PS o odpowiedzialności

Wróciłam z urlopu. Trudne są to powroty. Zauważyłam, że z biegiem czasu coraz trudniejsze. Wyskoczyło na mnie mnóstwo spraw, które powinnam załatwić wczoraj, przedwczoraj…. 

Parę dni temu słuchałam Radia Kraków, gdzie prezydent powiedział na temat kolejnej sprawy, która angażuje mieszkańców Krakowa – „o tym zadecydują radni”. Urzędnicy prezydenta przygotowali projekt,  który tak bardzo poruszył opinię publiczną, ale – to radni zadecydują, czy poprzeć projekt, czy też zbudować własny. Za jedną i drugą sprawę dostaną po głowie: jeśli przyjmą przygotowany projekt (niedobry zresztą) – to będą winni, że zagłosowali, jeśli nie wypracują lepszego – też dostaną, że nie przygotowali. Prezydent (a tutaj można mówić o powszechnej praktyce wszystkich wójtów, burmistrzów i prezydentów) nieustająco wykorzystuje to, na co pozwala mu praktyka samorządowa: zło – to nieudane decyzje radnych, dobro – to utrafione działania prezydenta (wójta, burmistrza etc). Przecież w teorii: organem uchwałodawczym to rada, a organem wykonawczym – to przeydent i urzędnicy. Dlaczego jedynie w teorii, a nie w praktyce? O tym pisałam już parokrotnie, dlatego, że kompletnie rozmyta jest odpowiedzialność podmiotów z ich kompetencjami.  Przykłady podawałam już niżej. Ostatni: bardzo proszę: któraś z krakowskich gazet robi kolejny plebiscyt na najbardziej Wpywową Kobietę Małopolski . W zeszłorocznej edycji zwyciężczynią została wiceprezydent (!!) Krakowa, w tegorocznej edycji zostały wytypowane wszystkie wiceprezydentki Krakowa (trzy panie) i żadna radna (a jest 11 kobiet!!) Najbardziej wpływową osobą może zostać urzędniczka  wykonująca decyzje rady. Nie jest to plebiscyt na najlepszego urzędnika/urzędniczkę, ale na osobę wpływową.

Ergo : lud wie swoje. Wie, kto rządzi, ale nie wie, kto odpowiada: trzeba więc mu przypominać.

Profesor Jerzy Hausner napisał raport o ośmiu chorobach, które doprowadzą samorząd w Polsce do uwiądu, wśród nich nie ujął sprawy odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Na spotkaniu prezentującym raport  będę miała możliwość przedstawienia paru  innych dolegliwości poza wymienionymi przez Jerzego Hausnera.

Odpowiadam prezydentowi.

Dopiero przed chwilą trafiłam na polemikę pana prezydenta Jacka Majchrowskiego dotyczącą mojego wpisu o edukacji, reakcji prezydenta tuż przed głosowaniem rady etc, etc. Nie chcę kontynuować dalej dyskusji. Było, minęło, konsekwencje dopadną nas potem. Chcę jednak tutaj prawie w całości przytoczyc mój wpis z 12 listopada 2012 roku. On powstał nieco przed wydarzeniami, o których mówiliśmy potem. Cały problem wynika, moim zdaniem, przez niedokończoną reformę samorządów. Wtedy w listopadzie napisałam:

Media są pełne wywiadów i podsumowań działań prezydenta JM w Krakowie. A przecież nie jedynie on urzęduje 10 lat na placu Wszystkich Świętych. Jest też paru radnych, którzy się ostali. Tak jak on i my zostaliśmy przez trzy razy pod rząd wybrani przez mieszkańców miasta. Mogę więc popatrzeć na 10 lat z paru perpektyw: ze swojej własnej (co można zrobić w mieście będąc radnym), z perspektywy człowieka współpracującego (hm!?) z prezydentem, z perpektywy radnej, która z opozycji przechodzi do współdziałania. Co mogą radni? No właśnie podstawowe pytanie. Wydaje mi się, że radni przede wszystkim innym są usprawiedliwieniem dla błędów w zarządzaniu prezydentów, burmistrzów, wójtów. Radni mają możliwość składania projektów uchwał, wniosków, poprawek do uchwał. Do projektu każdej uchwały musi być dołączone uzasadnienie zawierające także przewidywane skutki finansowe dla budżetu miasta. Projekt uchwały wymaga opinii prawnej, opinii właściwej komisji i opinii prezydenta. Poza tym radni mają prawo do składania interpelacji, które dotyczą realizacji uchwał Rady lub związane są z wykonywaniem zadań przez prezydenta. Jak głosi artykuł 59 Statutu Miasta Krakowa: prezydent wykonuje uchwały Rady i zadania Miasta określone przepisami prawa. Do jego zdań należy przygotowywanie projektów uchwał Rady, określenie sposobu ich wykonywania, gospodarowanie mieniem komunalnym, wykonywanie budżetu miasta, zatrudnianie i zwalnianie kierowników miejskich jednostek organizacyjnych i inne. Zależność prezydenta od Rady Miasta była o wiele głębsza przed 2002 rokiem czyli do czasu bezpośrednich wyborów. Zmiana trybu wyborów powodująca między innymi konieczność odbycia referendum przy próbie odwołania prezydenta jest przyczyną powstania znacznej niezależności jego działań od Rady. Prezydent uzyskał dużą autonomię, polegającą między innymi i na tym, że może na przykład realizować jedynie nieznaczną ilość uchwał Rady. Wiem coś na ten temat, ponieważ w poprzednich dwóch kadencjach pisałam znacznie więcej uchwał kierunkowych (czyli zalecających podjęcie działań przez prezydenta) niż obecnie. Teraz wiem, że nie ma to zbyt dużego sensu, ponieważ w zasadzie prezydent ich nie realizuje (nie ma takiego obowiązku). Jeśli prezydent zdobędzie przychylność większości rady – rządzić może bez przeszkód w nieskończoność. To tak a propos relacji. Moje doświadczenia: no cóż w życiu zajmowałam się uprawianiem nauki (i wiem, jak to się robi), zorganizowałam całkiem niezły i w swoim czasie dochodowy biznes, a potem zajęłam się (i nie wymyśliłam tego sama, ale poniekąd poddałam się czyjejś sugestii) samorządowością/ przez politykę. Nie podsumowuję swojej działalności samorządowej wielkim zadowoleniem, nawet powiedziałabym, że podchodzę do tych 10 lat z duzym dystansem. Między innymi i z tego powodu, że nie czułam się partnerem w tworzeniu jakichkolwiek koncepcji zarządzania miastem. I to nie z mojej winy. Mój zapał jest niustająco przeogromny. Po prostu taki system. I myślę, że doskonale istotę zarządzania miastem wyczuwają ludzie: wiedzą, że tutaj rządzi prezydent i jego ludzie. Na spotkaniach, konferencjach etc. najpierw jest hołubienie „ludzi prezydenta” a potem, o ile ktoś sobie przypomni – wspomnienie o radzie. I tak byc powinno. Dlaczegóż jednak istota władzy nie jest równorzędna z odpowiedzialnośćią? Przez tak rozmytą koncepcję: wiadomo powszechnie kto rządzi, ale nie wiadomo, kto za wyniki działań odpowiada. Chociaż nie !! Przy podsumowaniu dekady dowiaduję się z mediów i od mieszkańców miasta, że wszystko co było nieudane i złe – to radni. Oni się zmieniali, więc odeszła z nimi ich domniemana i niestety nie potwierdzona prawnie ODPOWIEDZIALNOŚĆ za błędy. Tak więc reforma samorządów została nieukończona. Być może powinno być tak, że prezydent i jego zarząd powinni być organem zarządzającym (i w pełni odpowiedzialnym), a rada (zredukowana do 13-15 osób, składająca się z profesjonalistów) powinna się stać organem doradczym (a więc bez możliwości „rządzenia” – tak, jak jest teraz i bez możliwości przyjmowania na siebie odpowiedzialności). I oczywiście niezbędnym wydaje mi się kadencyjność władzy. Dwie, przedłużone do 5 lat jedna, kadencje i zmiana. Zmiany wychodzą na dobre. Na koniec pozostaje pytanie co z demokracją. Jednak to już temat na osobny wpis.:))

Powyższy wpis w zasadzie nie dotyczy jedynie sytuacji w Krakowie. Jest to opis pewnego modelu, który zapewne obowiązuje wszędzie.

PS Sejm odrzucił projekt Ruchu Palikota dotyczący kadencyjności prezydentów, wójtów i burmistrzów. A więc wpis nieaktualny i „po herbacie”.

Solidarność kobieca i wartości.

Nie pomyślałabym nigdy, że na swoim blogu poruszę sprawy polityki sejmowej. Raczej starałam się zawsze tego unikać. Jednak dzisiaj przy porannych pracach domowych włączyłam TVN i zobaczyłam wywiad z panią wicemarszałkinią Wandą Nowicką. Posłuchałam tego, co panie (pani poseł i pani dziennikarka) mówiły. Czekałam na pytanie dziennikarki, jaki był powód i źródło całego zamieszania. I nie usłyszałam. Jeśli oglądałby program ktoś, kto nie znał wcześniej powodów całego zamieszania – to nie mógłyby zorientować się o co chodzi, albo też wysnuć inne wnioski.  

Zapewne jest i tak, że w środku Klubu Parlamentarnego Ruchu Palikota  panuje to, co wszędzie to znaczy zazdrość, rywalizacja i podkładanie sobie mniejszych lub większych „świń”. Napisałam „wszędzie” – to znaczy nie tylko Szanowni Państwo, w polityce, ale wszędzie (po przeczytaniu ostatnich doniesień o sytuacji w baletach rosyjskich – nie mam już cienia wątpliwości, że wszędzie!!). Jednak w takiej sytuacji, mając doświadczenie życiowe (piszę o pani wicemarszałkini) – trzeba być rozważnym i nie dawać pretekstów. Pani poseł wzięła, z racji swojej funkcji 40 tysięcy premii. Dopiero po aferze medialnej wszyscy marszałkowie oddali pieniądze na cele charytatywne. Ewa Milewicz, publicystka „Gazety Wyborczej”, zwróciła  uwagę, że „polityczki” często okazują się po prostu takie same jak mężczyźni. Te „empatyczne marszałkinie”, jak nazywa je Milewicz, podobnie jak koledzy, skasowały 250 tys. złotych nagrody wypłaconej przez państwo w czasie kryzysu. Gdzie tu więc empatia i wrażliwość, której spodziewano się po kobietach w Sejmie?

– Byłem zaskoczony sprawą tych premii. Za marszałka Schetyny takie rzeczy się nie działy, a tutaj kobiety… podzieliły się kasą po równo. Widać wyraźnie, że ten wizerunek empatii, jaką kobiety niby mają wnosić do polityki, jest nieprawdziwy. Pieniądze smakują niezależnie od płci – odpowiada Jerzy Borowczak, poseł Platformy Obywatelskiej.

I po tym wszystkim zrobiło mi się przykro. Jak można podtrzymywać kobiecą solidarność? I smutne jest, że pani redaktor z TVN nie zapytała, co się stało na początku, nie poruszyła sprawy pieniędzy. Przykre jest i to, że w sprawę włączyły się srodowiska kobiece, które poparły panią poseł. Konflikt został wyreżyserowany tak, jakby dotyczył spraw płci, niewatpliwej arogancji Palikota etc, a zniknął gdzieś początek całej afery.

Więc ja wybieram nie solidarność kobiecą, ale zwykłe ludzkie bycie „w porządku”.



Pochwała przedsiębiorczości.

Jakiś czas temu, bodajże pod koniec września ubiegłego roku przeczytałam tekst w jednej z gazet, w którym autorka twierdziła, że „kult przedsiębiorczości przyczynił się do zepchnięcia na margines życia społecznego w Polsce kultury i edukacji”. Dalej ta pani napisała, że kiedy słyszy słowo „przedsiębiorczość” odruchowo zmienia kanał i … tak samo, jej zdaniem, czynią miliony Polaków. „To słowo – cytuję dalej –  promuje indywidualizm, a deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne”. I tak dalej, i tak dalej. Biegnie sobie tekst, który znam dość dobrze, ponieważ słyszę go często, kiedy spotykam moich znajomych pisarzy, muzyków, malarzy a także swoich przyjaciół pracujących naukowo. Zastanawiające zawsze dla mnie było i wciąż jest pytanie, skąd się bierze wiedza ekonomiczna moich znajomych i przyjaciół. Skąd, ich zadaniem, należy wziąć pieniądze na wydawanie książek, wspieranie malarzy, popieranie muzyków, hołubienie profesorów, którzy – jak sami zainteresowani podkreślają „przecież w Polsce zarabiają parokrotnie mniej, niż ich koledzy w Wielkiej Brytanii czy w USA”. Moje dopytywanie, skąd, ich zdaniem, biorą się pieniądze – było zawsze zbywane. Skądś tam się biorą, ale i tak ich jest wciąż za mało. Niektórzy owo dążenie do uzyskiwania odpowiedzi traktowali w kategoriach liberalnej nudy. Wielokrotnie słyszałam, że w ogóle nieelegancko jest interesować się tym, skąd pochodzą pieniądze. Mało tego, moi artystyczno-naukowi znajomi zaczynają wtedy właśnie opowiadać o wolności wszystkich ludzi (czytaj każdy ma prawo mieć, to co chce), niesprawiedliwości (niektórzy mają, to co chcą, a inni nie) i biedocie (żal nad tymi, którzy nie mają tego, czego chcą). I tutaj pojawia się zgodny i dość egzotyczny chór tworzony przez feministki, które przeważnie są w swoich poglądach lewicowe, przez przedstawicieli kościoła, którzy są przeciwko liberalizmowi, niekiedy i studenci dający się uwieść wyżej wymienionym hasłom wolności. Tak więc ta całkiem pokaźna gromada stoi przeciwko tym , którzy wiedzą skąd pochodzą pieniądze, potrafią je zarabiać, a nawet dostarczają je wyżej wymienionej grupie, która przede wszystkim krytykuje.

W Polsce już podczas kampanii wyborczych w 1991 i 1993 roku pojęcie liberalizmu było stosowane jako epitet, który z czasem przestał być ekstrawagancją czy, jak pisał Stefan Kisielewski „wariactwem”. W wielu środowiskach uchodził za dowód normalności, ba, nawet europejskości, nowoczesności i przede wszystkim znaczącej przeciwwagi dla odchodzącego socjalizmu. Była to wtedy zapowiedź nowego społeczeństwa. Dla wielu ludzi przełom 1989 roku nie był niczym innym, niż historycznym zwycięstwem liberalizmu nad socjalizmem. Liberalizm stał się niemal z dnia na dzień ważnym czynnikiem polskiego życia politycznego. Propagowana była nowa i odległa od socjalizmu koncepcja człowieka: w wysokim stopniu podkreślająca jego indywidualizm. Zło komunizmu polegało i na tym, że pozbawiało ludzi praw, że czyniło ich przedmiotem manipulacji. Wtedy to potrzeba indywidualnej tożsamości była podkreślana dużo mocniej, niż potrzeby materialne. Szczególny charakter indywidualizmu objawił się także i w tym, że przeciwstawił temu, co prywatne- to co jest publiczne. Przecież to komunizm powiększył kosztem prywatnego – to, co upaństwowione; sfera prywatna uległa likwidacji na skutek wyłączenia z niej prawie całego życia gospodarczego, ograniczenia stowarzyszenia się, przejęcia przez państwo wielu funkcji rodziny itd.

U klasyka liberalizmu ekonomicznego – Adama Smitha, problemy własności nie znajdują się na pierwszym planie, są one pochodną rozważań dotyczących pracy, swobody działalności gospodarczej, wolnego rynku. Własność prywatna jest potrzebna, aby wolnokonkurencyjny rynek mógł działać, co trudno sobie wyobrazić bez „zdrowego egoizmu” związanego z pomnażaniem dóbr. Nie oznacza to jednakże automatycznego sprzeciwu wobec innych form własności.

Mirosław Dzielski, propagator nowoczesnego liberalizmu, pisał, że wrogiem wolności człowieka nie jest policja, ale obyczaje oparte na socjalistycznej świadomości społecznej. I w dalszym ciągu, jak dzisiaj widać, socjalistyczna świadomość ma się w naszym społeczeństwie bardzo dobrze. Dobre, a nawet najlepsze jest to, co jest państwowe. Jeśli, nie daj Boże, stanie się prywatne utraci jakość, stanie się złe.

Jeśli mamy posługiwać się pojęciem liberalizmu, to należy po pierwsze podkreślić, że nie istnieje jeden, ale jest ich wiele, a przede wszystkim, o czym dość często zapominają polscy publicyści, czym innym jest
liberalizm amerykański, a czym innym europejski. W dzisiejszej Ameryce „liberałami” nazywa się polityków, którzy w istocie głoszą idee socjaldemokratyczne. W Polsce niekiedy za liberałów uchodzą często etatyści, którzy z klasycznym liberalizmem mają niewiele wspólnego. Liberalizm czy też neoliberalizm także sam w sobie nie jest nurtem jednorodnym. Wśród wielu definicji na przykład Danuta Karnowska wymienia liberalizm chrześcijański, socjalny, konserwatywny, neoliberalizm czy ordoliberalizm. Można jednak wskazać idee wspólne dla wszystkich wariantów. Przede wszystkim wszędzie spotykamy się z apologią wolności rządów prawa i nieskrępowanej gospodarki, ze sprzeciwem wobec: myślenia kolektywistycznego, centralnego planowania i systemu biurokratycznego, wykorzystywaniem władzy politycznej państwa do zapewnienia bardziej wyrównanego podziału dóbr (progresywny podatek, prawne bariery dla handlu, nadawanie przez rząd przywilejów, takich jak subwencja czy monopol) i uprzywilejowaniem związków zawodowych. Neoliberałowie utrzymują, że wartość dóbr i usług powinna być
wyznaczana przez rynek; akceptują nierówność ekonomiczną, która jest :uznawana za naturalny skutek współzawodnictwa. Podstawą doktryny jest wiara w prawa rynku, w to, że niezakłócony administracyjnymi działaniami rządu rynek z czasem doprowadzi do powszechnego dobrobytu. Pierwotny impuls narodzin tego nurtu w Ameryce wyszedł ze strony Michaela Sandela, który w książce „Liberalizm a granice sprawiedliwości” opublikowanej w 1982 roku, rozpoczął znaczącą
dyskusję nad kształtem współczesnego amerykańskiego libertarianizmu
(europejskiego liberalizmu), który w istocie swojej odwoływał się do prawa
równej wolności: gdzie jednostki mogą robić to, co chcą, tak długo, jak długo
szanują prawa innych. Rolą rządu, jest bronić praw jednostki przed obcymi
agresorami i sąsiadami. Jeśli rząd robi coś ponad to – to tym samym pozbawia nas naszych praw. Tym, co łączy libertarian jest pewien konstytucyjny nakaz – potrzebujemy państwa, którego głównym zadaniem jest ochrona prawa własności w zakresie zasobów wytwórczych, za szczególnym naciskiem na skuteczność mechanizmów rynkowych. Zabronione jest naruszanie życia, zdrowia, wolności i własności
innej jednostki. Wobec tych, którzy wspomniane ograniczenia naruszyli
dopuszczone było zastosowanie przemocy w ramach prawa do obrony, a także uzyskanie satysfakcji przez poszkodowanych. Naruszyciele praw mogą być karani przez każdego jedynie w granicach, które są niezbędne dla powetowania strat i powstrzymania przestępcy. Amerykańscy libertarianie, jak i europejscy liberałowie eksponują wolność człowieka, jak i jego przedsiębiorczość. Przedsiębiorczość daje człowiekowi niezależność.

Na świecie tworzone są procedury, które pozwalają państwom,
miastom czy też firmom podejmować specyficzne działania w sytuacjach trudnych. W USA czy w Wielkiej Brytanii podejmowane są strategie wspomagające wychodzenie z kryzysów. Okazuje się jednak, że ludziom , bez względu na ich miejsce w świecie, trudno uwierzyć, że powinni z wielu rzeczy zrezygnować, ponieważ pojawiła się sytuacja wymagająca wyrzeczeń. Żyjemy w czasie przepełnionym roszczeniami ludzi, którzy chcą mieć zapewnione wszystko, a niekoniecznie chcą brać udział w 0szczędzaniu i w przejmowaniu spraw w swoje ręce.. Istnieją przeciwstawiające się sobie grupy: jedni mówią: to im zabierzcie, a nam dajcie, inni mówią to samo patrząc w przeciwnym kierunku. Przestajemy więc wszyscy myśleć racjonalnie. Wydaje się, że kiedy zamkniemy oczy, rzeczywistość się nie zmieni. I nic się nie stanie, kiedy opowiemy się w obronie tego, „jak jest”. Niech będzie, jak jest. Teoretycy ekonomii wymyślili strategię „zarządzanie przez kryzysy”, która pozwala na oswojenie się z myślą, że może on nastąpić w każdej chwili i wcale nie musi oznaczać ostatecznego upadku czy plajty. U podstaw tej metody leży założenie, że każdy kryzys wyprzedza późniejszą zmianę organizacji. Kryzys jest przeciwstawieniem stagnacji i może nawet pomóc w rozwoju. Podczas kryzysu czasem rodzi się konflikt między tym, co pilne, a tym, co ważne. Złagodzenie konsekwencji jego wystąpienia może więc mieć miejsce jedynie wtedy, kiedy wszyscy podejdziemy do sprawy ze zrozumieniem i odpowiedzialnością. Niestety, wydaje się, że wciąż jest za dużo socjalizmu w naszej gospodarce i naszym myśleniu. Nieustająco wloką się za nami widma epoki minionej. Skok w nową rzeczywistość został zatrzymany. Kult przedsiębiorczości nie zakorzenił się do końca w postkomunistycznej świadomości Polaków. Przedsiębiorczość jest twórczością, której istota polega na realizowaniu wolności. To dzięki przedsiębiorczości
Polska stanie się zasobna i wtedy stać nas będzie na intensywniejsze wspieranie kultury i sztuki, 1% od 100 milionów jest mniejszą sumą, niż 1% od miliarda. To powinno być proste i zrozumiałe, nawet dla tych, którzy twierdzą, że nie interesuje ich to, skąd biorą się pieniądze – przecież one biorą się z bankomatów.

Ludwik Mises uważał, że liberałowie nie powinni rezygnować z nazywania swych idei „liberalnymi” pomimo tego, że pojęcie to zostało wielokrotnie użyte niezgodnie ze swoim znaczeniem. Witold Falkowski – prezes Instytutu Misesa twierdzi, że kolejna próba wprowadzenia w obszar pozytywnych konotacji pojęcia liberalizmu mija się z celem. Może bardziej uzasadnione byłoby, jego zdaniem, posługiwanie się pojęciami bardziej pasującymi do współczesności i uwzględniającymi wrażliwość
semantyczną dzisiejszego odbiorcy. Może spróbować używać sformułowań takich, jak „wolny rynek”, „odpowiedzialna przedsiębiorczość”, „społeczeństwo kontraktu”.

W broszurce pod tytułem „Intelektualiści  socjalizm” Fryderyk Hayek, laureat nagrody Nobla z ekonomii w 1974 roku, napisał, że wpółczesny intelektualista nie musi posiadać specjalnej wiedzy o niczym szczególnym, również o temacie o którym dyskutuje, albo wypowiada się ex cathedra, nie musi być nawet specjalnie inteligentny, aby spełnić swoją rolę jako pośrednika w szerzeniu idei. Pisał:” Czy to znaczy, że wolność ceni się tylko po jej utracie, że świat musi wszędzie przejść przez mroczną fazę socjalizmu, zanim zwolennicy wolności będą znów zebrać siły? Być może, ale mam  nadzieję, że tak nie jest. Jednak dopóki ludzie, którzy w dłuższym okresie kierują opinią publiczną, będą przychylni ideałom socjalistycznym, taka tendencja będzie istnieć”.

Wypada nam jeszcze poczekać na odpowiedzialne teksty, w których autorzy nie będą pokazywali, że nie mają pojęcia skąd się biorą pieniądze, z jakiej działalności biorą się podatki i dzięki czemu może rozwijać się kultura. To tylko i przede wszystkim przedsiębiorczość jest w stanie zabezpieczyć oczekiwania, które mają artyści, naukowcy, humaniści. Dzięki przedsiębiorczości Polaków, która przecież wiele razy ratowała byt i przetrwanie ojczyzny.



 

Krakowskie szkoły i odpowiedzialnośc.

Wydarzenia dnia dzisiejszego:  prezydent Krakowa wycofał się z prawie wszystkich propozycji likwidacji szkół – tych bardzo, bardzo słabych i tych najdroższych. Zostawił mnie radną miasta – tak to odebrałam,  (delikatnie mówiąc) na lodzie, ograł mnie (!!)  i to po raz kolejny.. Nie piszę o innych radnych. W klubie PO każdy mógł głosować, jak chciał. Prezydent zrobił to, co uczynił przy dwóch stadionach: ugiął się pod wpływem ludzi, nie wiem, jaka była motywacja: czy ze strachu przed brakiem akceptacji, czy z próżności, czy z innych pobudek. I tak pod presją, kiedyś tam, dla świętego spokoju prezydenta powstały dwa stadiony. A mógł postawić jeden, mógł się postarać przekonać innych, a nie poddawać się im. W każdym razie prezydent chce wszystkim zrobić dobrze, przyszli – to odwołał, to co wcześniej postanowił. Jest to przedziwna „licytacja w dobroczynności” – kto będzie „bardziej ludzkim panem”. I okazało się, że licytację wygrał prezydent. Ba, mało tego – wystawił radnych do wiatru. I znów, za jakiś czas powtórzy to, co przy stadionach „tak zadecydowali radni”. Jeśli tak ma się zarządzać dużym miastem – to ja przepraszam, ale nie tak to sobie wyobrażam. Zarządzanie to odpowiedzialność i odwaga. To nie jedynie zaszczyty, ale ciężka praca, negocjacje, zdobywanie przychylności, staranie się i wreszcie KONCEPCJA. I niestety tego wszystkiego wczoraj zabrakło. W sali było ileś tam protestujących, ale zarządza się w imieniu 750 tysięcy mieszkańców Krakowa. Są, być może prezydenci na czasy łatwe, kiedy są pieniądze i nie ma konfliktów, roszczeń, dyskusji, ale jedynie wdzięczność ludzka za festiwale, kładki etc i są prezydenci na czasy trudne: kiedy należy oszczędzać, być mniej miłym, a bardziej utylitarnym, negocjacyjnym, a niekiedy paternalistycznym, ale nie miękkim. No właśnie….

"Dziennikarstwo tożsamościowe"

Przeczytałam ostatni we „Wprost” tekst Michała Kobosko. I jest to wreszcie to, czego sama nie ujęłabym lepiej. Wartość jest o tyle większa, że napisał to dziennikarz! Parokrotnie wspominałam na niniejszym blogu, że bardzo niedobrze się dzieje, kiedy dziennikarze i ich teksty w mediach zaczynają być ideologicznymi manifestami. Kobosko pisze, że tak właśnie robi większość mediów. Uprawia się „dziennikarstwo tożsamościowe” to znaczy dziennikarstwo zaangażowane ideologicznie. „Chcesz robić politykę – idź do polityki, kandyduj, zweryfikuj się w wyborach, a nie udawaj dziennikarza” – no cóż sama nie ujęłabym tego lepiej. Oczywiście zapewne ktoś powiedziałby, że takie same wady można znaleźć we „Wprost”. To jednak nie zmienia faktu, że dziennikarstwo przestaje być informujące, ba nawet i interpretujące i analizujące, ale w atmosferze ideologicznej. Wiem coś na ten temat z własnej działalności: wiem, co zostanie przedstawione i w jakim kontekście, kiedy dzwonią do mnie poszczególni dziennikarze. My samorządowcy wiemy, jak nas się przedstawi, co „wydłubie” z naszych wypowiedzi w zależności od tego, który dziennikarz do nas zadzwoni i w jakiej sprawie. Pisałam zresztą o skandalicznej, moim zdaniem, manipulacji jakiej dopuściła się dziennikarka jednej z gazet. Do wywiadu, który ze mną przeprowadziła, a który ja następnie autoryzowałam dopisała pytanie i pozmieniała kolejność moich wypowiedzi. „Niewielka kosmetyka”? O nie, wypowiedź moja zabrzmiała juz zupełnie inaczej. „Dziennikarstwo tożsamościowe” istnieje i ma się dobrze na poziomie lokalnym. Wiadomo, jak będzie się przedstawiało ten sam fakt w paru lokalnych gazetach. W zależności od „tożsamości” będą to zgoła inne wydarzenia. I czyż nie miał racji Fryderyk Nietzsche, który pisał, że nie ma faktów, a są jedynie interpretacje. I Szanowni Państwo nie piszę tutaj tylko i wyłącznie o Smoleńsku, ale po prostu o życiu codziennym.

Krakowskie piece.

Kto by pomyślał o tym, że kiedy wyjeżdżam na Śląsk z Krakowa – to jakbym wyjeżdżała do kurortu! Ileś lat temu słysząc takie zdanie pomyślelibyśmy, że człowiek je wygłaszający oszalał. A jednak! Nie jest dobrze. Dzisiaj rano słyszałam, że w Pekinie ze względu na zanieczyszczenie powietrza zakazano pracy fabrykom znajdującym się w mieście i w jego okolicach. Pekin ma swoje rozstrzygnięcia, a jak się okazuje Kraków też ma. Prezydent miasta  (Krakowa nie Pekinu) przesłał do marszałka list, w którym proponuje wprowadzenie zakazu palenia węglem. Prezydent argumentuje, że mimo prowadzonych od lat przez władze miasta działań na rzecz poprawy sytuacji efektów żadnych nie ma. Wspomina w tymże liście o potrzebie „radykalnych decyzji”. No właśnie – powstał pomysł, którego realizacji najprawdopodobniej nie będzie. Po pierwsze dlatego, że Kraków ma za mało pieniędzy wspierających zamianę na ogrzewanie inne, niż piecowe, po drugie ogrzewanie inne (gaz, elektryka) są zdecydowanie droższe, niż węgiel – tak więc mieszkańcy Krakowa będą się bronili przed zmianą.  W centrum miasta mieszka niecałe 30 tysięcy mieszkańców i większość z nich już nie korzysta z pieców. Może więc nie wprowadzać zakazów, mandatów, kar, ale wprowadzić to, czego jesteśmy w stanie przestrzegać i co da się zrealizować. Ograniczyć ruch w mieście. Kiedy byłam w Londynie nasi przyjaciele oprowadzali nas po mieście i poruszliśmy się piechotą, jeżdziliśmy metrem, busami. Pytaliśmy się dlaczego nie korzystamy z samochodu. Powiedzieli nam, że wjazd do centrum miasta jest tak bardzo drogi, że nie korzystają. A Kraków? Jest propozycja, aby ograniczyć wjazd do miasta. Ciągle z tym walczymy. Ale czy z jakąś koncepcją? Zaczęłam przyglądać się propozycji ludzi, którzy zaangażowali się w remont ulicy Mogilskiej. Oni mają pomysł, aby nie poszerzać ulicy, ale ją zwęzić – i uczynić jednopasmową. Utrudnić wjazd do miasta. Na początku pomyślałam: głupie myslenie, ale teraz przekonuję się do takiej koncepcji. Niestety ona jest początkiem, który musi rozpocząć dlasze zmiany. Przede wszystkim musi powstać naprawdę znacząca różnica pomiędzy opłatami za postój w mieście, a ceną przejazdu środkiem komunikacji miejskiej. Kiedy różnica jest niewielka – korzystamy z własnego samochodu. I oczywiście nie można podwyższać cen biletów miejskiego transportu. Byłam tego zdania od samego początku, kiedy rozpatrywaliśmy podwyżki biletów.

Wracająć do pieców. Jestem przeciwniczką kar i mandatów. To nie tak buduje się  społeczeństwo obywatelskie, w którym każdy bierze cząstkę odpowiedzialności za miasto. Przykład którym się posłużę prezezntuje mikroskalę działania. Wciąż powtarzam, że miasto stanie się bardziej czyste, kiedy będą ogólnodostępne kosze i toalety, a nie strażnicy karzący mandatami.  Niebywały jest paternalizm, który kusi władzę – my wiemy lepiej, zadecydujemy, wyznaczymy kary etc. To jest łatwiejsze, niż dogadywanie się z ludźmi, którym zaimponowała możliwość negacji wszystkiego – więc z tego korzystają. Ale kiedyś dojrzeją i zaczną nie tylko negować, ale zaczną negocjować.

Wracająć po raz kolejny do pieców. Nie można konstruować prawa, które nie będzie przestrzegane. To tworzy stan lekceważenia prawa. A ludzie nie przestaną z dnia na dzień korzystać z innego ogrzewania, na które nie będzie ich stać. Nie zakazem, ale pomysłem można to osiągnąć. A pomysłu, jak widać nie ma, więc skorzystano z zakazu. Ogrzewanie sieciowe nie dotrze do małych domów, ale jedynie do dużych osiedli. Domom poza osiedlami zostanie ogrzewanie gazowe – drogie, droższe, niż węgiel.

Niedzielne popoludnie.

Europa i oczywiście w tym Polska już teraz doświadczają problemów związanych z niżem demograficznym. A ja tutaj sobie czytam, że świat w ciągu najbliższych paru lat powiększy się o 1,5 miliarda ludności. No więc jak to jest: Europa się starzeje, nie odtwarza, a ludzkości wciąż przybywa. Ekspansja to właśnie to przede wszystkim biedne kraje Azji i Afryki.

I tak to jest, przed południem spotkałam się przede wszystkim ze żwawo dreptającymi młodszymi, jak i starszymi emerytami, którzy zamiast wnucząt na spacery wyprowadzili psy.

Ja także na spacerze byłam z psem.

 

Nieco o edukacji.

Właściwie bardzo dużo o edukacji powiedziałam w różnych wywiadach, podsumowaniach etc. O edukacji mówić i pisać nie jest łatwo, przede wszystkim z tego powodu, że ma się za przeciwnika … nauczycieli. Przecież, w gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o poziom, jakość edukacji, ale (i to jest bardzo smutna prawda) o miejsca pracy. Jakość edukacji nie jest uwarunkowana ilością pieniędzy, jaką podatnicy płacą za edukację jednego ucznia. Zapewniam Państwo, że uczeń w najdroższej szkole nie jest uczniem najlepszym – takiej zależności nie ma. Edukacja to troska o ucznia, to dbanie o jakość edukacji, ale także to i ekonomia. Ale to nie tylko jest tak, że takie Rzeczpospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie, ale o młodzież swoją dbają Francuzi, Włosi, Niemcy, Estończycy, Finowie.

Pomiędzy rokiem szkolnym 2000/2001 a 2009/2010 ogólna liczba uczniów we wszystkich typach szkół podstawowych oraz średnich spadła o ponad 1,5 miliona . W tym samym czasie liczba nauczycieli zajmujących się  bezpośrednio dydaktyką zmniejszała się nieznacznie – z 431 tysięcy do 418 tysięcy. Sytuacja dalej jest trudna, ponieważ niż demograficzny nie zmniejsza się.  Na jednego nauczyciela w szkole podstawowej przypada w Polsce zaledwie 10,5 ucznia, co jest jednym z najniższych wskaźników w krajach OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju organizacja międzynarodowa o profilu ekonomicznym skupiająca 33 wysoko rozwinięte i demokratyczne państwa) –  średnia 16,4; w gimnazjum wskaźnik ten wynosi 12,5 w Polsce i 13,7 dla krajów OECD.
Prognozy GUS wskazują, że nawet po objęciu obowiązkiem szkolnym sześciolatków, do 2020 roku będzie mniej o kolejne 590 tysięcy uczniów.
Z danych demograficznych wynika, że nawet gdybyśmy chcieli utrzymać tak niski, jak    obecnie stosunek uczniów przypadających na nauczyciela, to wobec zmniejszenia się liczby dzieci w wieku szkolnym w 2015 roku do
4 476 500, musielibyśmy zredukować etaty nauczycieli o blisko 100 tys.
Liczba uczniów przypadających na jednego nauczyciela w polskiej szkole, jak już pisałam wyżej, należy do najniższych w krajach OECD (10,5 przy średniej 16,4). Także w gimnazjum jest ona niższa od średniej OECD (12,5 wobec 13,7). Porównanie liczby uczniów przypadających na jednego nauczyciela i przeciętnej wielkości klasy szkolnej wskazuje na skalę rezerw w szkolnictwie. Liczby te pokazują, że relatywnie niska obecnie liczba uczniów, przypadająca na nauczyciela, nie oznacza jego większej dostępności dla uczniów niż w innych krajach.
Pytania:

Polscy uczniowie osiągają słabe wyniki w stosunku do nakładów przeznaczanych na edukację. Mimo wydawania na edukację podstawową oraz edukację niższą średnią sum znacznie przekraczających przeciętną dla krajów OECD, nasi 15-latkowie osiągają wyniki poniżej średniej.
To skłania do pytania czy tych samych celów nie osiągnęlibyśmy szukając
oszczędności w naszym systemie edukacji, a wolne środki wykorzystali bardziej efektywnie.
Tempo awansu zawodowego polskich nauczycieli należy do najszybszych wśród krajów OECD, a rozpiętość zarobków między grupą początkującą a najwyższą – do największych wśród tych krajów.
Kraków:

Wydatki w corocznych budżetach wykazują od 2007 roku tendencję wzrostową. Wyjątkiem jest 2010 r., kiedy to w porównaniu do roku poprzedniego wydatki spadły o ponad 2%. Stale największe wydatki generowały kategorie: oświata i edukacja (średnio 23,4%), transport i łączność (23,2%) oraz pomoc społeczna (10,4%). W 2012 edukacja to prawie 35% wydatków drugiego pod względem wielkości w Polsce (!!) budżetu. W ciągu ostatnich 15 lat liczba uczniów zmalała o 30%. W ciągu następnych 8  lat tylko w szkołach ponadgimnazjalnych liczba uczniów spadnie o 20 procent.
Co można byłoby zrobić dobrego w edukacji, gdyby urealnić jej wydatki?

– Nie wydawać pieniędzy bez uzasadnienia.

Zracjonalizować bazę (szkoły mniejsze połączyć z większymi). Szkoły dobre wesprzeć sprzętem, wyposażeniem pracowni.

Uświadomić społeczeństwu faktyczne koszty edukacji w Krakowie (rodzicom i nauczycielom!)

Rozpocząć wieloaspektowe dokształcanie nauczycieli (którzy będą musieli zmienić pracę).
Można oczywiście pisać, liczyć, przelicytowywać się w argumentach bardzo, bardzo długo. Rzeczywistość jednak jest taka, jak jest: o wiele bogatsze kraje świata, mające lepsze wyniki w edukacji, wyższą jakość – nie mają (w publicznej edukacji) klas, w których uczy się 10 dzieci. Ich na to nie stać, a ja ostatnio usłyszałam od pani poseł, że tak powinniśmy wykorzystać sytuację niżu demograficznego; mamy dużo nauczycieli, to zróbmy klasy 8-10 osobowe. Aha, zapomniałam dodać, że owa pani poseł zaproponowała bezpłatną komunikację w Krakowie. Wiem wiem, tak jest w Talinie, ale to tez nie jest argument – w Estonii był premier Matii Laar, najbardziej liberalny premier w świecie i długo o tym mówić (może w innym miejscu). I tak się zastanawiam, skąd bierze się wiedza ekonomiczna takich ludzi. Tych, którzy to głoszą i tych, którzy w to wierzą.
PS Proszę nie piszcie o stadionach, boiskach to rugby, halach sportowych – to nie jest moja bajka. Ja za tym nie głosowałam i nie będę. Jednak to nie jest argument: jeśli są stadiony – to niech będą 10 osobowe klasy i 8 uczniów przypadających na jednego polskiego nauczyciela. 

Straszenie liberalizmem

Po pierwsze Życzę Państwu wspaniałego NOWEGO 2013 ROKU. I powiedzmy sobie: nieważne, że 13 (!!) Może i 13 będzie szczęśliwa.

Teraz przechodzę do sprawy, która mnie ostatnio zaintrygowała i odpowiedzi poszukam.

Jakiś czas temu, bodajże pod koniec września ubiegłego roku przeczytałam tekst w Gazecie Wyborczej Agnieszki Graff, w którym  twierdziła, że
„kult przedsiębiorczości przyczynił się do zepchnięcia na margines życia
społecznego w Polsce kultury i edukacji”. Dalej pani Graff napisała, że kiedy
słyszy słowo „przedsiębiorczość” odruchowo zmienia kanał i … tak samo, jej zdaniem, czynią miliony Polaków. „To słowo promuje indywidualizm, a
deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne”. I tak dalej, i tak dalej. Biegnie sobie tekst, który znam dość dobrze, ponieważ słyszę go często, kiedy spotykam moich znajomych pisarzy, muzyków, malarzy a także swoich przyjaciół pracujących na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zastanawiające zawsze dla mnie było to, gdzie jest i skąd się bierze wiedza ekonomiczna moich znajomych i przyjaciół. Skąd wziąć pieniądze na wydawanie książek, wspieranie malarzy, popieranie muzyków, hołubienie profesorów, którzy przecież w Polsce zarabiają parokrotnie mniej, niż ich koledzy w Wielkiej Brytanii czy w USA. Moje dopytywanie, skąd, ich
zdaniem,  biorą się pieniądze – było zawsze zbywane. Skądś tam się biorą, ale i tak ich jest wciąż za mało. Niektórzy moje dążenie do uzyskiwania odpowiedzi traktowali w kategoriach liberalnej nudy. No właśnie LIBERALIZM: to on był powodem mojej dociekliwości, był niebezpiecznym optowaniem za wolnością jednostki, był właśnie promowaniem przedsiębiorczości.
A przecież, jak wielokrotnie słyszałam, w ogóle nieelegancko jest nteresować
się tym, skąd pochodzą pieniądze.  Mało tego, moi artystyczno-naukowi znajomi zaczynają wtedy właśnie opowiadać o wolności wszystkich ludzi (czytaj każdy ma prawo mieć, to co chce), niesprawiedliwości (niektórzy mają, to co chcą, a inni nie) i biedocie (żal nad tymi, którzy nie mają tego, co chcą). I tutaj pojawia się zgodny chór wspierany przez feministki, które tak naprawdę nie wiadomo dlaczego są zawsze w swoich poglądach lewicowe, dołączają się do grupy przedstawicieli kościoła , którzy także są przeciwko liberalizmowi, studenci dający się uwieść wyżej wymienionym hasłom wolności, niesprawiedliwości, biedocie etc. Tak więc całkiem pokaźna
gromada stoi przeciwko tym , którzy wiedzą skąd pochodzą pieniądze, potrafią je zarabiać, a nawet dostarczają wyżej wymienionej grupce, która przede wszystkim krytykuje.

Śmiem podejrzewać, że większość tych krytykujących zostałaby nazwana przez Fryderyka Nietzschego ludźmi obdarzonymi resentymentem, ponieważ to oni właśnie, jak pisał, „siłą zatykają źródło siły”: domagają się pieniędzy, nie mając zbyt dużego pojęcia, jak wygląda proces ich  zdobywania. Bycie przedsiębiorczym to także umiejętność tworzenia. Zresztą, kiedy się czyta artykuły w polskich gazetach, to nie za bardzo wiadomo, co oznacza ów liberalizm. W Polsce już podczas kampanii wyborczych w 1991 i 1993 roku było to pojęcie stosowane jako epitet. Z czasem liberalizm przestał być ekstrawagancją czy, jak pisał Stefan Kisielewski „wariactwem”. W wielu środowiskach uchodził za dowód normalności, ba, nawet europejskości, nowoczesności i przede wszystkim
znaczącej przeciwwagi dla odchodzącego socjalizmu. Była to wtedy zapowiedź nowego społeczeństwa. Dla wielu ludzi przełom 1989 roku nie był niczym innym, niż historycznym zwycięstwem liberalizmu nad socjalizmem. Liberalizm stał się niemal z dnia na dzień ważnym czynnikiem polskiego życia politycznego. Propagowana była nowa i odległa od socjalizmu koncepcja człowieka: w wysokim stopniu podkreślająca jego indywidualizm. Zło komunizmu polegało i na tym, że pozbawiało ludzi praw, że czyniło ich przedmiotem manipulacji. Wtedy to potrzeba indywidualnej tożsamości była podkreślana dużo mocniej, niż potrzeby
materialne. Szczególny charakter indywidualizmu objawił się także i w tym, że przeciwstawił temu, co prywatne- to co jest publiczne. Przecież to komunizm powiększył kosztem prywatnego – to, co upaństwowione; sfera prywatna uległa likwidacji na skutek wyłączenia z niej prawie całego życia gospodarczego, ograniczenia stowarzyszenia się, przejęcia przez państwo wielu funkcji rodziny itd.

Jan Krzysztof Bielecki w 1991 roku powiedział „Liberalizm polega na tym, że się wierzy, że kiedyś w Polsce będzie liberalizm.” Ja wierzę, mam nadzieję, że pan Bielecki także. Za mało się mówi o tym, jaką szansą jest on dla Polski, a straszenie liberalizmem jest nawoływaniem do epoki minionej. Kult przedsiębiorczości nie zakorzenił się do końca w postkomunistycznej świadomości Polaków. Niestety, niezbyt mocno wspiera go rząd. Chociaż może i dobrze. Przedsiębiorczość jest twórczością, której istota polega na realizowaniu wolności. Rząd więc powinien nie ograniczać rzedsiębiorczości Polaków. To dzięki niej Polska stanie się zasobna, stać nas będzie na wspieranie kultury i sztuki, 1% od 100 milionów jest mniejszą sumą, niż 1% od miliarda. To powinno być proste i zrozumiałe, nawet dla tych, którzy twierdzą, że nie interesuje ich to, skąd biorą się pieniądze – przecież one biorą się z bankomatów.

Ludwik Mises uważał, że liberałowie nie powinni rezygnować z nazywania swych idei „liberalnymi” pomimo tego, że pojęcie to zostało wielokrotnie użyte niezgodnie ze swoim znaczeniem. Witold Falkowski – prezes Instytutu Misesa pisał, że kolejna próba wprowadzenia w obszar pozytywnych konotacji pojęcia liberalizmu mija się z celem. Może bardziej uzasadnione byłoby, jego zdaniem, posługiwanie się pojęciami bardziej pasującymi do współczesności i uwzględniającymi wrażliwość semantyczną dzisiejszego odbiorcy. Może spróbować używać sformułowań takich, jak „wolny rynek”, „odpowiedzialna przedsiębiorczość”, „społeczeństwo kontraktu”.