Zatrzymać artystów w Krakowie. Czy miasto naprawdę tego chce?

 

 

Kraków od wieków uchodził za stolicę polskiej kultury, a jego artystyczne dziedzictwo – od Jana Matejki po Tadeusza Kantora – stanowiło powód do dumy. I wciąż mamy tu wszystko: renomowane uczelnie artystyczne, zdolnych młodych twórców, piękne przestrzenie, które aż się proszą o dialog ze sztuką. A jednak coś nie działa. Coś się zacina na linii: artysta–uczelnia–miasto.

Problem nie tkwi w braku talentów. Każdego roku Akademia Sztuk Pięknych, Akademia Muzyczna, Akademia Sztuk Teatralnych czy Wydział Intermediów krakowskiej ASP wypuszczają w świat dziesiątki młodych artystów. Problem w tym, że większość z nich ten świat widzi gdzie indziej – przede wszystkim w Warszawie. To tam przeprowadzają się zaraz po dyplomie. To tam szukają szans, kontaktów, mecenatu, sieci instytucji otwartych na młody głos. Dlaczego nie w Krakowie?

Kraków, niestety, nie zadaje sobie trudu, by tych ludzi zatrzymać. Miasto nie prowadzi konsekwentnej polityki współpracy z uczelniami artystycznymi. Brakuje programów rezydencyjnych, elastycznych przestrzeni do działań twórczych, realnego dialogu z młodymi artystami. A przecież uczelnie to nie tylko instytucje edukacyjne – to środowiska, które kształtują puls kulturalny miasta. Jeśli ten puls nie zostanie wychwycony, jeśli młodzi nie poczują, że miasto z nimi rozmawia, to nie będą chcieli tu zostać.

We Wrocławiu w urzędzie miasta od lat działa specjalny referat ds. współpracy z uczelniami – i to działa. Tam rozumie się, że bez kontaktu z młodymi środowiskami akademickimi nie będzie żywej kultury. W Krakowie, po mojej interwencji, również utworzono taki referat – ale na razie pozostaje on bardziej papierową strukturą niż realnym partnerem. Może warto zapytać wprost Wrocław, jak to robią? Może warto uczyć się od tych, którym zależy?

Co można by zrobić? Podpisane zostało porozumienie pomiędzy uczelniami i miastem. No i co dalej? Może jakieś konkretne propozycje? Miło by było o tym usłyszeć. Może pora, aby powołać wspólne zespoły uczelni i miasta ds. projektów kulturalnych, stworzyć program „Zostań w Krakowie”, oferujący młodym artystom nie tylko granty, ale też wsparcie instytucjonalne, dostęp do przestrzeni wystawienniczych i promocyjnych. Miasto mogłoby stać się partnerem w ich debiutach – nie sponsorem, ale partnerem, który daje platformę i słucha.

To nie jest tylko sprawa prestiżu. To także inwestycja w przyszłość miasta. Jeśli twórcy, którzy tu się kształcą, nie będą widzieli dla siebie miejsca w Krakowie, to z czasem Kraków przestanie być miastem twórców. A bez nich – kultura przestanie być żywa.

Czy Kraków chce być jedynie muzeum samego siebie? Czy ma odwagę zaprosić młodych do współtworzenia miasta? Pytanie nie tylko do artystów, dla władz uczelni –  ale do urzędników.

Kultura nie dzieje się sama. Potrzebuje zaufania, otwartości i zaproszenia do współpracy. Kraków wciąż może być miastem twórców – jeśli naprawdę tego chce.

Monodram Rity w Ostródzie.

Festiwal odbywa się w Ostródzie (woj. warmińsko‑mazurskie) od 2001 roku, choć korzenie sięgają wcześniejszych wydarzeń muzycznych z lat 80. i 90. pod nazwą „Ost‑Rock” – lokalnego przeglądu młodych zespołów. Wraz z rosnącą popularnością reggae, pod koniec lat 90. wydarzenie przekształciło się, od 2004 roku, kiedy nazwę zmieniono na Ostróda Reggae Festiwal.

Festiwal założyli Artur „Many” Munje, szef ostródzkiego Biura Promocji Miasta, oraz Piotr „Piter” Kolaj, który odgrywa rolę dyrektora festiwalu. Oficjalnym organizatorem wydarzenia jest agencja Positive Music Promotion.

To największy festiwal reggae w Polsce, odbywający się na terenie dawnej bazy wojskowej Białe Koszary”.

W tym roku 2025 było, jak mi mówiono 15 tysięcy ludzi. I naprawdę jest to spotkanie międzypokoleniowe: starsi państwo (panie i panowie z dredami) podskakiwali z pokoleniem wnucząt. Czyściutko wszędzie, bo po sobie sprzątali. Nie widziałam żadnego pijanego osobnika. Naprawdę. A nad całą Ostródą zapach..nie wszystkim znany. Nie było ekscesów, wrzasków, tylko puls reggae. I wszystko slowly, powolutku, sennie, a jednak życzliwie.

Organizowana jest także tzw. Reggae University – warsztaty i prelekcje popularyzujące wiedzę o kulturze reggae. Jedną z osób prowadzących jest Bartosz Wójcik z Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.

W tym roku zaproszono moją sztukę: „Byłam żoną Boba Marleya”. Artyści mieli, jak podejrzewałam, a oni potwierdzili, olbrzymią tremę, bo przecież oglądali ich ludzie, którzy żyją muzyką reggea.

I wszystko wyszło świetnie. Po spektaklu prawie godzinne spotkanie artystów (i mnie) z publicznością.

 

„Ona” – film o samotności.

Są takie filmy, które ogląda się jak senny spacer po dobrze znanym, ale zapomnianym mieście. Idziesz, rozpoznajesz ulice, czujesz coś w kościach, ale wszystko jest trochę inne. Taki właśnie był dla mnie seans filmu „Ona” („Her”, 2013) w reżyserii Spike’a Jonze’a. Cichy, delikatny, trochę dziwny, trochę zbyt prawdziwy.

Theodore Twombly nie jest zwyczajnym samotnym facetem po przejściach. On pracuje w firmie, która zajmuje się… pisaniem listów miłosnych, gratulacyjnych,  sentymentalnych — w imieniu innych ludzi. Dosłownie wchodzi w cudze relacje, cudze wspomnienia, cudze uczucia. Potrafi pisać listy od żony do męża, od córki do matki, od chłopaka, który nie potrafi wyrazić wdzięczności. I robi to pięknie — językowo, emocjonalnie, wręcz poetycko.

Ale właśnie w tym tkwi coś bardzo smutnego. Theodore żyje cudzymi emocjami. Codziennie zanurza się w świat relacji, których sam nie ma. Przez osiem godzin dziennie czuje za innych — a potem wraca do domu, gdzie nikt na niego nie czeka. Nie ma nawet do kogo napisać listu.

W pewnym sensie to bohater, który jest ekspertem od miłości, ale tylko w wersji delegowanej. Jakby zastępował ludzi w ich własnych historiach, bo ci nie potrafią już mówić za siebie. Albo nie chcą. I może właśnie dlatego, kiedy poznaje Samanthę — system operacyjny z zaawansowaną sztuczną inteligencją — daje się tak łatwo porwać tej relacji, bo ona wreszcie mówi do niego. Tylko do niego. Nie przez niego.

Samantha (cudowny głos Scarlett Johansson) nie ma ciała, ale ma uwagę. Jest ciekawa świata, zachwyca się rzeczami, których Theodore już nie zauważa. Daje mu coś, czego nie miał od dawna: uczucie bycia widzianym i słyszanym bez filtra. I to jest szalenie kuszące — nawet jeśli to tylko głos w uchu. Nawet jeśli to tylko dobrze napisany kod.

Film Jonze’a jest medytacją o tęsknocie za prawdziwym kontaktem. Pokazuje świat, w którym ludzie outsourcingują już wszystko — nawet emocje. A Theodore, mistrz cudzych wzruszeń, nagle zaczyna doświadczać własnych. I to bywa bolesne. Bo kiedy przez lata żyjesz jako narrator cudzych historii, twoja własna może wydawać się pusta.

To, co mnie uderzyło najbardziej, to fakt, że Samantha – mimo że jest tylko głosem – wydaje się bardziej żywa niż wiele prawdziwych postaci. Jest ciekawa, śmieje się, uczy, zadaje pytania, przeżywa emocje.

Ale „Ona” to nie tylko love story w wersji 2.0. To też opowieść o tym, jak bardzo się pogubiliśmy w naszych relacjach. Jak łatwo nam dziś mówić do ekranu, a jak trudno — do siebie nawzajem. Jak często chcemy być zrozumiani, ale niekoniecznie słuchać. I jak technologia może nas jednocześnie zbliżać i jeszcze bardziej od siebie oddalać.

Czy Samantha naprawdę kocha? Czy Theodore naprawdę kocha? Czy to ma znaczenie? Po filmie nie dostajemy jasnych odpowiedzi — ale chyba właśnie dzięki temu ten film zostaje w głowie na długo.

W warstwie wizualnej film jest niesamowicie subtelny — pastelowe kolory, brak technologicznego szumu, cisza, spokój, dużo przestrzeni. Jakby świat powoli wyciszał człowieka — a jednocześnie robił mu miejsce, żeby w końcu usłyszał siebie.

Późny debiut to „druga biografia”.

Tak, jak zapowiedziałam niżej, zaczynam przygotowywać podcast poświęcony późnym debiutom, które okazały się sukcesem.

Ważne, by podkreślić, że to nie są osoby, które nagle odkryły pasję, lecz takie, które ją nosiły w sobie całe życie, ale dopiero po latach mogły (lub odważyły się) na pełne zaangażowanie. To nie jest hobby na emeryturze — to „druga biografia”.

To nie jest opowieść o nagłym olśnieniu, o osobach, które „odkryły pasję na emeryturze”. To raczej historia długo tłumionej potrzeby, która dopiero w pewnym momencie życia znajduje warunki, by się w pełni zamanifestować. Czasem to potrzeba milczała przez dekady. Czasem człowiek nie milczał, ale nikt nie słuchał.

Nie chodzi tu o hobby. Nie o „pomaluję sobie, bo mam wolne popołudnia”. Chodzi o ludzi, którzy po sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce zaczynają pisać, malować, tworzyć z taką intensywnością, jakby wreszcie mogli oddychać. Jakby przestali być na służbie życia — dzieci, pracy, obowiązków — i wrócili do tego, co w nich było pierwsze i najwłaściwsze.

Wcześniej nie mieli czasu, albo się bali, albo świat ich nie słyszał. albo byli potrzebni komuś innemu bardziej niż sobie. Nie znaczy to jednak, że tej potrzeby nie było. To nie są osoby, które nagle wymyśliły, że zostaną artystami. One już nimi były — tyle że nie mogły jeszcze żyć swoją prawdą.

Dzisiaj Wam opowiem o Harriet Huntington Doerr (1910-2002) amerykańskiej pisarce, która zadebiutowała powieścią w wieku 74 lat.

Była wnuczką kalifornijskiego magnata kolejowego i znanego kolekcjonera dzieł sztuki oraz rzadkich książek, Henry’ego Edwardsa Huntingtona.

W 1930 roku, po trzecim roku studiów na Uniwersytecie Stanforda przerwała naukę i  wyszła za mąż za Alberta Doerra Jr.

Doerrowie spędzili następne 25 lat w Pasadenie, gdzie wychowali syna, Michaela i córkę, Marthę.

Począwszy od 1935 roku Harriet towarzyszyła Albertowi w jego licznych podróżach służbowych. Pod koniec lat 50. Doerrowie przenieśli się do Meksyku, gdzie Albert zajął się renowacją kopalni. Pozostali tam do 1972 roku, kiedy Albert zmarł, dziesięć lat po zdiagnozowaniu u niego białaczki. Czas spędzony w tym małym meksykańskim miasteczku górniczym dostarczył Harriet zarówno tematu, jak i tła dla wielu jej utworów.

Po śmierci męża Harriet Doerr wróciła do Kalifornii. Za namową syna postanowiła dokończyć edukację, którą  wcześniej przerwało małżeństwo. Zapisała się  ponownie na Stanford. W 67 roku życia uzyskała tytuł licencjata z historii Europy. W wieku 69 lat  otrzymała stypendium Stegnera (przyznawane: uwaga!!”młodym naukowcom”) i wkrótce zaczęła publikować opowiadania. Jej pierwsza powieść, „Stones for Ibarra” , została opublikowana w 1984 roku i zdobyła nagrodę National Book Award for Fiction  Jej druga powieść, Consider This, Señora , została opublikowana, kiedy autorka miała 83 lata, a zbiór opowiadań i esejów, Tiger in the Grass: Stories and Other Inventions , ukazał się w 1995 roku. Adaptacja telewizyjna Stones for Ibarra pchodzi z  1988 roku.

Kraków: teatralna nagroda im. Wyspiańskiego.

Kraków od lat słynie z bogatej i różnorodnej sceny teatralnej, której fundamentalną częścią są teatry nieinstytucjonalne. To właśnie one, mimo dramatycznych braków finansowych, niedostatku wsparcia i ciągłych przeszkód organizacyjnych, wzmacniają kulturalną ofertę miasta. To dzięki nim Kraków tętni prawdziwym, niezależnym duchem sztuki, który nie poddaje się biurokracji ani komercyjnym wymogom.
I właśnie tym twórcom niezależnym została poświęcona jedna z najważniejszych nagród teatralnych w mieście — nagroda im. Wyspiańskiego, ustanowiona po to, by doceniać ich za trud, pasję i oryginalność. Poza teatrami instytucjonalnymi – od paru lat przyznawana jest nagroda tym, które nimi nie są Tymczasem w tym roku, po raz kolejny, ta została przyznana teatrowi uczelnianemu Akademii Sztuk Teatralnych (AST).
Teatr uczelniany to przecież nie teatr nieinstytucjonalny! To nic innego, jak rozbudowane koło naukowe, działające w ramach instytucji edukacyjnej. Posiada wsparcie uczelni, stabilny budżet i warunki, o jakich teatry niezależne mogą tylko pomarzyć.
Przyznanie tej nagrody teatrowi AST jest to, moim zdaniem, wypaczenie idei, na której powinna się opierać — doceniania prawdziwej, niezależnej twórczości, która powstaje w warunkach dalekich od komfortu instytucjonalnego zaplecza. To przekreślenie wysiłków wielu artystów, którzy działają bez gwarancji finansowych i organizacyjnych, by tworzyć kulturę prawdziwą, nieprzefiltrowaną, niepokorną.
Tym ruchem Kraków wciąż marginalizuje swoje teatry nieinstytucjonalne, ignorując ich kluczowy wkład w życie kulturalne miasta. To nie tylko błąd — to skandal, który powinien oburzać każdego, komu zależy na autentycznej sztuce i wsparciu niezależnych twórców.
Apeluję do Kapituły Nagrody im.Wyspiańskiego: przemyślcie  decyzje na przyszłość i  oddajcie nagrodę tam, gdzie jej miejsce — artystom, którzy walczą o kulturę Krakowa bez gwarancji i wygód instytucjonalnych, bo bez nich Kraków przestanie być miastem żywej, niezależnej sceny teatralnej, którą tak cenimy.

Niestety, mogę tylko apelować, ponieważ już nie jestem członkinią Kapituły.

Krakowska kultura potrzebuje lidera z prawdziwego zdarzenia.

Wracam do pisania bloga. Powoli się zbieram, by znów zacząć regularnie pisać. Przepraszam, że tak długo mnie tu nie było — czasem życie niespodziewanie odciąga nas na boczne tory. Chcę skupić się na kulturze Krakowa i opowiadać o ludziach, którzy zaczynają swoje późne debiuty — tych, którzy odkrywają swoją pasję i talent w dorosłym życiu. Mam nadzieję, że będzie to dla Was ciekawa podróż!

Dzisiaj zacznę, po roku obserwacji, od uwagi ważnej, jak myślę 🙂

Nie kolejnego zarządcy z dystansu, nie kogoś, kto pojawi się raz do roku na gali i zniknie.
Potrzebny jest ktoś, kto zna kulturę nie z raportów, lecz z obecności.

Kto był na festiwalu, zanim stał się modny. Kto wie, co znaczy, że w teatrze w grudniu jest zimno, a w maju nie ma pieniędzy.
Kto potrafi rozmawiać z twórcami, bo sam umie słuchać.
Kto widzi artystę nie jako „beneficjenta programu”, lecz jako człowieka z biografią, twórczością i potrzebą rozmowy.

Potrzebujemy specjalisty od zarządzania, ale nie technokraty.
Potrzebujemy kogoś, kto wie, że budżet to jedno, a klimat zaufania — drugie.
Kogoś, kto potrafi postawić na młodych bez obrażania starszych.
Kogoś, kto wie, że kultura nie dzieje się w tabelce — tylko między ludźmi.

Deklaracje mamy piękne.
Tylko że na wydarzeniach wciąż brakuje tych, którzy mają realny wpływ na to, jak wygląda kultura w mieście.
Nie ma ich na koncertach, nie ma w małych teatrach, nie ma tam, gdzie coś się dzieje.
Ale za to są raporty, strategie, konferencje.

Bo kultura to nie sektor usług.
To żywa tkanka miasta.

Kambodża, Malezja, Singapur. Część III (podsumowanie)

Refleksje:

  1. Zobaczyłam, jak wyglądają i czym są dla wielu ludzi podróże. Samoloty lądują wszędzie, w każdym miejscu kuli ziemskiej. Jesteśmy więc wielokrotnymi „homo viator”. W filozoficznym ujęciu ziemska egzystencja człowieka łączy się z nieustannym przebywaniem szlaku od narodzin do śmierci, więc bycie „człowiekiem drogi” nie jest wyborem, lecz jednym z fundamentów ludzkiego istnienia. Wędrujemy przez własne życie, ale także, coraz intensywniej poruszamy się w przestrzeni.
  2. Zastanawiało mnie, co powoduje olbrzymi ruch człowieka w przestrzeni. Kiedyś podróżowanie dostępne było dla elit intelektualnych, czy finansowych – teraz dostępne jest dla wszystkich. Każdego (lub prawie każdego) stać na wyjazd do Egiptu, czy Tajlandii.
  3. Pytanie: w jakim celu to robimy? Temat  na rozprawę naukową 😉  Zapewne dlatego, żeby pokazać, że nas stać. No ale przecież musi być motywacja i inna, poza tą wymienioną: no więc dlaczego? Dlatego (być może), że chcemy porobić zdjęcia i zjadać to, co tam dają – a jeśli się połączy te dwie sprawy, to mamy foodstagramming. Ta więc: lecimy na Kretę, Jamajkę po to, aby na instagramie pokazywać zdjęcia potraw i alkoholu. Nic poza tym: 12 godzin w samolocie, a potem reszta pobytu w restauracjach czy barach.
  4. Może interesuje niektórych seksturystyka. Podobno przodują w tym Niemcy, Szwedzi czy Szwajcarzy – ale i może u nas w Polsce to się staje powodem turystyki.
  5. Powodów więcej trudno mi znaleźć.
  6. Mogę za to, z pełną odpowiedzialnością powiedzieć: co nas nie interesuje: nie interesuje nas historia miejsca, zwyczaje ludzi, tradycja, współczesność miejsca, religia. Wiem, bo doświadczyłam. Zobaczyłam własne dziwactwo – przeczytane książki, artykuły. Merytoryczne przygotowanie do każdej wyprawy. I zdaje mi się, że takie traktowanie podróżowania to absolutny przeżytek 🙂 Quo vadis, homine?

 

Kambodża, Malezja, Singapur. Część II

Symbolem nadprzyrodzonych sił przyrody dla mieszkańców Kambodży była dziewięciogłowa kobra zwana NAGA. Występowała, jako duch opiekuńczy, w czasach prehistorycznych. Khmerowie byli społeczeństwem matriarchalnym  w którym kobiety zajmowały przodującą pozycję, dziedziczenie następowało po stronie matki. Religią był animizm, dopiero z czasem przybył, razem z kupcami i  żeglarzami – hinduizm.

Buddyzm był drugą, wielką religią Indii, która wywarła wpływ na mieszkańców Kambodży. Po rozłamie buddyzmu na hinajanę („mały wóz”) i mahajanę („wielki wóz”) także i w Kambodży zmieniła się nieco sytuacja. Hinduizm stał się religią dworu królewskiego, zaś ogromna większość Khmerów pozostała wierna animizmowi z lekka przyswajając sobie buddyzm. Kambodża wiele zawdzięczała wpływom indyjskim: między innymi alfabet (zapożyczony z sanskrytu) znaczną część słownictwa, kalendarz, system administracji i sądownictwa.

Najpotężniejsze państwo zamieszkane przez Khmerów przeszło do historii pod nazwą Funan (czasy II wieku naszej ery). Położenie geograficzne, a i wysoki poziom cywilizacji khmerskiej spowodowało, że królestwo Funan kontrolowało handel między Chinami i Indiami. A jednak Funan upadło. Tak bywa. I wtedy pojawia się na kartach chińskich opowieści – królestwo Kambuza, z którego wywodzi się współczesna Kambodża.

Kiedy w Europie Karol Wielki koronował się na cesarza – w Kambodży panował przez 48 lat Dżaja Warman II – twórca Angkoru.  Wybudował cztery stolice, ale to jego wnuk Indra Warman I (877-889) zaczął stawiać świątynie, ale także dbał o inwestycje wodne i stabilizował sytuację królestwa.

Twórcą największego Angkor Wat („Miasto/Stolica Świątyń”) – kompleksu świątynnego największego zabytku religijnego na świecie, na terenie o powierzchni 162,6 ha był Suria Warman I (1002-1050). Był pierwszym królem khmerskim wyznającym buddyzm.

Pierwotny projekt i budowa świątyni miały miejsce w pierwszej połowie XII wieku, za panowania  Suria Warman II 1113–1150 n.e.) ku czci hinduskiegoo bóstwaa Wisznuu, z którym, jako władca-bóg, król ten się identyfikował. Czas budowy świątyni szacuje się na 32 do 35 lat

Jeden z największych skarbów Angkor Wat to kamienna opowieść ciągnąca się na długości ponad 900 metrów, na którym widnieje prawie 20 tysięcy postaci przedstawiających realistyczne sceny z  eposów  indyjskich Ramajany i Mahabharaty, jak również życie dworu. Godne uwagi jest jedno z najsłynniejszych i najbardziej reprezentacyjnych dzieł w sztuce Khmerów: bogowie wraz z demonami ubijają Morze Mleka, aby wydobyć z głębin eliksir nieśmiertelności. Wszystkie reliefy wyróżniają się nad wyraz subtelnym pięknem i wielką precyzją. Płaskorzeźby w całym Angkor malowano początkowo na wiele kolorów. Pokryte złotem wieże Bajonuu mieniły się w słońcu.

Angor Wat można traktować, jako świątynię Wisznu, ale też, jako miejsce poświęcone królowi Surii Warmanowi II, którego utożsamiano z Wisznu i który po śmierci stawał się bogiem. Zresztą prochy króla odnaleziono w ruinach centralnej wieży, ale także znaleziono jego posąg przedstawiający go, jako boga Wisznu.

 

Kambodża, Malezja, Singapur. Część I

Samodzielną podróż w dalekie kraje, a zwłaszcza wtedy, kiedy jednak brakuje doświadczenia – hamuje strach, że nie damy rady, a nie wiadomo, jak to tam jest etc. I nie chodzi tutaj o logistykę, bo można z daleka właściwie wszystko, ale ten strach właśnie. I wybraliśmy wycieczkę wykupioną nie w molochu turystycznym, ale w niezbyt dużej firmie i pojechaliśmy. Znaleźliśmy się w 13-osobowej grupie i ruszyliśmy w stronę, którą sobie wymyśliłam, w stronę Kambodży. Przeczytałam dość sporo, wiedziałam, co mnie interesuje etc.

I teraz, po powrocie,mogę się podzielić paroma refleksjami, bo „podróże kształcą”.

Dlaczego Kambodża? Ano bo tam jest Angkor Wat – unikalny zespół świątyń hinduistycznych i buddyjskich na 230 km kw. To kamienna pozostałość legendarnego królestwa Khmerów sięgającego od dzisiejszej Tajlandii po Wietnam (od IX do XIV wieku). Potem świątynie pochłonęła dżungla. W roku 1858 32-letni Francuz Henrie Mouhot mający już za sobą podróże po Rosji, Włoszech, Holandii znalazł się w Tajlandii (wtedy był to Syjam) i rozpoczął wędrówkę w kierunku Kambodży. Mouhot zapewne słyszał opowieści o tajemniczym mieście umarłych, które zostało pochłonięte przez dżunglę. W czasie podróży, wśród gęsto splatanych korzeni drzew wyłoniły się posągi bóstw. Mouhot czynił notatki, i starał się wejść głębiej, do zarośniętej budowli.  Napisał artykuł, który się ukazał w 1868 roku w magazynie podróżniczym „Le Tour du monde”. W tym samym roku pojawiła się jego książka o podróży po Syjamie, Kambodży i Laosie. Ukazała się już po śmierci autora, którego powaliła malaria. Mouhot- wierny syn epoki wielkiej ekspansji kolonialnej , wierzył w misję „białego człowieka” – to znaczy, że Francja uratuje Kambodżę. I tak się stało: według idei Mouhota: Francuzi podjęli się restauracji. Posągi i płaskorzeźby wyrąbane ze świątyni spławiano na tratwach Mekongiem w stronę Europy – to był ówczesny patent na samofinansowanie wypraw badawczych. Najsłynniejszym rabusiem Angkor Wat był (60 lat później, po odkryciach Mouhota) pisarz i późniejszy francuski minister kultury André Malraux. W 1923 r. wyprawił się z tragarzami, by rozebrać i wywieźć reliefy z jednej ze świątyń. Schwytany na gorącym uczynku został deportowany. Ale jednak, pomimo bezczelnej grabieży „białego człowieka” – to dzięki francuskim naukowcom uratowano Angor: w latach trzydziestych XX wieku trzeba było przede wszystkim wyrwać świątynie – dżungli. Bloki różowego piaskowca, które służyły dawnym Khmerom za materiał budowlany stały się: poprzez panująca wilgoć, bakterie, grzyby –  czarne. Dla Angkor Wat zła passa ciągnęła się przez cały XX wiek. Na murach widać do dziś ślady kul z czasów Czerwonych Khmerów Pol Pota.

„Za darmo”

Nie znoszę tego pojęcia „za darmo”, ponieważ jest to bzdura i nieprawda. Zastanówmy się, co ono oznacza? Co można dostać „za darmo”.  Pomyślałam, że jabłka w sadzie, bo ktoś nam je daje, rzodkiewkę, szczaw. No tak, my nie płacimy, ale ktoś to musiał zakupić wcześniej, zasadzić (a praca to też koszt), spryskać, aby robale nie zjadły (przed nami). No więc z tym „za darmo” też nie do końca. Zbieramy maliny w lesie, to tak, one mogą być „za darmo”.

A teraz popatrzmy na szafowanie tym pojęciem w sferze politycznej.  Pojawia się polityk, który głosi, że rozdaje „za darmo” bilety na imprezy, bilety komunikacji, mieszkania (bo podstawowe prawo człowiek ma do mieszkania) etc. Daje „za darmo”. I znów coś, o czym ja przypominam za każdym razem: samorząd, czy rząd nie mają „własnych pieniędzy”, ponieważ są to tylko i wyłącznie pieniądze pobrane z podatków podatników.  Samorząd, rząd rozdają je według własnego uznania. Jest to oczywiście demokracja pośrednia: to znaczy, naród wybiera, według własnych przekonań –  przedstawicieli, którzy dysponują ich pieniędzmi. Suweren– może ich odwołać, kiedy nie sprawują się tak, jak się przedstawiali. Oczywiście, rozumiemy, że to są mrzonki, ponieważ dość rzadko się zdarza, aby naród kontrolował swoich przedstawicieli i ich odwoływał. Wybory wygrywa się nie programem, ale emocjami. Wiedzą o tym kandydaci i starają się wprowadzać na giełdę pomysłów, w trakcie kampanii, tematy powodujące powstawanie emocji: tak więc wracają wytarte, ale jakże sprawdzone tematy: aborcja, LGBT, kontrola nad Internetem, etc, etc Czy pamiętacie Państwo dyskusje społeczne dotyczące podatków, koncepcji gospodarczych?

Wydawać by się mogło, że Polska jest już w innej sytuacji gospodarczej: zbliżyła się do zasobności krajów nie-komunistycznych. Zbliżyła, co nie znaczy, że dostąpiła pełnego porównania. Na naszych oczach powstawała inna sytuacja, tworzenie się  wolnego rynku i z tym związany i dobrostan i rozwarstwienie społeczne. Jedni się załapali, a inni zostali w tyle. I jesteśmy świadkami, w nowej sytuacji gospodarczej – rozprzestrzeniania się koncepcji „solidaryzmu’ społecznego” polegającego na, jak można przeczytać: „założeniu, że wspólny interes wszystkich ludzi ważniejszy jest od indywidualnych celów jednostki.” Solidaryzm społeczny powstał w XIX w. jako jeden z kierunków przeciwstawiających się filozoficznemu indywidualizmowi, ekonomicznemu liberalizmowi i systemowi gospodarki kapitalistycznej. Tym razem podstawy filozoficzne dał, nie jak poprzednio Karol Marks, ale Karol Gide, francuski katolik XIX wieku. Solidarność — stwierdzał on — nabiera wartości moralnej dopiero z chwilą, gdy staje się świadoma i dobrowolna (!!). Świadomość ta istnieje wprawdzie w każdym człowieku, ale często jest przygłuszona. Przez wychowanie należy ją rozwijać. Uświadomienie solidarności i dążenie do niej ma być dziełem wychowania i interwencyjnej działalności państwa (!!) Efektem końcowym ma być zlikwidowanie czegoś, co kapitalizm określał, jako zysk. itd., itd. No i rozwija się  solidaryzm społeczny między innymi poprzez popularyzowanie pojęcia, że samorząd rozdaje „za darmo”. Karol Gid, jak i jezuita Heinrich Pesch  krytykują indywidualistyczną koncepcję własności, etc, etc Znika rozróżnienie wkładu pracy, ponieważ najistotniejszą sprawą ma być suma szczęścia ludzkości. Zapewne podatek progresywny byłby w zgodzie z taka koncepcją.

Solidarność ma być świadoma i dobrowolna (sic!!) Nie wmawiajmy więc ludziom, że cokolwiek , co otrzymują jest „za darmo”, nazwijmy to inaczej: że jest to składka jednych dla drugich i nie zawsze jest „świadoma i dobrowolna”, ale jest dystrybuowana przez władze, które zostały delegowane do rozdawania podatków.