Nasze zęby polskie.

pexelsphoto298611Jak wygląda sytuacja uzębienia przeciętnego Polaka? Statystyki mówią, że jest bardzo źle. Wśród naszych rodaków 6 proc.  w wieku od 35 do 44 lat ma zaawansowaną chorobę przyzębia. To dane z  badania prowadzonego w 2017 roku w pięciu miastach wojewódzkich, które  wskazuje na to, że stan przyzębia dorosłych Polaków pogarsza się, zamiast poprawiać. Co szósta osoba przed 40 rokiem życia wymaga kompleksowego leczenia. Bardzo wiele osób cierpi na zapalenie przyzębia .A ta choroba wpływa praktycznie na stan wszystkich organów człowieka.

Przede wszystkim znany i opisany jest związek przewlekłego zapalenia dziąseł z cukrzycą. Okazuje się, że stan dziąseł może być przyczyną stanu przedcukrzycowego, a u pacjentów z rozwiniętą cukrzycą znacznie pogarsza się możliwość jej kontrolowania .

.Raport Światowej Organizacji Zdrowia z 2003 roku jasno określał, że powiązania miedzy jamą ustną i resztą organizmu są udowodnione. Lekarze znaleźli powiązania między chorobami układu oddechowego a poziomem higieny jamy ustnej. Niedostateczne zdrowie zębów to także zwiększone ryzyko udaru, chorób nerek, demencji, chorób naczyń obwodowych, wrzodów żołądka, nowotworów jamy ustnej. Choroby przyzębia matek mogą być przyczyną niskiej masy urodzeniowej dziecka i często przedwczesnego porodu.

Także poważne problemy kardiologiczne mogą mieć swoje źródło w uzębieniu. Dotknięty próchnicą ząb staje się źródłem przedostania się do całego organizmu różnego rodzaju bakterii obecnych w ustach,

Ludzie zestresowani częściej mają problemy ze zdrowiem jamy ustnej. Jedną z przyczyn jest zwiększone wydzielanie hormonu stresu, czyli kortyzolu. W nadmiarze ma on niekorzystny wpływ na cały organizm, ale również na zęby i śluzówkę jamy ustnej. Stres dzienny objawia się w nocy. Jest to zgrzytanie zębów i zaciskanie żuchwy. Dentyści nazywają to bruksizmem.

Badanie stomatologiczne tak naprawdę nie ogranicza się tylko do przeglądu zębów. Składa się z wielu części i może wykryć różne choroby ogólne, o których istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy. Zdarza się też, że to właśnie niektóre schorzenia jamy ustnej mogą oddziaływać na cały organizm i powodować dolegliwości w odległych organach.

Sytuacja polskich dzieci i młodzieży jest bardzo niepokojąca – aż  76% młodych Polaków ma próchnicę, niewiele mniej zdradza oznaki niemycia lub niedokładnego mycia zębów. Okazuje się, że podawane jako pierwsza przyczyna złego stanu uzębienia wysokie koszty leczenia stomatologicznego nie są jednak bezpośrednim powodem.  W dużej mierze  brak odpowiednich nawyków dzieci i rodzicielskiej kontroli. Jak wynika z raportu przygotowanego przez organizatorów akcji „Chroń dziecięce uśmiechy”, skala niewłaściwej higieny jamy ustnej dzieci jest ogromna.

Według statystyk z badań przeprowadzonych w 2016 roku na grupie 4000 dzieci, 3190 (72,62%) nie myje zębów lub robi to niedokładnie. Wolontariusze  Fundacji Wiewiórki Julii przeprowadzili w 2012 roku kompleksowe bezpłatne badania stomatologiczne dzieci w całej Polsce i podkreślili fatalny stan uzębienia młodych Polaków związany z brakiem dobrych nawyków higienicznych. Polska jest jednym z krajów o najwyższym występowaniu próchnicy wśród dzieci w Europie. Stan uzębienia polskich dzieci jest alarmujący.

Światowa Federacja Dentystyczna (FDI) określiła priorytety na najbliższe lata w zakresie zdrowia jamy ustnej, które opublikowała w dokumencie „Wizja 2020” (Vision 2020). Celem tego dokumentu jest uświadomienie społecznościom, że opieka stomatologiczna jest podstawowym prawem każdego obywatela.

W tym roku 1 sierpnia 1 Ministerstwo Zdrowia rozpoczęło program dofinansowania zakupów sprzętu dla szkolnych gabinetów dentystycznych, który był skierowany do jednostek samorządu terytorialnego na szczeblu gminy, powiatu lub województwa. Program ma na celu zapewnienie uczniom dostępu do świadczeń stomatologicznych, a także objęcie jak najliczniejszej grupy dzieci i młodzieży oraz ich rodziców edukacją zdrowotną.

W Argentynie wracają do aborcji.

argentyna1W czerwcu bieżącego roku niewielką większością głosów Izba Deputowanych argentyńskiego parlamentu zgodziła się na legalizację aborcji. „Za” głosowało 131 deputowanych, „przeciw” – 123. Dzisiaj ustawa była rozpatrywana przez Senat.

Nowe prawo przewiduje, że aborcja będzie dozwolona do 14. tygodnia ciąży. Będzie mogła się jej poddać każda kobieta na życzenie. Po tym terminie zaś będzie to możliwe w przypadku zagrożenia życia matki lub dziecka, a także gdy ciąża była wynikiem gwałtu.

Na wynik głosowania zareagowali argentyńscy biskupi. W oświadczeniu, zatytułowanym “Całe życie ma wartość” z datą 14 czerwca, Komisje episkopatu – Wykonawcza oraz ds. Świeckich i Rodziny wyraziły ból z tego powodu, dodając jednak, że należy go przemienić “w siłę i nadzieję, aby nadal walczyć o godność całego życia ludzkiego”. Zapewniono, że biskupi nadal popierają ideę dialogu w dalszej debacie prawnej.

Mariela Belski, dyrektorka Amnesty International Argentyna powiedziała: Cieszymy się z tego pierwszego kroku w stronę dekryminalizacji aborcji. Nowe prawo wreszcie przerwie zamknięty krąg, w którym tkwiły kobiety: musiały ryzykować swoje życie i zdrowie, a jednocześnie groziło im więzienie za przerwanie ciąży. Uznawanie aborcji za przestępstwo jest niezgodne w prawem międzynarodowym.”

Zgodnie z obowiązującym obecnie prawem aborcja jest dostępna w Argentynie tylko, jeśli życie lub zdrowie kobiety jest zagrożone lub jeśli ciąża jest wynikiem gwałtu. Nowe prawo przewiduje całkowitą dekryminalizację i możliwość przerwania ciąży bez względu na powód do 14 tygodnia ciąży.

Czytam gazety z ostatnich paru dni. Same tytuły są potwierdzeniem Nietzschego, że „nie ma historii, są tylko interpretacje”. W zależności od profilu, polityki gazety brzmią one tak, jakby mówiły o innych sprawach: a więc: „Argentyna: historyczny krok w stronę dekryminalizacji aborcji”, „Argentyna odrzuciła legalizację aborcji”, „Zielony protest kobiet w Argentynie. Walczą  o legalizację aborcji”; „Argentyna : tłumy wiernych  modlą się, aby „legalizacja aborcji” nie nastąpiła”.

No i ostatecznie już wiadomo, że Senat Argentyny odrzucił projekt liberalizacji  prawa aborcyjnego.

Debata w argentyńskim parlamencie trwała ponad 15 godzin. Ostatecznie, zgodnie z przewidywaniami, senatorzy odrzucili projekt. Za przyjęciem głosowało 31 senatorów, przeciwko – 38.

Porażka zwolenników zwiększenia dostępności aborcji oznacza, że podobny projekt nie może przez najbliższy rok trafić pod obrady parlamentu. Dopiero po 12 miesiącach możliwe jest ponowne złożenie projektu.

Obecnie Argentyna zezwala na aborcję tylko w przypadku gwałtu lub poważnego ryzyka dla zdrowia kobiety.

W trakcie dyskusji pewien senator zaczął mówić, że „gwałt na kobiecie nie zawsze oznacza gwałt”, ale „czynność nie do końca przyzwoloną”. Na Sali obrad i na ulicach, gdzie przysłuchiwano się obradom – wybuchło oburzenie. Poziom dyskusji i argumenty przypomniały mi niedawne wydarzenia na Sali obrad Rady Miasta Krakowa o in vitro. Poziom dyskusji i poziom argumentów podobne.

No cóż. Episkopaty w wielu krajach decydują o tym, jak mają żyć ludzie, bez względu na to, czy są w ich społeczności wyznaniowej, czy nie 🙁

Kiedy traci się instynkt? Niebezpieczeństwo władzy.

lewImmanuel Kant nazwał prawo moralne imperatywem kategorycznym: „Postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się prawem powszechnym”.

Prawo to, według Kanta ma być powszechne, aprioryczne, imperatywne, kategoryczne i formalne. Nie mówi, co mamy czynić, lecz podaje ogólną zasadę, na podstawie której zostają uprawomocnione decyzje . Oczywiście imperatyw, już za czasów Kanta został wielokrotnie podważony, co oczywiście nie zmienia faktu, że taka koncepcja została przez filozofa opisana i starannie przez niego stosowana. Intencją Kanta było dać do rąk człowiekowi uniwersalna zasadę moralną, która wskazywałaby mu „moralny azymut”.

Kant pisał, że najbardziej niemoralnym czynem jest ten, który staje się wyjątkiem w zasadzie. Chcielibyśmy, aby taka, czy inna zasada obowiązywała, ale dla siebie czynię wyjątek – opisując okoliczności, które mnie zmusiły do takiego, czy innego zachowania.

Piszę to w kontekście różnych wyczynów i zachowań polityków, samorządowców i innych osób posiadających władzę. Władza nosi w sobie nieuchwytny urok, czar, buduje świadomość, że wszystko wolno. I ta świadomość rodzi się powoli, ale rośnie z latami. Powiększa się. Trzeba być niesamowicie odpornym, aby móc zdławić w sobie tę wciąż rosnącą myśl, że można wszystko i że nikt, nie tyle nie zauważy, ale że nikt za to nie ukarze, nie napiętnuje. Inni powinni przestrzegać prawa, pewnych zasad ogólnie obowiązujących, ale „ja nie muszę”.

Są, ba, może wcześniej tacy bywali, którzy przestrzegali podstawowej zasady, że „mnie, jako zarządzającemu – wolno mniej, niż innym”. Wszyscy widzą, co robię, jestem pod czujną obserwacją, ale pomijając obserwację , nie powinienem czynić dla siebie i swojej rodziny wyjątków.

No i właśnie: są wśród nas jeszcze tacy, co tak myślą, ale jest ich (nas) coraz mniej. I szkoda.

 

Dlaczego potrzebujemy nakazów?

teraz

Zastanawia mnie  jak to jest, że ludzie potrzebują nakazów i zakazów.  Nie dane jest ludzkości żyć w świecie, w którym ich rozum będzie  dyktował to, co maja robić, a czego nie, co będzie dla nich pożyteczne, a co szkodliwe. Świat oparty na racjonalnych przesłankach być może jest absolutną mrzonką. Świat oparty na racjonalizmie i wolności jednostki odchodzi w bardzo daleką przyszłość, albo w przeszłość, ponieważ nie nastąpi nigdy.

Jakież wydarzenia spowodowały dzisiejszą , niedzielna refleksję. Usłyszałam w radiu, że w Walonii wprowadzono parotysięczne kary euro dla tych, którzy jeżdżą samochodami z dziećmi i palą w tych samochodach papierosy. Odebrano więc, po raz kolejny, ludziom i mądrość i wolność.  Mądry człowiek nie będzie palił tytoniu przewożąc swoje dzieci (nawet kogokolwiek innego), ponieważ  w zamkniętej powierzchni, takiej jak auto, po pierwsze  trudno wytrzymać w smrodzie, po drugie o 25% zwiększa się szkodliwość  dymu etc, etc. Zabrano więc tym zakazem – człowiekowi mądrość.

Zabrano też i wolność: dlatego, że uznano człowieka za idiotę, któremu trzeba nakazywać i zakazywać, ponieważ sam nie jest w stanie zadecydować, co jest dla niego dobre, czy złe. Ci, którzy budują nakazy i zakazy wiedzą lepiej ( a zakazów i nakazów mnoży się coraz więcej w różnych sferach życia). Ja się z tym nie zgadzam. Jestem za edukacja i za szacunkiem dla człowieka:  należy ludzi uczyć, pokazywać im konsekwencje ich działalności, ale decyzje pozostawić im samym.

Oglądałam ostatnio film o  dzieciach ludzi, którzy stworzyli Christianię. Mały Amsterdam w środku duńskiej Kopenhagi, czyli niezależna od miasta dzielnica Christiania, znana dziś jest przede wszystkim z możliwości łatwego zakupu miękkich narkotyków i słynnej Pusher Street. W założeniach miał to być idealny świat, małe osiedle położone w samym centrum Kopenhagi, które otrzymało możliwość samostanowienia. Christiania powstała w 1971 roku, gdy to jej obywatele nielegalnie zasiedlili tereny po byłych barakach wojskowych oraz murach miejskich. Mimo starań właściciela terenów, czyli wojska, mieszkańcom udało się pozostać w nowym domu na stałe. W 1989 roku osiedle formalnie uzyskało swoje dzisiejsze prawa.

No i powiecie Państwo: właśnie, to przykład totalnej wolności człowieka. A jednak wolność jest odpowiedzialnością. I to jest jej podstawowy element. Christianię wykończył biznes narkotykowy. W filmie obecnie  40-letnie dziecko hippisów z Christiani opowiada o niebezpieczeństwie, jakie czyhało na małe, wałęsające się po okolicy dzieci, a on sam słyszał od ojca: „poczekaj, najpierw walnę sobie kwas, a po tym dam ci śniadanie”. W tej Christiańskiej wolności zabrakło odpowiedzialności. Co można było wtedy zrobić: mogła wejść policja (próbowano wielokrotnie) i rozgonić całe towarzystwo, można było odebrać hippisom dzieci i umieścić je w domach dziecka. Tego nie zrobiono. Dzieci hippisów żyją nadal, albo tam, gdzie była owa Christiania, albo wyjechali i mają żal do swoich rodziców, albo siedzą w więzieniach. Nawiasem mówiąc: sytuacja typowa dla rodzin także i nie-hippisowskich,  dla przeciętnych rodzin w Anglii, Polsce, Niemczech.

A co teraz: teraz dzieją się sytuacje zgoła inne: rządy państw zabraniają, nakazują, wyręczają – zabierają wolę decyzyjności ludziom. Coraz mniej wolno w imię zdrowia, mądrości, moralności. Grupa ludzi decyduje o milionach innych. I wszyscy  (no powiedzmy większość) na to się zgadza. Zgadzają na to, ze zabiera im się wiarę w rozum i odpowiedzialność za to, co robią.

Quo vadis homine?

 

"Zwerbowana miłość"

Wracam znów do  filmu „Zimna wojna”, ponieważ media dość intensywnie piszą o tym, że Joanna Kulig za rolę w „Zimnej wojnie” zdaniem amerykańskiego portalu filmowego „The Playlist”  jest jedną z głownych kandydatek do aktorskiego Oskara 2019. 

A mnie film, o czym pisałam, bardzo rozczarował.

Dlaczego wracam? Ano dlatego, że wczoraj oglądałam świetny film „Zwerbowana miłość” dotyczący czasów, relacji między ludźmi, miłości z okresu komuny ( nie z czasów stalinowskich). Ten film, w przeciwieństwie do poprzedniego – mnie zaczarował. Nie miałam żadnych uwag. Serdecznie Państwu polecam.

Scenariusz napisali Tadeusz Król (który też wyreżyserował film) i Paweł Szlachetko.

Film został zrobiony w 2010 roku.

Świetny pomysł na scenariusz. Fabuła opiera się na prostej intrydze, której pomysłodawcami są dwaj bohaterowie filmu. Najważniejszym elementem ich planu jest kobieta, która wcieli się w zaufaną agentkę tajnych służb. Wybór pada na Annę . Dziewczyna wydaje się idealna, jej wygląd odpowiada wymaganiom zleceniodawców, jest młoda, ładna i jest prostytutką. Zna języki obce (ponieważ w owych trudnych czasach była to jedna z niewielu grup zawodowych znających języki obce).  Dziewczynę do dość skomplikowanego zadania werbuje ubek. Wykorzystuje jej naiwność, wmawia, że jest śmiertelnie chora etc, etc. Rolę pracownika służb specjalnych gra Robert Więckiewicz  (oczywiście gra świetnie).  Dziewczyna ma wykonać zadanie i potem ma być zlikwidowana (a służby bezpieczeństwa radziły sobie ze „zlikwidowaniem” dość dobrze), ale  ubek się zakochuje w swojej ofierze.

Fabuła spójna, wiarygodna.  Świetni aktorzy. Relacje pokazane pomiędzy głównymi bohaterami dopracowane mistrzowsko. Annę gra Joanna Orleańska, która niestety gdzieś zniknęła z ekranu.

I to jest film godny amerykańskich nagród.

Niestety, reżyser nie z koneksjami światowymi, bez układów, kasy na promocję i w ogóle inne czasy – 2010 rok. 

I wielka szkoda. Film o wiele, o wiele lepszy, niż „Zimna wojna”. 🙂

„Scenariusz oparty jest na autentycznych wydarzeniach, które rozegrały się w 1989 roku – twierdzi Tadeusz Król, reżyser i współscenarzysta filmu. – Dotarliśmy do bohaterów opisywanych wydarzeń, scenariusz jest prawie wiernym zapisem ich dziwnej historii. Gdy słuchaliśmy tej historii z ust protoplasty postaci Andrzeja, to, co uderzyło nas najbardziej, to fakt, że mówił nie o samym wątku polityczno-kryminalnym, lecz o… miłości. Miłości zgubionej przez przypadek i machinę historii. Dotarliśmy także do filmowej Anny. Ten sam żal. Nigdy nie próbowała szukać Andrzeja, mimo że już wszystko wie…” (z materiałów dystrybutora).”

 

Dlaczego do kobiety po imieniu?

powitanie

Nazywanie kobiety imieniem i nazwiskiem uchodzi za grzeczne. Ale, jak pokazały badania – taka forma jest postrzegana jako umniejszanie znaczenia osoby. Dziwne nieprawdaż?

Psychologowie z Uniwersytetu Cornellia w Ithace wykazali, że w amerykańskiej publicystyce mężczyźni są nazywani przy pomocy jedynie nazwiska (bez imienia) dwukrotnie częściej, niż kobiety. Ciekawe jednak jest to, że jak wykazały rozszerzone badania  – okazuje się, że osoby nazywane imieniem i nazwiskiem wydają się publiczności mniej znaczące, niż te, które występują tylko pod nazwiskiem.  Tak więc osoba, o której napisano „Nowak zajął się badaniami, które pozwolą gospodarce  zaoszczędzić wiele milionów” brzmi bardziej przekonująco, niż stwierdzenie :”Adam Nowak  zajął się badaniami, które pozwolą gospodarce  zaoszczędzić wiele milionów”.

Gabriela Rodriguez, niemiecka ekspertka centrum nazewnictwa w Lipsku potwierdza, że takie zwyczaje obserwuje też w obszarze języka niemieckiego. Mówi, że paradoksalnie bardziej uprzejma forma nazywania kobiet niesie ze sobą negatywny efekt: mężczyzn ceni się wyżej, kobiety nazywane  (forma bardziej grzeczna : z imienia i nazwiska) odbierane są jako mniej znaczące.

Powiecie Państwo hmm!! Feministyczne teksty J. No dobrze, więc przenieśmy się na grunt polski i mojego doświadczenia. Oczywistym wydaje się, że zwrócenie się do kogoś po imieniu tworzy atmosferę bardziej poufałą. Osoba wydaje się przez to bliższa, ale jednocześnie, przynajmniej częściowo, traci swoje znaczenie.  W polskim języku w oficjalnych wystąpieniach naprawdę szanuje się jedynie tytuł profesora (i oczywiście częściej u mężczyzn, niż u kobiet).  Inne tytuły są w oficjalnych wystąpieniach pomijane. W tradycji niemieckiej tak nie jest.

Nie wyobrażacie sobie Państwo zwrócenie się jakiegokolwiek dziennikarza do prezydenta Krakowa: „panie Jacku”. Pytałam przewodniczącego Rady Miasta, czy spotkał się z formułą „panie Bogusławie” – odpowiedział, że raczej nie.

Słyszałam parokrotnie, jak dziennikarki  (sic!!) i dziennikarze zwracają się do kobiet na stanowiskach i z tytułami naukowymi – po imieniu.

Moje kontakty też są tego przykładem. Dziennikarze, w wieku moich dzieci, zwracają się do mnie, prosząc o wywiady po imieniu. Jeden z nich (przemiły zresztą chłopak) prosząc o komentarze mówi do mnie „pani Gosiu” – na wielokrotne sugestie – nie reaguje.

Mam także stopień  naukowy. I w ciągu wielu lat kariery publicznej rzadko ktokolwiek go używał. Powiecie Państwo: u nas nie ma takiej tradycji. A ja zapytam: a dlaczego nie ma? Może powinniśmy powrócić do szacunku dla ludzkich osiągnięć, które przejawiają się także i w odpowiednim zwracaniu się do osób.

A nad tym, co wyżej napisałam, może warto się zastanowić.

 

Historia kosza na śmieci.

kosz_II1

 

Są w życiu takie sytuacje, których by nie wymyślił nikt (nawet Mrożek).

Kiedyś zaprosiłam na spotkanie Komisji Kultury profesora  dr hab. Zenon Piecha, profesora w Instytucie Historii UJ, kierownika Zakładu Nauk Pomocniczych Historii, badacza heraldyki, współautora opracowania współczesnych znaków miasta Krakowa przyjętych przez Radę Miasta. Profesor rozpaczał nad tym, że zamiast herbu Krakowa – urząd stosuje logo. I ma, moim zdaniem, dużo racji.

Jak przypomniał profesor: początki znaków miasta Krakowa sięgają 2 połowy XIII wieku, czasów wkrótce po lokacji miasta, i jak w przypadku wielu innych miast początkowo były związane z pieczęcią miejską. Najstarsza informacja o herbie Krakowa pochodzi z Kroniki Janka z Czarnkowa, pod datą 1370, w której czytamy, że mieszczanie krakowscy powitali przybywającego do Krakowa króla Ludwika Węgierskiego występując pod chorągwią z herbem miasta.

Herb uzyskał  wówczas szczególną rangę,  co wyrażała królewska korona i ukoronowany orzeł.

W czasach współczesnych w ustawach wprowadzających od 1 stycznia 1999 roku reformę samorządową uwzględniono także sprawę znaków samorządowych, uznając je za ważny składnik tradycji i tożsamości. Jak napisał profesor Piech:”Po raz pierwszy w dziejach Krakowa opracowano pełny historyczny zespół znaków miasta, składający się z pięciu elementów: herbu, pieczęci, chorągwi, flagi i barw miasta. Było to dokończenie prac rozpoczętych przed wojną. Przygotowano nowoczesne ich opracowanie plastyczne oraz stosowne zapisy prawne, włączone do statutu miasta.Znaki Krakowa zostały zatwierdzone przez ministra spraw wewnętrznych i administracji, i przyjęte przez Radę Miasta na posiedzeniu 9 października 2002 roku.”  I dalej:”Rezygnacja z używania herbu to samoczynne wykluczenie się z tego elitarnego środowiska. Czy tego chcemy w Krakowie? Dążenie do „nowoczesności” skutkuje prowincjonalnością. „

Zgadzam się z profesorem. Uważam, że zastępowanie logiem – herbu i to w takiej masowości niszczy to, co miasto pielęgnowało przez wieki.

Na moje pytanie dlaczego tak się dzieje, uzyskałam odpowiedź, że w sprawach błahych nie będziemy, my urzędnicy, używali herbu. Przyjęłam to do wiadomości, chociaż wciąż ubolewam nad tym, że na przykład za sprawę błahą uznaje się Festiwal Muzyki Polskiej (ponieważ jest tam logo, a nie herb) i wiele innych godnych najwyższych pochwał – wydarzeń.

A ponieważ życie płata figle – zobaczyłam pod drzwiami w urzędzie kosz na śmieci … z herbem Krakowa.  Koszowi zrobiłam zdjęcie i zapytałam na podstawowym maglu (być może ktoś jeszcze wie, co oznacza ta metafora) lub jak inni określą – podstawowym źródle informacji,czyli na facebooku,  czy to miejsce zasługuje na herb Krakowa.

Jest to początek „Opowieści o koszu”. Jednych zirytowała, pana profesora Piecha zapewne by zasmuciła, a jeszcze innych ubawiła. W każdym razie zainteresowało to także dziennikarzy. Pytali, czy nie fotomontaż i gdzie ów słynny kosz się znajduje. Odpowiedziałam, że nie jest to fotomontaż, a gdzie jest kosz – nie pamiętam. I teraz przechodzimy do konkluzji, której nie powstydziłby się ani Mrożek, ani Lem, ani kabareciarze. Powiedziano mi, że po paru urzędach biegały rzesze urzędników szukających owego, teraz już niebywale medialnego kosza. Kosz znaleziono!!! i niestety usunięto.

Przyznacie Państwo, że opowieść jest przednia.

Może wyhamuje ona niebywale intensywny kurs likwidowania herbu Krakowa – logiem, które, nota bene, jest, za pomocą wielu konkursów, bez przerwy zmieniane.

Hey, życie moje. 🙂

 

Kino i teatr dla niewidomych i słabo widzących.

 

Według danych pochodzących z Narodowego Spisu Powszechnego w 2011 roku populacja osób niepełnosprawnych w Krakowie liczyła 107 460 osób tj. 14% ogólnej liczby mieszkańców Krakowa. Na 100 mieszkańców Krakowa przypadało więc 14 mieszkańców niepełnosprawnych. W porównaniu z wynikami z Narodowego Spisu Powszechnego z roku 2002, liczba osób niepełnosprawnych w Krakowie zmalała. W 2002 roku populacja osób niepełnosprawnych stanowiła około 19% ogólnej liczby mieszkańców Krakowa.

Coraz bardziej dostrzegalne jest starzenie się społeczeństwa, które wymaga podobnej pomocy, jak osoby niepełnosprawne. Osoby starsze przede wszystkim słabiej widzą. A starzejące się pokolenie potrzebuje wsparcia. Problemy stają się więc wspólne dla osób niewidzących i słabo widzących.

Czy więc na przykład teatr czy  kino będą  wykluczone przez brak widzenia?  Przecież to tam odbywa się prezentacja sztuk wizualnych. Ratunkiem jest audiodeskrypcja. Pomysł zdawałoby się nienowy: jest to opisywanie świata przez osoby widzące – tym, którzy nie widzą.

System audiodeskrypcji uruchomiono w 1981 roku, w Stanach Zjednoczonych w waszyngtońskim teatrze Arena Stage. Przy pomocy istniejącego już w nim sprzętu wzmacniającego dźwięk, a tym samym umożliwiającego jego odbiór osobom niedosłyszącym, niewidoma od dziecka Margaret Pfanstiehl i jej mąż, opracowali i wdrożyli pierwszy na świecie system narracji opisowej dla niewidomych, nazwany później audiodeskrypcją. W połowie lat osiemdziesiątych idea audiodeskrypcji trafiła na kontynent europejski i scenę małego, brytyjskiego teatru „Robin Hood” w mieście Averham, Nottinghamshire. Dzięki zastosowaniu miniaturowych odbiorników z słuchawką, podobnych do tych, jakie stosuje się przy tłumaczeniach symultanicznych, widzowie teatralni w przerwach pomiędzy dialogami mogli usłyszeć dodatkowy opis słowny scen.

Technika ta, oprócz teatrów, została także zaadoptowana dla potrzeb telewizji, video I DVD, kina, muzeów i galerii, stron internetowych oraz widowisk sportowych. Audiodeskrypcję w kinie zapoczątkował ośrodek kulturalny Chapter Arts Centre w Cardiff (Walia), w którym zaczęto organizować regularne projekcje z opisem odczytywanym na żywo. Dodatkowa ścieżka komentarza, podobnie jak ma to miejsce w teatrze, pojawia się podczas projekcji filmu kinowego, zaś telewidzowie mogą ją usłyszeć na specjalnie uruchamianym lub ogólnie dostępnym kanale fonii. Deskrybowane filmy i programy są także dostępne w otwartym formacie na kasetach video i płytach DVD.

Pierwszy w Polsce pokaz, adresowany do szerszego grona odbiorców odbył się 27 listopada 2006 roku w białostockim kinie „Pokój”. Dzięki zastosowaniu techniki audiodeskrypcji, niewidomi mieli okazję obejrzeć film Michała Kwiecińskiego – „Statyści”. OD 14 czerwca 2007 roku również Telewizja Polska za pośrednictwem telewizji interaktywnej ITVP udostępniła niewidomym i niedowidzącym audiodeskrybowane odcinki serialu „Ranczo”.

Oficjalne rozpoznanie poziomu potrzeb widzów niewidomych i słabowidzących w Europie, przez Royal National Institute for the Blind’s, wykazało, iż mimo zwiększającej się liczby krajów europejskich, które za pomocą techniki audiodeskrypcji udostępniają kulturę obrazu osobom niewidomym i słabowidzącym, procent audiodeskrybowanych filmów, programów, spektakli teatralnych, obrazów jest wciąż  zbyt ograniczony.

A jak wygląda sytuacja w Krakowie. Od lat korzysta z audiodeskrypcji Muzeum Narodowe. Na Festiwalu Muzyki Filmowej w 2015 i 2016 roku zastosowano także tę możliwość. Teatry Groteska, Teatr Ludowy czy Bagatela zapraszają osoby niewidzące na swoje spektakle. Muzeum Historyczne W ramach projektu „Dotknięcie tradycji – zbudujmy szopkę” wystawiło szopkę, która  została przygotowana w specjalnej, dostępnej dotykowo części ekspozycji we współpracy ze środowiskiem osób z dysfunkcją wzroku. Utworzono pomoce dotykowe i dźwiękowe: tradycyjną i modułową szopkę dotykową, architektoniczne detale dotykowe, słuchowisko z elementami audiodeskrypcji o historii krakowskiej szopki, film dokumentujący przebieg warsztatów oraz podpisy i plansze w alfabecie Braille`a.

Należałoby się przyjrzeć  krakowskim teatrom, kinom i festiwalom. Dobrze byłoby, aby audiodeskrypcja była  wykorzystywana nie tylko przy okazji dawno istniejących spektakli czy filmów, ale aby osoby słabo widzące, czy niewidzące miały możliwość uczestniczenia w bieżącym repertuarze.

Stadion Wisły w Krakowie po raz kolejny..

stadion_wisly

Przypomnijmy sobie:  znalazłam w mediach z tamtych lat informację: w 2013 roku redaktor Piotr Rąpalski napisał: „w 2003 r. prezydent Jacek Majchrowski proponował wybudowanie jednego stadionu dla klubów Wisły i Cracovii za 300 mln zł. Nie zgodzili się na to ówcześni radni miejscy. W 2004 r. ruszyła więc budowa osobnego obiektu dla drużyny „Białej Gwiazdy”. Koszty szacowano na niecałe 400 mln.”

I nie jest to prawda: radni naciskali, jak i teraz naciskają, ale ostateczne decyzje, Szanowni Państwo, należą do…władzy wykonawczej, czyli prezydenta. To on decyduje. Nie będę przypominała, ileż to spraw jest pozytywnie opiniowanych przez prezydenta, a ile negatywnie, pomimo tego, że „radni chcą” (ostatnio wszyscy radni, poza mną, zdecydowali o „bezpłatnych” przejazdach dzieci w Krakowie w czasie wakacji – koszt wyceniony 1,4 miliona, i prezydent powiedział „nie”). Tak więc nie demonizujmy. I nie stosujmy starej zasady wykorzystywanej, dzięki reformie jednostek samorządu terytorialnego, przez wszystkich wójtów, burmistrzów i prezydentów: jak coś wychodzi wspaniałego – to zasługa wójtów, burmistrzów i prezydentów, jak coś się poślizgnie – to rady.

W 2007 r. pojawiła się koncepcja na organizację Euro 2012 w Krakowie, więc postanowiono stadion dostosować do wymogów UEFA. Zaczęło się przeprojektowywanie obiektu. Miał pomieścić nie 20 tys. kibiców, a 34 tys. Wtedy pojawiły się problemy, błędy przy projektowaniu i samej budowie. I tak koszt urósł do prawie 600 mln zł.

Zaproponowałam wtedy w telewizji i powtarzałam to parokrotnie o konieczności zrobienia referendum i zapytanie mieszkańców, czy życzą sobie wydanie tak dużych pieniędzy na obiekt sportowy. Także wtedy, jeden z radnych zorganizował, przy pomocy kibiców Wisły Kraków personalne ataki na mnie na portalach kibiców Wisły. Kiedy zagroziłam, że oddam sprawę do prokuratury, wpisy osunięto.

Piszę o tym, ponieważ przewidziałam pewne sytuacje. Jak czytamy: „Wszystko wskazuje na to, że Wisła Kraków rozpocznie sezon Lotto Ekstraklasy poza własnym stadionem. Klub nie porozumiał się z miastem w sprawie wynajęcia obiektu. Już prowadzone są rozmowy w sprawie gry na Śląsku, bo PZPN do 11 lipca czeka na przedstawienie umowy wynajmu.”

Miastu zostanie paskudny obiekt, który wreszcie kiedyś porośnie trawa i się rozpadnie. Chimeryczny wymysł paru facetów w Urzędzie miasta Krakowa. Referendum nie zrobiono, a zapewne zdrowy rozsądek mieszkańców podpowiedziałby władzom, aby się nie umoczyła w kasę i studnię bez dna.

Piszę dzisiaj także o tym i z innego powodu. Może należało jednak zbudować jeden miejski stadion, może za kasę należało zrobić więcej żłobków, przedszkoli, basenów i wesprzeć galerie sztuki. Może… Czasu się nie cofnie, ale z mądrości podatników należy korzystać, bo to przecież ich kasę wydajemy. I tego też należy się uczyć. Szacunku dla decyzji mieszkańców, dla konsultacji. Niekiedy zdanie sami mieszkańcy zmieniają. Coraz trudniej jest zarządzać paternalistycznie: my wiemy lepiej. A teraz  martwi mnie, że pod Wawelem powstanie pomnik, który powinien nie powstać, ponieważ podatnicy powiedzieli „nie”, radni (jednym głosem zadecydowali „tak”). Inicjatorzy pieniędzy nie zebrali. Urząd zapłacił. Itd, itd.

A proroków wciąż się nie słucha. No cóż – na koniec żart (też gorzki) 🙁

 

 

Mick Jagger za stary…

micke_jaggerWczoraj w Warszawie był koncert The Rolling Stones. Niestety, nie byłam (a chciałam), ponieważ zabrakło biletów.

Zespół legenda, na czele z Mickiem Jaggerem. Obiekt zachwytu pokoleń: babć, mam i córek. Los łaskawy dla Micka. Wciąż szczupły, szpakowaty pan w wieku 74 lat. Zaskoczył wszystkich, WSZYSTKICH !! deklaracją wygłoszoną (po polsku) przed koncertem:”jestem za stary, aby być sędzią, ale dość młody, aby śpiewać”. Publiczność oszalała, owacje.

Ano właśnie. Jakoś ten wiek staje się argumentem, który się wykorzystuje tam, gdzie to jest wygodnie. Sędziów wysyła się na emeryturę, profesorów na uczelniach też – pomimo tego, że są sprawni intelektualnie i fizycznie. Likwiduje się w ten sposób ostatecznie potrzebę relacji mistrz-uczeń. Mistrza zastępuje Google 🙁  tam można znaleźć wszystko, lub prawie wszystko).

Na którymś z włoskich lotnisk widziałam starszego pana (no może w wieku Jaggera), który był w informacji lotniska. Posługiwał się chyba z sześcioma językami – był świetny, miły, sprawny i jak było widać po reakcji tych młodszych pracowników – był bardzo ważnym i istotnym elementem funkcjonowania informacji. Po prostu wiedział wszystko i był szybszy, niż Google.

W słowniku języka polskiego czytamy, że „mistrz” oznacza człowieka przewyższającego innych biegłością i umiejętnością w jakiejś dziedzinie; człowieka, którego obiera się za wzór, nauczyciela; i wreszcie – rzemieślnika uprawnionego do samodzielnego wykonywania swojego zawodu. Społeczna praktyka językowa pokazuje, że samo pojęcie, kategoria i zjawisko mistrzostwa funkcjonuje dziś przede
wszystkim: formalnie – w odniesieniu do rzemieślników i sportowców, mniej formalnie – artystów. Pojawia się również gdy trzeba nazwać wysokie kwalifikacje, kompetencje i znaczącą funkcję związaną z kontrolą i ocenianiem innych. Skala jest tu szeroka – od stanowiska mistrza w zakładzie przemysłowym do funkcji mistrza w nowicjacie zakonnym. Od najdawniejszych czasów istniało przywództwo
duchowe pomiędzy ludźmi. Jedni uczyli drugich, imponowali im, przekazywali wiedzę, uczyli wrażliwości, wskazywali ważne tematy – a przede wszystkim wiedzieli więcej, ponieważ zdaje się, ze jest to podstawa relacji Mistrz – uczeń. Przykładów można znaleźć bardzo wiele. Od czasów starożytnych po nowożytne. Teraz jakby ta potrzeba zanika. Już mistrza nikt nie potrzebuje. Wszędzie słyszymy: „jakby przyszedł ktoś młodszy”, nie „mądrzejszy”, ale „młodszy”. Czyżby istotą „bycia młodszym” jest „bycie bardziej twórczym, kreatywnym i mądrzejszym”? I jest to Szanowni Państwo nieprawda!! Ludzie są twórczy i kreatywni, ponieważ tacy są, a inni nie są. I kropka. Może mniej szybko dobiegną do uciekającego autobusu (a inni nie dobiegną w ogóle), ale zagrają genialny koncert, namalują wspaniały obraz, zaprojektują graffiti, wygrają kolejny raz partię szachów, będą nie do zwyciężenia w brydża, wykolegują wszystkich młodych przed wyborami, zapalą skręta, wypiją wino, zorganizują wspaniałą konferencję, porozmawiają z młodymi o francuskiej awangardzie do rana.

Świeckimi świętymi akcji zostaną Mick Jagger, Pablo Picasso, Ian Gillan i wielu, wielu innych.

Górą mądrość i doświadczenie 🙂