10 moich lat w samorządzie.

Media są pełne wywiadów i podsumowań działań prezydenta JM w Krakowie. A przecież nie jedynie on urzęduje 10 lat na placu Wszystkich Świętych. Jest też paru radnych, którzy się ostali. Tak jak on i my zostaliśmy przez trzy razy pod rząd wybrani przez mieszkańców miasta. Mogę więc popatrzeć na 10 lat z paru perpektyw: ze swojej własnej (co można zrobić w mieście będąc radnym), z perspektywy człowieka współpracującego (hm!?) z prezydentem, z perpektywy radnej, która z opozycji przechodzi do współdziałania. Co mogą radni? No właśnie podstawowe pytanie. Wydaje mi się, że radni przede wszystkim innym są usprawiedliwieniem dla błędów w zarządzaniu prezydentów, burmistrzów, wójtów. Radni mają możliwość składania projektów uchwał, wniosków, poprawek do uchwał. Do projektu każdej uchwały musi być dołączone uzasadnienie zawierające także przewidywane skutki finansowe dla budżetu miasta. Projekt uchwały wymaga opinii prawnej, opinii właściwej komisji i opinii prezydenta. Poza tym radni mają prawo do składania interpelacji, które dotyczą realizacji uchwał Rady lub związane są z wykonywaniem zadań przez prezydenta. Jak głosi artykuł 59 Statutu Miasta Krakowa: prezydent wykonuje uchwały Rady i zadania Miasta określone przepisami prawa. Do jego zdań należy przygotowywanie projektów uchwał Rady, określenie sposobu ich wykonywania, gospodarowanie mieniem komunalnym, wykonywanie budżetu miasta, zatrudnianie i zwalnianie kierowników miejskich jednostek organizacyjnych i inne.            Zależność prezydenta od Rady Miasta była o wiele głębsza przed 2002 rokiem czyli do czasu bezpośrednich wyborów. Zmiana trybu wyborów powodująca między innymi konieczność odbycia referendum przy próbie odwołania prezydenta jest przyczyną powstania znacznej niezależności jego działań od Rady. Prezydent uzyskał dużą autonomię, polegającą między innymi i na tym, że może na przykład realizować jedynie nieznaczną ilość uchwał Rady. Wiem coś na ten temat, ponieważ w poprzednich dwóch kadencjach pisałam znacznie więcej uchwał kierunkowych (czyli zalecających podjęcie działań przez prezydenta) niż obecnie. Teraz wiem, że nie ma to zbyt dużego sensu, ponieważ w zasadzie prezydent ich nie realizuje (nie ma takiego obowiązku). Jeśli prezydent zdobędzie przychylność większości rady – rządzić może bez przeszkód w nieskończoność. To tak a propos relacji. Moje doświadczenia: no cóż w życiu zajmowałam się uprawianiem nauki (i wiem, jak to się robi), zorganizowałam całkiem niezły i w swoim czasie dochodowy biznes, a potem zajęłam się (i nie wymyśliłam tego sama, ale poniekąd poddałam się czyjejś sugestii) samorządowością/ przez politykę. Nie podsumowuję swojej działalności samorządowej wielkim zadowoleniem, nawet powiedziałabym, że podchodzę do tych 10 lat z duzym dystansem. Między innymi i z tego powodu, że nie czułam się partnerem w tworzeniu jakichkolwiek koncepcji zarządzania miastem. I to nie z mojej winy. Mój zapał jest niustająco przeogromny. Po prostu taki system. I myślę, że doskonale istotę zarządzania miastem wyczuwają ludzie: wiedzą, że tutaj rządzi prezydent i jego ludzie. Na spotkaniach, konferencjach etc. najpierw jest hołubienie „ludzi prezydenta” a potem, o ile ktoś sobie przypomni – wspomnienie o radzie. I tak byc powinno. Dlaczegóż jednak istota władzy nie jest równorzędna z odpowiedzialnośćią? Przez tak rozmytą koncepcję: wiadomo powszechnie kto rządzi, ale nie wiadomo, kto za wyniki działań odpowiada. Chociaż nie !! Przy podsumowaniu dekady dowiaduję się z mediów i od mieszkańców miasta, że wszystko co było nieudane i złe – to radni. Oni się zmieniali, więc odeszła z nimi ich domniemana i niestety nie potwierdzona prawnie ODPOWIEDZIALNOŚĆ za błędy. Tak więc reforma samorządów została nieukończona. Być może powinno być tak, że prezydent i jego zarząd powinni być organem zarządzającym (i w pełni odpowiedzialnym), a rada (zredukowana do 13-15 osób, składająca się z profesjonalistów) powinna się stać organem doradczym (a więc bez możliwości rządzenia – tak, jak jest teraz i bez możliwości przyjmowania na siebie odpowiedzialności). I oczywiście niezbędnym wydaje mi się kadencyjność władzy. Dwie, przedłużone do 5 lat jedna, kadencje i zmiana. Zmiany wychodzą na dobre. Na koniec pozostaje pytanie co z demokracją. Jednak to już temat na osobny wpis.:))

         

Zadłużenie mieszkańców.

Nie jest to tak, że tylko i wyłacznie miasto pogłębia swoje długi (czytaj: powoduje zadłużenie mieszkańców miasta), ale i sami krakowianie zadłużają się w mieście (czyli de facto u innych mieszkańców). O co chodzi? Może na przykład i o to, że w Krakowie alimentów nie płaci 4 tysiące 100 osób. Powinni płacić na przykład od 200 złotych do 3 tysięcy miesięcznie. Płaci jednak za nich miasto (czytaj my wszyscy) z Funduszu Alimentacyjnego. Ściągalność pieniędzy od dłużników wynosi 12% W całej Polsce długi alimentacyjne spłacane przez państwo (czytaj nas wszystkich) wynosi ponad 10 miliardów złotych.

Innym tematem są nie zapłacone czynsze w kamienicach komunalnych i wiele innych spraw, o których będzie mowa w nastepnych odcinkach.

Zarządzanie

Właściwie nawet nie wiedziałam, jak zatytułować dzisiejszy wpis. Chcę napisać o mechanizmach zarządzania, których już nie za bardzo rozumiem. Sprawę zapewne możnaby zamknąć znakiem zapytania. Jak to jest: Kraków ma ponad 200 milionów długu (najkrócej ujmując), (niestety) jest brudnym miastem, ma fatalne drogi a wszyscy wokół rozmawiają o kolejnych muzeach, tudzież (słychać to od paru dni) o obiekcie, takim jakim jest Kopernik w Warszawie. Oglądamy się na pieniądze europejskie, które spłyną lub nie spłyną. Mówi się o zagospodarowaniu okolic ulicy Igłomskiej, a wygląd samej ulicy woła o pomstę do nieba. Dlaczego nikt nie powie, że przez najbliszych parę lat powinniśmy uporządkować to, co jest wokół. Dlaczego nikt także nie powie, że wygląda na to, że nic nie powstanie, ponieważ wycofujemy się z jakichkolwiek inwestycji z powodu długów i z powodu … wypłacania coraz wyższych pensji dla nauczycieli (inicjatywa rządu) i dla urzędników (inicjatywa lokalna). Zaczynamy więc „przejadać” pieniądze. Warto może, aby lektura obowiązkową dla tych znaczniejszych i mniej znaczących urzędników, radnych etc. była na przykład lektura pamiętników Margaret Thatcher, która opisuje czas swoich rządów na Downing Street, wtedy kiedy inflacja Wielkiej Brytanii sięgała 17%, opór urzędników był gigantyczny, groziły i wybuchały strajki. Ciekawa lektura!

Ileż trafnych uwag. I moja jedna: trzeba mieć niesamowitą odwagę i determinację, aby z tym sobie poradzić – a Jej się udało. Na koniec cytat:”róznica między sektorem prywatnym a publicznym polega na tym, że sektor prywatny jest kontrolowany przez rząd, zaś sektor publiczny nie podlega żadnej kontroli.”

Samrządowy Kongres Oświatowy

Parę dni temu byłam w Warszawie na Samorządowym Kongresie Oświatowym. Przyjechało ponad 2 tysiące samorządowców z całej Polski. Wszyscy (lub prawie wszyscy) mówili jednym głosem. Najgłośniej było słychac wójtów niewielkich gmin: oni już nie mają z czego dokładać do edukacji.

I nie było to tak, aby wszyscy mówili tylko i wyłacznie o finansach; tematem była także jakość edukacji. Na samym początku chciałabym obalić myślenie, że edukacja musi być droga. Nie jest prawdą, że najlepsze szkoły są te, które są najdroższe. Wójt gminy Lubicz mówił (i powtarzał to wszędzie), że szkoła jest dla ucznia a nie dla nauczyciela. Niby banał, ale jednak… Dyskusja tak naprawdę toczy sie przede wszystkim wokół miejsc pracy dla nauczycieli. Związek Nauczycielstwa Polskiego jest głównym opiniującym projekty zmian zgłaszanych przez samorządy.

Przygotowanie konkretnych zmian ustawowych to dowód na desperację środowisk samorządowych, które nie mogą się doczekać  dyskusji o koniecznych zmianach. I nie tylko chodzi o Kartę Nauczyciela. Problemem jest to, że subwencja oświatowa nigdy nie pokrywała wszystkich wydatków na oświatę. Decentralizując cały system zakładano, że w trosce o lepszą jakość edukacji część środków dołożą samorządy. Nikt wtedy nie przewidział, że „dokładanie” będzie tak duże. Obecnie to już około 20 miliardów złotych przy 38,7 miliardach subwencji oświatowej. Samorządy działają różnie: jedne (tych jest najmniej) wcale nie dokładają; ale przede wszystkim są takie, które mimo zapewniania minimalnych standardów  muszą dokładać bardzo dużo pieniędzy.Dzieci, a więc tym samym zadań oświatowych jest coraz mniej, a szkół i nauczycieli nie ubywa.

Problemów jest bardzo wiele. Subwencja dla przedszkoli (które teraz są tylko na utrzymaniu gminy) , miejsce dla małych szkół ,etc.

Wynagrodzenia i jego regulacje zawarte w Karcie Nauczyciela wymagają uproszczenia. Obecny system jest pozornym instrumentem zarządzania przez samorządy oświatą. Nie widzimy powodu, mówili samorządowcy, aby Kartą Nauczyciela byli objęci na przykład pracownicy kuratorium. Samorządy proponują zwiększenie pensum o 2 godziny lekcyjne, obowiązkowe rozliczanie 40-godzinnego tygodnia pracy, likwidację art.30a i 30b, czyli jednorazowych dodatków uzupełniających, a także uporządkowanie urlopów dla poratowania zdrowia. Postulatów oczywiście było bardzo wiele: anachronizmem są, jak twierdzili samorządowcy dodatek wiejski i mieszkaniowy; urlopy (te, na które w tym roku Kraków da 18 milionów złotych) dla poratowania zdrowia powinny nie obciążać gminy, ale być przekazane do ZUSu, a udzielenie urlopu powinno się odbywać poprzez komisję lekarską, a nie jedynie lekarza rodzinnego. Samorządwcy zastanawiali się nad potrzebą istnienia szkół policealnych dla dorosłych, które także obciążają konta gmin.

Tyle zanotowałam. Nie byłam na wszystkich panelach. Poza tymi, na których byłam poświęconych legislacyjnych aspektach zarządzania oświatą były także poświęcone jakości edukacji (gdzie dużo mówiono i gdzie powstały konkretne postulaty dotyczące standardów oświatowych) i szkołom zawodowym.

Zbieram materiały. Zapewne napiszę obszerniejszy raport związany z moim uczestnictwem w Kongresie. Najwyższa pora, aby wszelkie dyskusje nie toczyły się w kuluarach, na różnych kongresach, konferencjach. Wreszcie  muszą powstać wspólne koncepcje. Na razie jesteśmy na etapie, kiedy w pewnym momencie, w czasie trwania Kongresu –  Sławomir Broniarz przewodniczący ZNP – ostentacyjnie opuścił salę obrad. No cóż: dużo przed nami, a czas pędzi.

Rondo Mogilskie i przestrzeń publiczna.

Czym jest tak ostatnio eksploatowane pojęcie „przestrzeni publicznej”. Jak ma się ono do dialogu społecznego i społecznych konsultacji. Czy łączą się te pojęcia i tworzą nową jakość w naszej rzeczywistości. „Przestrzeń publiczna” – jak podają definicje jest obszarem o szczególnym znaczeniu dla zaspokojenia potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia i sprzyjającym nawiązywaniu kontaktów społecznych ze względu na położenie oraz cechy funkcjonalno-przestrzenne, określone w studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy. Światowej sławy duński architekt i urbanista Jan Gehl nazwał przestrzeń publiczną „tym czymś, co jest między budynkami”. Jej przykładami są między innymi drogi, ulice, place miejskie czy różne stale dostępne budowle i budynki stanowiące własność publiczną, ale też są na przykład parki, skwery, obszary zielone. O przestrzeń tą, w której wszyscy mieszkańcy miasta żyją należy się troszczyć. Jest ona dobrem publicznym, ale także i pewnego rodzaju edukatorem: uczy ludzi dbania o zieleń, o czystość, ale może także uwrażliwiać na piękno. Przestrzeń szara i zaniedbana wywołuje w ludziach agresję; zieleń, proporcje w przestrzeni, kolory i czystość powodują zgoła inne zachowania. Wspomniany wyżej Jan Gehl znany z propagowania „filozofii humanistycznego rozwoju urbanistycznego”, jest uznanym na całym świecie ekspertem w dziedzinie projektowania przestrzeni publicznych i ich aranżowania w taki sposób, by w miastach „ważni byli ludzie, a nie samochody i budynki”. Przesłanka ta powinna towarzyszyć wszelkim urbanistom, architektom i plastykom tworzącym nowoczesne miasta. Powinna być podstawą ich komunikacji z mieszkańcami. Przecież naprawdę to „ważni są ludzie”.

W jaki sposób można ludzi uczyć wrażliwości, ale także i odpowiedzialności za to, co czynią, w jaki sposób można zmobilizować ich do społecznej aktywności? Odpowiedzi na te pytania dostarczyła akcja , którą zatytułowaliśmy „Wyspiański na Mogilskim”.

Mieszkam od wielu lat niedaleko Ronda Mogilskiego. Przechodzę codziennie podziemnym przejściem i wsiadam do tramwaju. Kiedyś pomyślałam, że przechodnie, a także i ci, którzy, tak jak ja czekają na miejskie środki komunikacji przebywają przez krótszy czy dłuższy
czas w smutnej i szarej „przestrzeni publicznej” owego ronda. Wyobraziłam sobie, że rondo mogłoby się stać otwartą galerią malarską. I tak powstał projekt. Z czasem zaczęłam się zastanawiać nad twórcami, których prace mogłyby przeistoczyć „przestrzeń’ w galerię.

Interesujący jest sposób, w jaki dokonał się dialog społeczny, jak udało się zaangażować aktywność ludzi. Wydawało się, że to mieszkańcy najczęściej korzystający z przejścia będą brali udział w projekcie. Każdy mógł przyjść i stworzyć fragment mozaiki na ścianie.
Jednak okazało się, że przybywali ludzie z różnych stron Krakowa. Tłok był niekiedy niewyobrażalny. Tym samym mieszkańcy wypowiedzieli swoją aprobatę. Poparli pomysł, spodobał się im. Nie setki ankiet, nie wolontariusze pytający czy mieszkańcy chcą, czy też nie,  ale niewielki kawałek „przestrzeni publicznej” oddany do ich dyspozycji pod okiem doświadczonego twórcy. I nikt nie miałby odwagi powiedzieć po tym wydarzeniu, że ludzie nie mają ochoty brać udziału w tworzeniu własnego środowiska, że jest im obojętne, gdzie są i co ich otacza. Pomysł okazał się udany. Mam nadzieję, że cała akcja i jej efekt ułatwi mi kontakt z miejskim plastykiem, i że kontynuacja prac i przeobrażanie ronda w największą w Polsce, na wysokim poziomie i ze smakiem zaprezentowaną galerię na wolnym powietrzu nie zajmie mi następnych paru lat życia. Przy okazji zapewne zaczną działać nieruchome do tej pory „ruchome schody”, bo przecież nie będzie wypadało, aby szpeciły one galerię.

Dlaczego nie byłam na Kongresie Kobiet.

No właśnie: nie byłam w tym roku na Kongresie Kobiet i chyba już nie będę. A dlaczego. No właśnie; gdyby mi ktoś kiedykolwiek powiedział, że jest to miejsce dość bezkompromisowego lansowania się warszawki  powiedziałabym, że nie jest to prawdą. Do momentu, aż sama zobaczyłam. Parę dziesiątek pań potrzebowało podkreślić swoje istnienie za pomocą paru setek innych pań. Po to więc, aby pokazać dokonania na przykład Agaty Młynarskiej (mogę oczywiście wymienić wiele innych celebrytek) zgromadzono parę setek kobiet.  Nie była to jednak prezentacja dokonań  kobiet z całej Polski, które na to zasługują. Szkoda, że wybór był tak bardzo subiektywny. Jeśli zaś chodzi o program, no cóż zobaczymy efekty. Wydaje mi się, że kierunek i idee, jakie były piorytetowe też nie zostały do końca skonsultowane. A mogły być. Czekam na efekty działań pań z Warszawy. Jesli ktoś zarzuciłby mi stronniczość wypowiedzi – to przypominam sobie tutaj nasze, krakowskie działania w Stowarzyszeniu Kobiet Właścicielek Firm. Wtedy też było (niestety) podobnie. My z Krakowa, Poznania, Włocławka i Wrocławia służyłysmy jako usprawiedliwienie aktywności pań warszawskich, byłyśmy potrzebne po to, aby Stowarzyszenie wykazało się ilością osób i abyśmy miały  gdzie przesyłać nasze składki. Czyżby tak było ze wszystkimi stolicami. Centralizm precz!

Wierzę w dialog.

Dialog społeczny jest szczególną formą debaty o interesach społecznych. Jego uczestnikami są różni i równi partnerzy, w której żadna strona nie dominuje statusem, żaden interes nie jest z mocy prawa ważniejszy od innych i w której nie działa prawo silniejszego, lecz różnice zdań niwelowane są w wyniku wzajemnych ustępstw. Od 1997 r. dialog społeczny jest − podobnie jak w części krajów Europy Zachodniej – zasadą ustrojową, dwukrotnie zapisaną w Konstytucji. Dialog jest budowaniem porozumienia wśród członków wspólnoty miejskiej na rzecz
współodpowiedzialności za zrównoważony rozwój społeczeństwa obywatelskiego w mieście; jest najbardziej kompleksową formą porozumienia między wszystkimi uczestnikami. Nie powinien być działaniem doraźnym, lecz procesem ciągłym, który nie kończy się nigdy. To świadomość, że jest tak jak w rodzinie, jutro też trzeba będzie rozmawiać. Konflikty zawsze będą, ale sposób ich rozwiązywania może być twórczy. Konsultacje społeczne są elementem procesu komunikacji, budują płaszczyznę współuczestnictwa i zaangażowania mieszkańców w rozwój miasta, wpływają na kształtowanie wśród nich postawy współodpowiedzialności. Konsultacje społeczne przynoszą szereg wymiernych korzyści, gdyż planowane inwestycje i projekty miejskie konsultowane ze społeczeństwem mają szansę być lepiej dostosowane do sytuacji społeczno – ekonomicznej oraz potrzeb i oczekiwań mieszkańców. W Krakowie Rada Miasta uchwałą z dnia 23 kwietnia 2008
roku zobowiązała służby prezydenta do przeprowadzania konsultacji  z mieszkańcami Gminy Miejskiej Kraków przy realizacji inwestycji i projektów miejskich. Miasto tworzy Katalog Inwestycji Miejskich dla których są obowiązkowe szczegółowe konsultacje społeczne. Znajdują się przede wszystkim inwestycje o charakterze kontrowersyjnym. Konsultacje społeczne mogą być uruchamiane z inicjatywy prezydenta
miasta, rady miasta bądź mieszkańców miasta. Istnieją różne sposoby odbywania konsultacji i różne wykorzystywane do tego instrumenty, to między innymi: platforma internetowa (serwis internetowy i forum, inserty do prasy lokalnej), kontakty, spotkania z mieszkańcami, ankiety, badania opinii publicznej, kampanie medialne i poza-medialne (ulotki, plakaty). Podstawowym narzędziem konsultacji społecznych jest serwis Urzędu Miasta Krakowa, który powstał w 2008 roku:   www.dialoguj.pl

Jednak wciąż zasady porozumiewania się za pomocą dialogu są nie opanowane do końca. Musimy się bardzo wielu rzeczy nauczyć. Mamy
dobre przykłady w Anglii, Austrii, Niemczech. Dużo pracy jest przed nami. Wciąż w Polsce demokracja jest mylona z systemem, który gwarantuje rządzenie wybranych władz bez konsultacji, ale także strona społeczna traktuje dialog, jako budowanie opozycji, a nie możliwość negocjacji. Społeczeństwa, które ćwiczą demokrację dłużej, niż my wiedzą jak dogłębnie i starannie należy przygotować proces konsultacyjny.

            Kraków zaangażowany jest w tej chwili w wiele wydarzeń opierających się na konieczności przeprowadzenia konsultacji. Między innymi trwa (piszę niniejszy tekst w lipcu) Okrągły Stół Mieszkaniowy i zakończył się Okrągły Stół Edukacyjny, których inicjatywy powstania wypłynęły ze strony radnych. Parę słów o tym wymienionym, jako drugi. Do udziału w obradach zaproszeni zostali przedstawiciele stowarzyszeń, fundacji, organizacji zajmujących się rozwojem edukacji, reprezentanci nauczycieli placówek oświatowych, reprezentanci dyrektorów szkół i placówek oświatowych, dyrektorzy szkół dla których organem prowadzącym nie jest gmina i szkół niepublicznych, przedstawiciele głównych organizacji związkowych działających na rzecz edukacji w Krakowie, reprezentanci rad rodziców i innych rodzicielskich gremiów działających przy placówkach oświatowych samorządowych i nie samorządowych, przedstawiciel kuratorium oświaty, radni miasta Krakowa i radni dzielnic. Głównymi celami powołania Okrągłego Stołu Edukacyjnego było: poprawa jakości edukacji w Krakowie, zapewnienie jak najlepszej opieki wychowawczej, zwiększenie kontroli w zakresie ekonomicznego i gospodarnego wydatkowania środków finansowych, lepsze informowanie i konsultowanie uczestników procesu konsultacyjnego o planowanych działaniach.

Kraków stoi w obliczu koniecznych zmian w zarządzaniu edukacją. Z tą tezą zgadzali się i zgadzają prawie wszyscy; jednakże początki debaty były trudne. Odbyło się bardzo wiele spotkań, w całym składzie uczestników Okrągłego Stołu i w grupach mniejszych. Spisano ponad 560 postulatów. Część z nich wzajemnie się znosi: ponieważ jedna grupa sugerowała rozwiązania dokładnie odwrotne, niż druga. Wiele, nawet powiedziałabym bardzo wiele postulatów powinno się zastosować.

Z każdym spotkaniem Okrągłego Stołu Edukacyjnego rosła we mnie nadzieja, że dialog jest możliwy. Strona społeczna wyraziła swoje zdanie, powiedziała co myśli, zasugerowała rozwiązania: teraz ruch jest po stronie prezydenta. Ile jest w stanie wykorzystać z podpowiedzi i sugestii? Zobaczymy. W każdym razie radni będą przypominali o propozycjach Okrągłego Stołu. Spotkania się skończyły i Stół został zamknięty, ale już grupa chętnych umówiła się na 4 września. Rozmowy będą kontynuowane. Spraw do załatwienia jest bardzo wiele.

A ja wierzę w dialog.

Kora i trawa.

Często rozmawiam z moim synem, a także (niekiedy) ze swoimi studentami na temat legalizacji marihuany. Sprawa znów się umedialniła poprzez pieska Kory (Olgi Jackowskiej). Pisałam także i tutaj o tym, że jestem przeciwniczką prohibicji, ponieważ to ona przede wszystkim dba o podziemie narkotyczne. Legalizacja jest wykluczeniem podziemia. Przykład prohibicji w USA jest najlepszym tego przykładem. Czytam i słucham profesora Vetulianiego, który mówił:”Światowa Organizacja Zdrowia niedawno opublikowała raport porównujący  skutki używania alkoholu, marihuany i nikotyny. No i zdaniem ekspertów   marihuana okazała się najmniej szkodliwa. Kiedy poprosiliśmy o komentarz   na ten temat lekarza z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii,   powiedział, że mimo wszystko bałby się legalizacji marihuany w Polsce, bo   nie jesteśmy z tym narkotykiem zżyci tak, jak np. Amerykanie. Czy zgadza   się Pan z takim poglądem? Prof Vetulani mówi:   * Dawniej ludzie też porównywali szkodliwość różnych narkotyków. Na  przykład w Anglii w XIX w. powstała specjalna Liga Antyopiumowa. To za   jej sprawą wysłano delegację lekarzy do Indii, by przekonać się, jak   tragiczne są skutki nałogowego palenia opium. Tymczasem lekarze po   powrocie do Europy oświadczyli, że palenie opium wcale nie jest gorsze   niż picie dżinu w Anglii i że jest wręcz dobre dla żołnierzy, którzy   muszą odbywać dłuższe marsze, że pozwala dobrze znosić chłody w nocy.   Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że alkohol jest znacznie gorszy   od marihuany. To jedyny narkotyk, po odstawieniu którego można umrzeć.   Tego nie ma nawet po heroinie, chociaż oczywiście przedawkowanie heroiny
  może być śmiertelne. 
  […] Myślę, że nasze społeczeństwo zniosłoby legalizację
  marihuany bez żadnych negatywnych następstw. […]  Z narkotykami jest jak z jabłkiem. Samo jabłko jest w porządku, natomiast   jako owoc zakazany budzi ciekawość i niezdrowe zachowania, a w końcu   kłopoty. Co trzeba robić? Nie kraść, lecz negocjować. ” Mało się wciąż w Polsce mówi o szkodliwości picia alkoholu, palenia papierosów, używania narkotyków. Zresztą nie wiem, czy mówienie i edukacja są w stanie cokolwiek zmienić. Człowiek jest odpowiedzialny za to, co robi i właściwie najwięcej powinno się mówić o owej odpowiedzialności. Traktujemy się wzajemnie, jakbyśmy mieli do czynienia z małymi dziećmi, czy osobami niepełnosprawnymi umysłowo. Nie wyjaśniamy, nie jesteśmy konsekwentni, ale zakazujemy i dajemy kary. I najprawdopodobniej to jest przyczyna wszystkiego. Podstawową zasadą wychowaczą jest karanie. I to jest absurd: nie karać trzeba, ale wymagać konsekwencji dokonywanych wyborów. Jest to piekielnie trudne (tak, jak i w procesie wychowawczym własnych dzieci). Mój mąż niedawno słusznie zuważył, że nasza znajoma paląca całe życie dwie paczki papierosów dziennie przez pięćdziesiąt lat – dostaje lekarstwo podtrzymujące pracę jej płuc i oskrzeli za 3 złote (pełna opłata medykamentu to 50 zł). Tak więc my, jako społeczeństwo jesteśmy fundatorami jej wyborów. Zawsze mówiła, że pali, ponieważ lubi. No cóż. Trudne decyzje, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ktoś obok nagle doświadcza zawału, wylewu, zachorowuje na raka. Decyzje bioetyczne skomplikowane: czy dotować tych, którzy „palili, bo lubili”, czy tych pozostałych. I tym samymj sprawa legalizacji marihuany, korzystania ze wszelkich używek przekształciła się w pytanie o odpowiedzialność za swoje wybory. Jeśli chcesz – korzystaj, ale i odpowiadaj. Państwo wciąż wykazuje tendencje paternalistyczne – brania odpowiedzialności za decyzje i wybory ludzi, a tak być nie pwoinno. Rola państwa winna być minimalna, a prawo powinno podkreślać odpowiedzialność obywateli. A my wciąż infantylizujemy nasze relacje z władzą. Ona decyduje, a my się podporządkowujemy. Zresztą to nie jest tak, że państwo (władza) zbiera coraz więcej zadań – to ludzie dobrowolnie oddają swoją wolność w ręce władzy. Chcą, aby zakres jej obowiązków się poszerzał. Władza ma zabezpieczyć ludziom pracę, zadecydować, czy mają wziąć kredyty i komu się należą, zakazać brania narkotyków i karać za śmiecenie ulic.  

 

Kraków sprawą Polski

Przeczytałam artykuł Jacka Purchli, który ukazał się w Dzienniku Polskim w miniony poniedziałek. Tytuł artykułu „Kraków ma szansę stać się ideopolis”. Tekst ciekawy. Polecam. Szczególnie jedna myśl jest warta powtórzenia i lansowania. Autor pisze „Czy Polska ma dzisiaj pomysł na Kraków?” I chyba tak to jest. Polska niestety znów się centralizuje i Kraków, tak, jak inne wielkie miasta tracą. Centralizuje się wszystko, a między innymi media. Lokalne media przestają istnieć. Parę miesięcy temu zorganizowałam dużą konferencję poświęconą kondycji krakowskich mediów. Postawiliśmy pytanie: komu potrzebne są lokalne media. Pogadaliśmy sobie. Materiały zostały przesłane do Warszawy i obawiam się, że niewiele z tego będzie. Na czym polega pokusa centralizowania. Ileż trzeba mieć zaufania do innych, że zrobią to równie dobrze, jak my sami. Ile własnej władzy należy oddać, aby podtrzymać rozwój innych. To pytanie podstawowe, kolejne zaś postawione przez Purchlę – to, jak traktuje Polska swoje skarby, a tym wyjątkiem jest zapewne Kraków. Miasto mające swoją renomę, znane na świecie. Bez szczególnego poparcia stracimy wiele. Zawsze jest to tak, że trzeba pokazywać i wspierać tych, którzy w sposób naturalny są najlepsi.

Piłka nożna po raz ostatni.

Niestety, okazało się, że bardzo dużym konkurentem dla bloga jest facebook, do którego, i przykro mi to przyznać, zaglądam ostatnio częściej, niż tutaj. Zapewne sprawia to i forma, tam na facebooku można wypowiadać się krócej i od razu widać reakcję czytelników, a tutaj jest bardziej „monologicznie”. Wracam jednak ad rem: piłka nożna. Postanowiłam podsumować, na swój prywatny użytek, to co się działo. Oglądałam prawie wszystkie mecze. Kiedyś za czasów DOBREJ POLSKIEJ PIŁKI NOŻNEJ byłam regularną kibicką. Potem mój zapał stygł. Ciekawe dla mnie były komentarze, które spontanicznie powstawały po wstydliwym odpadnięciu naszej drużyny. „Nic się nie stało, byli wspaniali; nie opuścimy was drużyno; etc” I tutaj przypomniała mi się kasiążka Rene Girarda, francuskiego antropologa, pracującego w USA, autora książki „Kozioł ofiarny”. Tamże Girard opisuje różne rytuały występujące we wszelkich czasach i kulturach. Opisuje potrzebę ludzi do tworzenia mitów i mechanizmy związane właśnie z ową strategią „kozła ofiarnego”. Istnieje, jak pisał, „zapotrzebowanie na bogów”. Wyznacza się kogoś (grupę) na czynienie funkcji boga, znaczącej roli, aby następnie móc go poniżyć i upokorzyć. Tak to bywa z ludzkością. Książkę polecam, a wracając do metafory Girarda: mechanizm ten funkcjonuje doskonale przy analizie piłki nożnej. Grupa ludzi, która zaczyna spełniać potrzebę społeczeństwa (no, znacznej jej części)  gra rolę bogów. Cały mechanizm łatwy do uchwycenia. Wywyższeni, w pełni korzystający z ofiar składanych przez społeczeństwo nagle upadają i pownni być ukarani, ponieważ nie spełnili oczekiwań, których się podjęli.  Zresztą zwycięstwo i upadek są wpisane w mechanizm. Zwycięstwo utrzymuje grę, upadek ją kończy. Mechanizm, moim zdaniem,  sprawiedliwy. Wchodząc do gry wiemy, jak może się ona skończyć. Jeśli będziemy zwyciężali – będziemy trwali, niepowodzenia odsuną nas od wszystkiego i ci, którzy nam dali władzę, bycie bogiem etc. mają prawo do egzekucji swoich nadziei, pieniędzy etc. Mechanizm „bez sentymentów”, ale tak to już bywa. Kiedy politycy przegrywają; powinno rozliczyć się ich z ich decyzji, efektów działań etc; sportowców powinno się potraktować tak samo: przegrali, a więc niech poniosą konsekwencje. Bez sentymentów: w pierwszym i drugim przypadku. Jednak, niestety tak nie bywa. Świętujemy upadłe  powstania narodowe, z upadłych polityków robimy ekspertów, a kiepskim sportowcom mówimy „nic się nie stało”. Specyfika narodowa, czy co?