Przeczytałam ostatni we „Wprost” tekst Michała Kobosko. I jest to wreszcie to, czego sama nie ujęłabym lepiej. Wartość jest o tyle większa, że napisał to dziennikarz! Parokrotnie wspominałam na niniejszym blogu, że bardzo niedobrze się dzieje, kiedy dziennikarze i ich teksty w mediach zaczynają być ideologicznymi manifestami. Kobosko pisze, że tak właśnie robi większość mediów. Uprawia się „dziennikarstwo tożsamościowe” to znaczy dziennikarstwo zaangażowane ideologicznie. „Chcesz robić politykę – idź do polityki, kandyduj, zweryfikuj się w wyborach, a nie udawaj dziennikarza” – no cóż sama nie ujęłabym tego lepiej. Oczywiście zapewne ktoś powiedziałby, że takie same wady można znaleźć we „Wprost”. To jednak nie zmienia faktu, że dziennikarstwo przestaje być informujące, ba nawet i interpretujące i analizujące, ale w atmosferze ideologicznej. Wiem coś na ten temat z własnej działalności: wiem, co zostanie przedstawione i w jakim kontekście, kiedy dzwonią do mnie poszczególni dziennikarze. My samorządowcy wiemy, jak nas się przedstawi, co „wydłubie” z naszych wypowiedzi w zależności od tego, który dziennikarz do nas zadzwoni i w jakiej sprawie. Pisałam zresztą o skandalicznej, moim zdaniem, manipulacji jakiej dopuściła się dziennikarka jednej z gazet. Do wywiadu, który ze mną przeprowadziła, a który ja następnie autoryzowałam dopisała pytanie i pozmieniała kolejność moich wypowiedzi. „Niewielka kosmetyka”? O nie, wypowiedź moja zabrzmiała juz zupełnie inaczej. „Dziennikarstwo tożsamościowe” istnieje i ma się dobrze na poziomie lokalnym. Wiadomo, jak będzie się przedstawiało ten sam fakt w paru lokalnych gazetach. W zależności od „tożsamości” będą to zgoła inne wydarzenia. I czyż nie miał racji Fryderyk Nietzsche, który pisał, że nie ma faktów, a są jedynie interpretacje. I Szanowni Państwo nie piszę tutaj tylko i wyłącznie o Smoleńsku, ale po prostu o życiu codziennym.
Autor: jantos
Krakowskie piece.
Kto by pomyślał o tym, że kiedy wyjeżdżam na Śląsk z Krakowa – to jakbym wyjeżdżała do kurortu! Ileś lat temu słysząc takie zdanie pomyślelibyśmy, że człowiek je wygłaszający oszalał. A jednak! Nie jest dobrze. Dzisiaj rano słyszałam, że w Pekinie ze względu na zanieczyszczenie powietrza zakazano pracy fabrykom znajdującym się w mieście i w jego okolicach. Pekin ma swoje rozstrzygnięcia, a jak się okazuje Kraków też ma. Prezydent miasta (Krakowa nie Pekinu) przesłał do marszałka list, w którym proponuje wprowadzenie zakazu palenia węglem. Prezydent argumentuje, że mimo prowadzonych od lat przez władze miasta działań na rzecz poprawy sytuacji efektów żadnych nie ma. Wspomina w tymże liście o potrzebie „radykalnych decyzji”. No właśnie – powstał pomysł, którego realizacji najprawdopodobniej nie będzie. Po pierwsze dlatego, że Kraków ma za mało pieniędzy wspierających zamianę na ogrzewanie inne, niż piecowe, po drugie ogrzewanie inne (gaz, elektryka) są zdecydowanie droższe, niż węgiel – tak więc mieszkańcy Krakowa będą się bronili przed zmianą. W centrum miasta mieszka niecałe 30 tysięcy mieszkańców i większość z nich już nie korzysta z pieców. Może więc nie wprowadzać zakazów, mandatów, kar, ale wprowadzić to, czego jesteśmy w stanie przestrzegać i co da się zrealizować. Ograniczyć ruch w mieście. Kiedy byłam w Londynie nasi przyjaciele oprowadzali nas po mieście i poruszliśmy się piechotą, jeżdziliśmy metrem, busami. Pytaliśmy się dlaczego nie korzystamy z samochodu. Powiedzieli nam, że wjazd do centrum miasta jest tak bardzo drogi, że nie korzystają. A Kraków? Jest propozycja, aby ograniczyć wjazd do miasta. Ciągle z tym walczymy. Ale czy z jakąś koncepcją? Zaczęłam przyglądać się propozycji ludzi, którzy zaangażowali się w remont ulicy Mogilskiej. Oni mają pomysł, aby nie poszerzać ulicy, ale ją zwęzić – i uczynić jednopasmową. Utrudnić wjazd do miasta. Na początku pomyślałam: głupie myslenie, ale teraz przekonuję się do takiej koncepcji. Niestety ona jest początkiem, który musi rozpocząć dlasze zmiany. Przede wszystkim musi powstać naprawdę znacząca różnica pomiędzy opłatami za postój w mieście, a ceną przejazdu środkiem komunikacji miejskiej. Kiedy różnica jest niewielka – korzystamy z własnego samochodu. I oczywiście nie można podwyższać cen biletów miejskiego transportu. Byłam tego zdania od samego początku, kiedy rozpatrywaliśmy podwyżki biletów.
Wracająć do pieców. Jestem przeciwniczką kar i mandatów. To nie tak buduje się społeczeństwo obywatelskie, w którym każdy bierze cząstkę odpowiedzialności za miasto. Przykład którym się posłużę prezezntuje mikroskalę działania. Wciąż powtarzam, że miasto stanie się bardziej czyste, kiedy będą ogólnodostępne kosze i toalety, a nie strażnicy karzący mandatami. Niebywały jest paternalizm, który kusi władzę – my wiemy lepiej, zadecydujemy, wyznaczymy kary etc. To jest łatwiejsze, niż dogadywanie się z ludźmi, którym zaimponowała możliwość negacji wszystkiego – więc z tego korzystają. Ale kiedyś dojrzeją i zaczną nie tylko negować, ale zaczną negocjować.
Wracająć po raz kolejny do pieców. Nie można konstruować prawa, które nie będzie przestrzegane. To tworzy stan lekceważenia prawa. A ludzie nie przestaną z dnia na dzień korzystać z innego ogrzewania, na które nie będzie ich stać. Nie zakazem, ale pomysłem można to osiągnąć. A pomysłu, jak widać nie ma, więc skorzystano z zakazu. Ogrzewanie sieciowe nie dotrze do małych domów, ale jedynie do dużych osiedli. Domom poza osiedlami zostanie ogrzewanie gazowe – drogie, droższe, niż węgiel.
Niedzielne popoludnie.
Europa i oczywiście w tym Polska już teraz doświadczają problemów związanych z niżem demograficznym. A ja tutaj sobie czytam, że świat w ciągu najbliższych paru lat powiększy się o 1,5 miliarda ludności. No więc jak to jest: Europa się starzeje, nie odtwarza, a ludzkości wciąż przybywa. Ekspansja to właśnie to przede wszystkim biedne kraje Azji i Afryki.
I tak to jest, przed południem spotkałam się przede wszystkim ze żwawo dreptającymi młodszymi, jak i starszymi emerytami, którzy zamiast wnucząt na spacery wyprowadzili psy.
Ja także na spacerze byłam z psem.
Nieco o edukacji.
Właściwie bardzo dużo o edukacji powiedziałam w różnych wywiadach, podsumowaniach etc. O edukacji mówić i pisać nie jest łatwo, przede wszystkim z tego powodu, że ma się za przeciwnika … nauczycieli. Przecież, w gruncie rzeczy nie chodzi tutaj o poziom, jakość edukacji, ale (i to jest bardzo smutna prawda) o miejsca pracy. Jakość edukacji nie jest uwarunkowana ilością pieniędzy, jaką podatnicy płacą za edukację jednego ucznia. Zapewniam Państwo, że uczeń w najdroższej szkole nie jest uczniem najlepszym – takiej zależności nie ma. Edukacja to troska o ucznia, to dbanie o jakość edukacji, ale także to i ekonomia. Ale to nie tylko jest tak, że takie Rzeczpospolite będą, jakie ich młodzieży chowanie, ale o młodzież swoją dbają Francuzi, Włosi, Niemcy, Estończycy, Finowie.
oszczędności w naszym systemie edukacji, a wolne środki wykorzystali bardziej efektywnie.
Straszenie liberalizmem
Po pierwsze Życzę Państwu wspaniałego NOWEGO 2013 ROKU. I powiedzmy sobie: nieważne, że 13 (!!) Może i 13 będzie szczęśliwa.
Teraz przechodzę do sprawy, która mnie ostatnio zaintrygowała i odpowiedzi poszukam.
Jakiś czas temu, bodajże pod koniec września ubiegłego roku przeczytałam tekst w Gazecie Wyborczej Agnieszki Graff, w którym twierdziła, że
„kult przedsiębiorczości przyczynił się do zepchnięcia na margines życia
społecznego w Polsce kultury i edukacji”. Dalej pani Graff napisała, że kiedy
słyszy słowo „przedsiębiorczość” odruchowo zmienia kanał i … tak samo, jej zdaniem, czynią miliony Polaków. „To słowo promuje indywidualizm, a
deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne”. I tak dalej, i tak dalej. Biegnie sobie tekst, który znam dość dobrze, ponieważ słyszę go często, kiedy spotykam moich znajomych pisarzy, muzyków, malarzy a także swoich przyjaciół pracujących na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zastanawiające zawsze dla mnie było to, gdzie jest i skąd się bierze wiedza ekonomiczna moich znajomych i przyjaciół. Skąd wziąć pieniądze na wydawanie książek, wspieranie malarzy, popieranie muzyków, hołubienie profesorów, którzy przecież w Polsce zarabiają parokrotnie mniej, niż ich koledzy w Wielkiej Brytanii czy w USA. Moje dopytywanie, skąd, ich
zdaniem, biorą się pieniądze – było zawsze zbywane. Skądś tam się biorą, ale i tak ich jest wciąż za mało. Niektórzy moje dążenie do uzyskiwania odpowiedzi traktowali w kategoriach liberalnej nudy. No właśnie LIBERALIZM: to on był powodem mojej dociekliwości, był niebezpiecznym optowaniem za wolnością jednostki, był właśnie promowaniem przedsiębiorczości.
A przecież, jak wielokrotnie słyszałam, w ogóle nieelegancko jest nteresować
się tym, skąd pochodzą pieniądze. Mało tego, moi artystyczno-naukowi znajomi zaczynają wtedy właśnie opowiadać o wolności wszystkich ludzi (czytaj każdy ma prawo mieć, to co chce), niesprawiedliwości (niektórzy mają, to co chcą, a inni nie) i biedocie (żal nad tymi, którzy nie mają tego, co chcą). I tutaj pojawia się zgodny chór wspierany przez feministki, które tak naprawdę nie wiadomo dlaczego są zawsze w swoich poglądach lewicowe, dołączają się do grupy przedstawicieli kościoła , którzy także są przeciwko liberalizmowi, studenci dający się uwieść wyżej wymienionym hasłom wolności, niesprawiedliwości, biedocie etc. Tak więc całkiem pokaźna
gromada stoi przeciwko tym , którzy wiedzą skąd pochodzą pieniądze, potrafią je zarabiać, a nawet dostarczają wyżej wymienionej grupce, która przede wszystkim krytykuje.
Śmiem podejrzewać, że większość tych krytykujących zostałaby nazwana przez Fryderyka Nietzschego ludźmi obdarzonymi resentymentem, ponieważ to oni właśnie, jak pisał, „siłą zatykają źródło siły”: domagają się pieniędzy, nie mając zbyt dużego pojęcia, jak wygląda proces ich zdobywania. Bycie przedsiębiorczym to także umiejętność tworzenia. Zresztą, kiedy się czyta artykuły w polskich gazetach, to nie za bardzo wiadomo, co oznacza ów liberalizm. W Polsce już podczas kampanii wyborczych w 1991 i 1993 roku było to pojęcie stosowane jako epitet. Z czasem liberalizm przestał być ekstrawagancją czy, jak pisał Stefan Kisielewski „wariactwem”. W wielu środowiskach uchodził za dowód normalności, ba, nawet europejskości, nowoczesności i przede wszystkim
znaczącej przeciwwagi dla odchodzącego socjalizmu. Była to wtedy zapowiedź nowego społeczeństwa. Dla wielu ludzi przełom 1989 roku nie był niczym innym, niż historycznym zwycięstwem liberalizmu nad socjalizmem. Liberalizm stał się niemal z dnia na dzień ważnym czynnikiem polskiego życia politycznego. Propagowana była nowa i odległa od socjalizmu koncepcja człowieka: w wysokim stopniu podkreślająca jego indywidualizm. Zło komunizmu polegało i na tym, że pozbawiało ludzi praw, że czyniło ich przedmiotem manipulacji. Wtedy to potrzeba indywidualnej tożsamości była podkreślana dużo mocniej, niż potrzeby
materialne. Szczególny charakter indywidualizmu objawił się także i w tym, że przeciwstawił temu, co prywatne- to co jest publiczne. Przecież to komunizm powiększył kosztem prywatnego – to, co upaństwowione; sfera prywatna uległa likwidacji na skutek wyłączenia z niej prawie całego życia gospodarczego, ograniczenia stowarzyszenia się, przejęcia przez państwo wielu funkcji rodziny itd.
Jan Krzysztof Bielecki w 1991 roku powiedział „Liberalizm polega na tym, że się wierzy, że kiedyś w Polsce będzie liberalizm.” Ja wierzę, mam nadzieję, że pan Bielecki także. Za mało się mówi o tym, jaką szansą jest on dla Polski, a straszenie liberalizmem jest nawoływaniem do epoki minionej. Kult przedsiębiorczości nie zakorzenił się do końca w postkomunistycznej świadomości Polaków. Niestety, niezbyt mocno wspiera go rząd. Chociaż może i dobrze. Przedsiębiorczość jest twórczością, której istota polega na realizowaniu wolności. Rząd więc powinien nie ograniczać rzedsiębiorczości Polaków. To dzięki niej Polska stanie się zasobna, stać nas będzie na wspieranie kultury i sztuki, 1% od 100 milionów jest mniejszą sumą, niż 1% od miliarda. To powinno być proste i zrozumiałe, nawet dla tych, którzy twierdzą, że nie interesuje ich to, skąd biorą się pieniądze – przecież one biorą się z bankomatów.
Ludwik Mises uważał, że liberałowie nie powinni rezygnować z nazywania swych idei „liberalnymi” pomimo tego, że pojęcie to zostało wielokrotnie użyte niezgodnie ze swoim znaczeniem. Witold Falkowski – prezes Instytutu Misesa pisał, że kolejna próba wprowadzenia w obszar pozytywnych konotacji pojęcia liberalizmu mija się z celem. Może bardziej uzasadnione byłoby, jego zdaniem, posługiwanie się pojęciami bardziej pasującymi do współczesności i uwzględniającymi wrażliwość semantyczną dzisiejszego odbiorcy. Może spróbować używać sformułowań takich, jak „wolny rynek”, „odpowiedzialna przedsiębiorczość”, „społeczeństwo kontraktu”.
Dzieci w operze.
Jestem dość aktywną uczestniczką wydarzeń kulturalnych w Krakowie. I to z wielu powodów: przede wszystkim dlatego, że lubię, ale także i dlatego, że powinnam (tak uważam), jako część tzw. „władzy miasta” widzieć na co przeznaczamy pieniądze podatników, za czym głosuję, a co pomijam i czego nie popieram. Tak więc ostatnio kibicowałam Boskiej Komedii organizowanej przez Teatr Nowa Łaźnia, byłam na świetnym koncercie Eddego Hendersona i Tomka Grochota, jestem tuż przed spektaklem Opera Rara. Poza tym, oczywiście pracuję, piszę o tym tutaj, aby nie stwarzać wrażenia , iż istotą mojego życia jest jedna wielka niekończąca się impreza kulturalna (niekiedy żałuję, że właśnie tak nie jest). Bardzo ważne dla mnie jest angażowanie do uczestnictwa w kulturze młodego pokolenia. Parę lat temu napisałam do prezydenta miasta, abyśmy wyznaczyli sobie czas, do końca którego w każdej krakowskiej szkole powstanie chór.Poparła mnie wtedy światowej sławy sopranistka Olga Szwajger. Prezydent odpisał, że to kosztuje, nie teraz, potem etc. i sprawa jakby przycichła, chociaż ja pamiętam i dalej powoli nad nią pracuję. Ostatnio zwróciłam się do prezydenta miasta z inną sprawą. Napisałam w interpelacji, między innymi: „Muzyka wpływa na nasze nastroje i emocje, uspokaja, poprawia nastrój i rozładowuje stres, albo irytuje, pobudza agresje. Poprzez muzykę bardzo wcześnie możemy wspierać i stymulować zmysły dzieci, a przez to rozwijać ich wrodzone talenty. Muzyka poprawia koncentrację, powoduje wzrost kreatywności i zapamiętywania, ułatwia naukę czytania i pisania, podwyższa motywację, opóźnia objawy zmęczenia, harmonizuje napięcia mięśniowe, poprawia koordynację ruchową. Obowiązkowe zajęcia muzyczne znane są we wszystkich krajach Europy. […]W pozalekcyjnych zajęciach artystycznych organizowanych w szkołach podstawowych bierze w Polsce udział zaledwie 18,3 procent uczniów. […]Tak więc powinniśmy dbać o to, aby muzyka była stale obecna w edukacji człowieka. Być może wtedy nie mielibyśmy tylu problemów wychowawczych ile ich mamy. Powinna być obecna w programach szkolnych, ale przecież istnieje i inny wymiar edukacji muzycznej. Rodzi się pytanie: Co zrobiły krakowskie instytucje muzyczne dla edukacji muzycznej? Dlaczego muzycy otrzymujący pieniądze z kasy miasta nie prowadzą zajęć muzycznych w szkołach? Okazuje się, że są oni zamknięci w swoich murach, nie dbają o relację słuchacz-muzyk. W londyńskich szkołach: lekcje muzyki prowadzą muzycy London Symphony Orchestra. Sir Colin Davis, dyrygent orkiestry powiedział, że „pracę na rzecz tych dzieci mam w swoim kontrakcie, bo moi mocodawcy wiedzą, że jeżeli nie będziemy tego robić, za lat dwadzieścia spadnie liczba słuchaczy”. W kontraktach krakowskich instytucji takich zapisów nie ma. Uprzejmie więc proszę, aby poszerzyć kontrakty z orkiestrami utrzymywanymi przez miasto, a więc z Capellą Cracoviensis i Sinfoniettą Cracovia o konieczność wykonywania bezpłatnych koncertów w szkołach z powodów oczywistych (patrz cytat wypowiedzi Sir Colina Davis).” Okazało się, że bardzo ciekawą formę współpracy z dziećmi i młodzieżą zaproponowała Capella. Czekam jeszcze na reakcję Sinfonietty.
Dzisiejszego wieczoru, tak a propos poruszanego tematu, byłam świadkiem wydarzenia, które bardzo mnie ucieszyło. Byłam w Operze Krakowskiej na rodzinnej opowieści muzycznej „Mały lord”. Opera była pełna dzieci. Najmłodsze paroletnie, najstarsze nastolatki. Opowieść trwała dwie i pół godziny. Dzieci wytrwały. Moja sąsiadka, jak podejrzewam sześcio-siedmioletnia dziewczynka pod koniec spektaklu trzymała nogi nad głową, ale była zachwycona. Trwała w pełnej koncentracji. Niebywała była przerwa w spektaklu. Po operze biegały dzieci, ale potem zapanowała doskonała cisza i druga część się zaczęła. Nie chcę pisać o samym spektaklu. Dla mnie najważniejsze było to, że dzieci były w operze, że widziały muzyków, że były elegancko ubrane i pełne jakiejś „pobożności”, że nie szeleściły papierkami od cukierków etc. Jestem pewna, że te dzieci, które uczestniczyły w wydarzeniu do opery wrócą, ponieważ ona im się będzie dobrze kojarzyła. W szatni zagadałam do małych ludzi, zapytałam, czy im się podobało:
powiedzieli, ze bardzo i że specjalnie do krakowskiej opery przyjechali z Bielska. I bardzo, bardzo mnie to cieszy. Zabierzcie swoje dzieci, dzieci sąsiadów i idźcie do opery na „Małego lorda”.
Odpowiedzialność urzędników i radnych.
Zastanawiałam się, jakie pojęcie, czy też sformułowanie byłoby podsumowaniem moich 10 lat w samorządzie. Pomyślałam, że najlepiej
odpowiadałoby tokowi moich rozważań pojęcie „odpowiedzialność”. Chcę zastanowić się, czy towarzyszy ona wszystkim, którzy biorą na siebie trudne zadanie, jakim jest zarządzanie miastem. I czy gdziekolwiek pojawia się, jako zasada kształtująca ustrój gminy. Odpowiedzialność powinna być obecna wszędzie, ale tak naprawdę możemy jej w wielu działaniach nie dostrzec i dość często jej po prostu nie ma. Czym więc jest odpowiedzialność, która mnie interesuje. Czy jest ona tym, co powinno
towarzyszyć każdej aktywności człowieka. Możemy mówić o odpowiedzialności prawnej, moralnej, psychologicznej. Ustrój gminy kształtowany jest przez określone zasady o charakterze normatywnym. Wśród nich wymienia się jedną z ważniejszych – zasadę praworządności. Jest ona generalnym nakazem przestrzegania prawa. Oznacza to, że organy władzy publicznej nie mogą działać bez podstawy prawnej lub wykraczać poza jej granice. Tutaj jest więc miejsce na odpowiedzialność prawną. Ktoś bierze odpowiedzialność za swoje decyzje i ich zgodność z przepisami prawnymi. I znów właśnie w tym miejscu powstaje pytanie: czy wiemy, który urzędnik podjął jaką decyzję. Widzimy podpis prezydenta miasta lub jego zastępców. To oni biorą na siebie odpowiedzialność za decyzję urzędników. Biorą odpowiedzialność prawną, ale także i moralną. Schowane są nazwiska właściwych osób, które podjęły tę lub inną decyzję. Taka procedura może powodować (i zapewne tak bywa) większą niefrasobliwość urzędników. Być może, że podjęta decyzja okazała się krzywdząca, niezgodna z prawem i w ogóle mieszkaniec miasta z nią się nie zgodził. Na prezydenta można złożyć skargę, mieszkaniec ją więc złożył, ale ona znów będzie rozpatrzona przez komisję, która w głosowaniu (nie zawsze imiennym) wyda opinię o zasadności skargi. Tak więc i ta opinia będzie podpisana w imieniu paru osób. W międzyczasie, na obradach rady miasta być może zostanie złożony projekt uchwały zgłoszony przez komisję lub grupę radnych. Radny sam nie może złożyć projektu, może go zgłosić grupa radnych, w której znika autor. I znów nie będzie wiadomo, kto konkretnie odpowiada za pomysł, który zaopiniuje anonimowy urzędnik, nie wiadomo który, potem podpisze to prezydent lub któryś z zastępców. A więc rozszerza się „odpowiedzialność zbiorowa”.
Okazuje się jednak, że mieszkaniec miasta może szybciej dowiedzieć się, jak wygląda stan majątku radnego czy prezydenta, niż to, kto podjął negatywną decyzję w jego sprawie, i kto za tę decyzję odpowiada.
Brak personalnej odpowiedzialności urzędników i radnych, brak nazwisk osób, które zaopiniowały, zainicjowały etc., wciąż bardzo mnie dziwi. Wydaje się, że dopóki sytuacja się nie zmieni, radosna i absolutnie nieograniczona konsekwencjami działalność będzie kwitła. Zmienić może się jedynie wtedy, kiedy pod projektami uchwał rady, jak i decyzjami urzędników pojawią się nazwiska osób za nie odpowiadających.
Oszczędności na energii
Niestety, w dalszym ciągu jest tak, że sukcesy w zarządzaniu miastem – to działanie prezydenta i jego urzędników, a porażki – to rada miasta. O mojej sprzed 10 miesięcy interpelacji dotyczącej konieczności przeprowadzenia przetargów na zakup energii elektrycznej w mieście już nikt nie pamięta. Dostałam na ową interpelację odpowiedź, że urzędnicy też o tym myśleli (??) Przetarg przeprowadzono (trwało to 10 miesięcy), nikt już o tym nie pamięta i może i dobrze. Teraz jednak trzeba iść dalej. Zastanawiam się, czy nie można iść za ciosem i … Pomorska miejscowość Trzebielino, jako pierwsza w kraju, została w pełni oświetlona przy użyciu energooszczędnego oświetlenia LED. W całej gminie, do której należy Trzebielino, w ciągu miesiąca wymieniono na LED’owe 218 lamp, a 136 zmodernizowano. Inwestycja obniżyła połowę rachunki za prąd. Gmina Trzebielino jest pierwszą w Polsce gminą wiejską, w której na tak szeroką skalę zastosowano nowoczesną technologię LED w oświetleniu ulicznym. Do sterowania oświetleniem zastosowano zegary astronomiczne. Wszystkie nowe punkty świetlne mają niższą moc od poprzednio zainstalowanych oraz posiadają dużo lepsze parametry oświetleniowe. Dzięki temu ulice są znacznie lepiej oświetlone, a zużycie energii jest o wiele mniejsze. Według szacunków, w gminie Trzebielino koszty zużycia energii elektrycznej spadną o 55 procent. Modernizację oświetlenia w Trzebielinie przeprowadzono w oparciu o formułę ESCO (Energy Saving Company), która polega na finansowaniu inwestycji ze środków zaoszczędzonych dzięki nowym rozwiązaniom. Decydując się na współpracę w ramach ESCO gmina otrzymuje usługę kompleksowej modernizacji i konserwacji oświetlenia ulicznego prowadzoną przez Energę Oświetlenie, a koszt inwestycji nie obciąża dodatkowo budżetu gminy. Nowe oświetlenie jest nie tylko energooszczędne i ekologiczne, ale również bardziej przyjazne dla mieszkańców niż żółte światło sodowe. Białe światło generowane przez diody LED sprawia, że otoczenie postrzegane jest jako jaśniejsze i bardziej naturalne. Jesteśmy tuż po przetargu dotyczącym oszczędności związanych z energią elektryczną. Może idąc za ciosem przygotować się i do wydarzenia przeprowadzonego w niewielkiej gminie. Bylibyśmy pierwszym dużym miastem, który przeprowadzi kolejny etap oszczędzania. Jeśli zaś byłby to zbyt wielki koszt wymiany lamp w całym Krakowie – to może przydałoby się uczynić to systemowo kolejnymi ulicami. Może interesującym byłoby zastosowanie chociażby specjalnych sterowników obniżających zużycie o ok. 20 do 30% Sterowniki to system, który pozwala aktywnie sterować natężeniem światła (przygaszenie w godzinach nocnych), a przecież zmniejszenie dopływu prądu tylko o 20% jest niezauważalne dla odbiorcy. Sterowniki podobno są, ale się psują i lampy świecą, kiedy im się podoba.
Urząd Miasta we Włocławku wyłonił wykonawcę zadania „Program energooszczędny oświetlenia ulic”. Najlepszą ofertę złożyło konsorcjum firm z Wrocławia: Rabbit oraz Ireneusz Frąckowiak P.P.H.U. Techno-Light, którzy wykonają zdanie za kwotę 442 000 zł. Zamówienie obejmuje swoim zakresem montaż 15 szafek oświetleniowych z reduktorem mocy na terenie miasta. Szafki będzie cechować m.in. łatwa instalacja niewymagająca ingerencji w obrębie oprawy oświetleniowej ani słupa oświetleniowego. Sterowanie oświetleniem będzie realizowane poprzez zegar astronomiczny kompatybilny z istniejącym systemem CPA.
Zanim umrę…
Bodajże w zeszłym tygodniu, o ile mnie pamięć nie myli (a czas pędzi coraz szybciej) przeczytałam w Gazecie Wyborczej o akcji, która miała miejsce w 2011 roku w Stanach Zjednoczonych. Tamże architektka i projektantka przerobiła ścianę opuszczonego domu na ogromną tablicę. I na tej tablicy napisała zdanie „Zanim umrę, chciał(a)bym ….”. Zostało ono niedokończone, ale każdy przechodzień mógł wziąć kawałek kredy i dokończyć zdanie. Ściana potem, jako pomysł, pojawiła się w kolejnych miastach Stanów, potem w Danii, na Węgrzech, w Niemczech. W naszym kraju wciąż rzadko i trudno rozmawia się o śmierci. Temat wciąż jest traktowany, jako ten, o którym nie wypada wspominać, mówić. Jeszcze na początku XX wieku śmierć wprowadzała uroczyste elementy, opisane obrzędy, pojawiały się nekrologii, a po śmierci bliskich ludzie nosili oznaki żałoby. Teraz to się gwałtownie zmieniło. Pojawia się, jak pisał francuski filozof Philippe Aries, wszystko na odwrót, odwrócony obraz, społeczeństwo wyrzekło się śmierci (z wyjątkiem śmierci VIPów). Taka codzienna śmierć codziennych ludzi zniknęła. Nie wiadomo, jak się zachować, jeśli ktoś wspomina o cierpieniu, umieraniu bliskiego. Rzeczywiście polska śmierć codzienna przestała istnieć. Jest tylko ta patetyczna, ale ona jest jakby-inaczej. I nie będę pisała o Smoleńsku. Chcę powrócić do śmierci codziennej i do zwykłego jej traktowania. Kiedy więć pomyślałam sobie, że i u nas w ramach „oswajania śmierci” możnaby taką olbrzymią tablicę umieścić, ktoś powiedział mi: „nie, nie – to u nas się nie uda”. Nie uda się bo.. No właśnie dlaczego u nas w Polsce nie można bez patosu porozmawiać czy pomyśleć o śmierci własnej, bliskich, tych nieco dalszych. Nawiasem mówiąc, jak niesamowicie dużo można dowiedzieć się o sobie samym. Kiedy ja zastanowiłam się, co dopisałabym na tej tablicy – zaskoczył mnie kierunek mojego myślenia. Zdałam sobie sprawę z bardzo ważnej rzeczy. Ćwiczenie więc polecam. Z tymże tematem wiąże się i następny. W ostatnim numerze „Wprost” jest tekst Szymona Hołowni o testamencie życia. Testament życia, to deklaracja człowieka, w której zaznaczałby on, jak należałoby z nim postępować, kiedy straci świadomość. decyzja ta byłaby przecchowywana w centralnym rejestrze i byłaby wiążąca dla lekarzy. Projekt prawny, który obecnie powstaje musiałby zdefiniować pojęcie uporczywej terapii. Zaczyna się więc i w Polsce dyskusja o testamencie życia, eutanazji, uporczywej terapii. Temat śmierci codziennej pojawia się tu i ówdzie. Bez patosu, histerii, tak po prostu. Może więc wrócę do koncepcji tablicy w Krakowie. I to nie w konwencji memento mori, ale w sprawie zyskania właściwego dystansu do sprawy zwykłej, kiedy człowiek tylko i wyłącznie kończąc niedopisane zdanie nagle coś sobie może uświadomić. Sam – sobie.
Co mogą media?
Na pytanie można odpowiedzieć od razu: media mogą wszystko. Gonitwa za wiadomością (jakąkolwiek) jest tak olbrzymia, że wymuszają, szantażują, a na końcu kreują rzeczywistość. Nie będę tutaj pisała o „Rzeczpospolitej” i o jej niedawnych kreacjach, ale o nieco mniejszych krakowskich. Od paru tygodni media gonią za informacjami, co stanie się z krakowską edukacją. Wszyscy (lub prawie wszyscy) wiemy, że edukacja krakowska musi być przemyślana na nowo, to znaczy ograniczona w swojej formie (wiele szkół jest po prostu pustych, bez dzieci) i w treści (szkoły muszą być odpowiednio dotowane, między innymi powinno się na przykład dostosować pracownie komputerowe do wymagań współczesnego świata). Należy więc dokonać zmian. Tym razem, po poprzednio zafundowanym mieszkańcom Krakowa falstarcie i złym przygotowaniu propozycji zmian, musi to być koncepcja rzetelnie uzasadniona , a przede wszystkim przemyślana. Nie wolno popełnić błędów, jakie były poprzednio. Wszystko jednak potrzebuje czasu. I media nie dają nam szans na koncetrację. Codziennie mam 5-6 telefonów ponaglających, szntażującyh, niemiłych. Do tego stopnia, że ostatnio powiedziałam pani dziennikarce, że podam sprawę do rozpatrzenia przez komisję etyki mediów. Ktoś jednak, na samym początku zainicjował akcję napędzania strachu, neurotyczności, bezsensu. Nie trafia do młodych dziennikarzy prośba, aby nam ten niezbędny czas dali. Oni piszą i ich też ktoś popędza. Nie piszą rzetelnie, no cóż: takie czasy. Nie uczą ich nawet przykłady tych, którzy się wysypali na nie sprawdzonych „pseudonjusach”. Pytam jednak, gdzie się podziała zwykła, ludzka uczciwość. Już jej nie uczą i po prostu jej nie ma.