Trampolina do sejmu.

No i tak. Okazuje się,że krakowskie media od dwóch dni analizują listy wyborcze przygotowywane przez partie przede wszystkim pod kątem stażu danego kandydata w radzie sejmiku czy też radzie miasta. Wszyscy kandydaci (oczywiście poza posłami!!)dostają spore lanie. Radni, jak piszą dziennikarze, dostali się do w/w ciał dlatego, że tego
życzyli sobie wyborcy. I jest tak zapewne. Tak więc, jak piszą, nieuczciwe jest aspirowanie radnych do sejmu czy senatu. Zapewne wiele w tym jest racji. Chociażby w przypadkach, kiedy radni sejmikowi, czy tez miejscy po raz pierwszy dostali się do rad i teraz po paru zaledwie miesiącach, nie poznawszy do końca systemu funkcjonowania samorządów idą dalej. Niestety, okazuje się, że kiedy wciąż i nieustająco wybory do rad czy sejmu odbywają się dzięki znalezieniu się na listach partyjnych w zasadzie listy te są jedyną możliwością dotarcia do sejmu. Przyjmijmy inny scenariusz: dajmy na to (posłużmy się moim przypadkiem), że wybierałam się do sejmu po zakończeniu drugiej kadencji i postanowiłam, nie narażając wyborców, zaczekać na tworzenie list (przypominam przez partie!!) pół roku.
Oczywiście partia obiecuje i dotrzymuje słowa (taki niewinny żarcik), a ja czekam, aż przyjdzie czas i wystartować mogę. Szanowni Państwo powyższy scenariusz nie jest możliwy. Jest się serio traktowanym przez partie wtedy, kiedy się pokazuje swoją umiejętność wygrywania, startowania czyli „jest się wybieralnym”. OK, więc idźmy dalej: wybierani, co jest zdaniem mediów oczywiste, powinni być posłowie. Oni robią (lub nie robią) swoją robotę. Po prostu dają się wybierać. Więc na listach się znajdują „z klucza”. Dalej : ewentualnie mogą być wpisywani na listy ludzie, którzy nic nie mieli do czynienia z
samorządowością. Ba, muszą być rozpoznawalni, aby móc zwrócić na siebie uwagę
wyborców. Mogą to więc być aktorzy, sportowcy, osoby kontrowersyjne (znane na
przykład z „Faktu”). Jak pokazało życie – nie radzą sobie oni dobrze w sejmie i przeważnie ich brak praktyki w samorządowości nie wychodzi na dobre ani im, ani sejmowi. No więc co, jakie jest rozwiązanie? Nie rozumiem dlaczego media nie poruszają sprawy kadencyjności władz. Jeśli kadencja rady trwałaby na przykład 5 lat i można byłoby być radnym czy prezydentem najwyżej dwie kadencje – to po tym czasie można byłoby przeczekać jedną kadencję, aby znów startować do rady, albo w międzyczasie starać się o dotarcie do sejmu. Z posłami byłoby podobnie: po dwóch kadencjach mogliby zostać radnymi (niektórym dobrze to by zrobiło), powrócić do pracy zawodowej (niektórym dobrze to by zrobiło), albo wyjechać na okres 5 lat za granicę (niektórym dobrze to by zrobiło). Nie czyniłoby to z posłów zawodowców, którymi de facto nie są, kadencyjność zmuszałby ich do weryfikowalności, odejść i powrotów, co wyszłoby na zdrowie ich aktywności. Dlaczego media nie zweryfikują ich działalności, dlaczego nikt nie zastanawia się do tej pory, jak to jest, że posłanka X, czy poseł Y – zajmują najwyższe miejsca tylko i wyłącznie z tego powodu, że im się należy, ponieważ byli posłami i … nie są radnymi.

 

.

Toaletowa wojna.

Od paru lat walczę o zainstalowanie w Krakowie toalet. Niby temat śmieszny, głupi czy jak to tam ktoś nazwie. Jednak dla ludzi, którzy chcą, aby Kraków był czysty i nie cuchnął ten problem jest nader ważny. Kiedyś były, znany w Urzędzie Miasta dyrektor T. (słynny skądinąd) zakupił eleganckie toalety (w środku z wodą do umycia rączek etc). Zakupił za Państwa podatki i toalety te, od wielu lat stoją i nie są wykorzystywane. Stoją gdzieś tam w magazynach. Następnie, po moich interpelacjach i wsparciu medialnemu postanowiono je postawić na Plantach. I wtedy na ich tam umieszczenie nie zgodził się konserwator wojewódzki. Przyznaję, że tej decyzji nie jestem w stanie zrozumieć. Czy lepiej jest, jak ludzie korzystają z krzaków, czy byłoby lepiej, aby korzystali z toalet. No cóż, niezbadane są źródła decyzji konserwatora. Nastepnie więc zaczęłam się starać o umieszczenie tychże toalet przy przystankach na Rondzie Mogilskim (tam ludzie korzystają z windy, aby załatwić tzw.gwałtowne potrzeby). I znów chyba nie wyjdzie. Teraz media podsuwają pomysł, aby Rada Miasta zmusiła właścicieli restauracji i kawiarni, aby ci, bezpłatnie udostępniali toalety turystom. Nie rozumiem, jak ktoś może wymyslić tak głupią rzecz? Jakim prawem radni mogliby zmusić prywatnych właścicieli do tego typu usług. Może możnaby było rozszerzyć wywieranie presji na właścicieli biur znajdujących się na trasach turystycznych, może i parterowe prywatne mieszkania – decyzją Rady Miasta też mogłyby udostępniać toalety turystom?  Dlaczego po prostu wzorem Paryża, Mediolanu i wielu, wielu miast nie postawić eleganckich toalet w mieście? Także i na Plantach. Tak więc wojna toaletowa trwa i końca nie widać! A potrzeby są! Jesienią się prawdopodobnie skończą, ponieważ turystów będzie mniej, a i tyłek w zimnie gorzej będzie na zimnie wystawiać. A na przyszłą wiosnę znów zacznie się batalia o  publiczne toalety od początku.

Wszyscy jesteśmy podsłuchiwani.

Kiedy człowiek spokojnie się kłóci z mężem (żoną) przez telefon, kiedy wyznaje komuś miłość, umawia się na wieczorową randkę – zapomina, że jest podsłuchiwany. Kiedyś jeszcze, kiedy pamiętaliśmy o czasach komuny i część z nas miała zakodowany lęk przed podsłuchiwaniem, wiedzieliśmy, że są sprawy, „o których się nie mówi przez telefon”. Teraz straciliśmy ten instynkt, a okazuje się, że nie słusznie. Bierzemy udział w wielkiej aferze w Stanach Zjednoczonych.

Po 168 latach funkcjonowania (dłużej nawet od Lehman Brothers) upadł News of the Word. Z powodu afery podsłuchowej. Hakerzy włamali się do skrzynek głosowych 4 tysięcy osób, w tym ofiar głośnych zabójstw i rodzin żołnierzy poległych w Iraku i Afganistanie. Podsłuchiwano też sportowców, celebrytów i… polityków.

Szczególnie podłe było włamanie do skrzynki 13-letniej Milly Dowler zaginionej w 2002 roku i – jak się okazało – zamordowanej. Hakerzy skasowali wiadomości robiąc miejsce dla następnych co sugerowało rodzicom i policji, że dziewczynka żyje.

Z jednej strony uważamy, że dobrze jest, kiedy mają  zakładany podsłuch  bandziory, złodzieje, dilerzy, jednak okazuje się, że podsłuch ma większośc z nas. W Polsce jest jedna z największych w Europie sieci podsłuchwanych osób. Głupio tak jakoś, jak sobie uświadomimy, że nasze rozmowy są słyszane nie tylko przez naszych bliskich. Ostatnio  w Polsce wprowadzono nowy standard. Co prawda służby podsłuchują coraz więcej osób – najwięcej w całej Europie, ale za to będą wyjątki. Otóż ABW z dumą poinformowała, że udostępniła „najważniejszym osobom w państwie” 3,5 tys. telefonów działających w systemie CATEL, których się nie da podsłuchać.

Ameryka może zbankrutować.

Parę dni temu Gazeta Wyborcza zapytała „CZY AMERYKA MOŻE ZBANKRUTOWAĆ?” . Przeczytalismy tam między innymi:

Żarty się skończyły – już za trzy tygodnie Ameryka może zbankrutować, jeśli politycy nie dogadają się w kwestii reformy finansów. Od wielu tygodni sekretarz skarbu Tim Geithner ostrzega, że 2 sierpnia zabraknie pieniędzy. Stany Zjednoczone już w maju osiągnęły maksymalny poziom długu publicznego wyznaczony przez Kongres – niecałe 14,3 bln dol.

Następnie można było przeczytać, że od 3 sierpnia USA będzie mogła wydawać tylko tyle, ile faktycznie „zarabia”. Obama powiedział, że nie wie, czy rząd jest w stanie wypłacić wszystkim emerytury. Powstaje wiele pytań: 1. Niektórzy zapytają: czy to koniec kapitalizmu? 2. Inni zapytają, jeśli Stany wstrzymują pobieranie kredytów (przy braku płynności finansowej jest to oczywista reakcja tych, którzy zarządzają państwem, a zapewne i miastem też), to dlaczego Kraków cieszy się z tego, że może zadłużać się dalej? 3. Jeszcze inni zapytają: kiedy w Polsce zacznie się reforma finansów publicznych?

Grecja może zawsze sprzedać wyspy, a co ze Stanami? A co i komu my możemy sprzedać?

 

O czynszach i krzywej Laffera

Kiedyś juz pisałam tutaj o krzywej Laffera. Krzywa Laffera obrazuje związek między stopą podatkową  a wielkością wpływów z podatków. Umiarkowany wzrost stóp opodatkowania zwiększa sumę wpływów podatkowych, ale do pewnego poziomu. Jest to tak zwany punkt nasycenia, odpowiadający stawce maksymalizującej przychody podatkowe. Tak się dzieje z wieloma innymi opłatami, które ma zapłacić przysłowiowy Kowalski. Kiedy sumy rosną ów Kowalski minimalizuje własne potrzeby (i wtedy zmienia sklep, firmę, która mu świadczyła usługi, nie kupuje tego, co wydaje mu się za drogie), albo … przestaje płacić. Jeśli ściągalność opłat za mieszkania przydzielone przez urząd miasta jest dość anemiczna i 40% ludzi nie płaci, to proszę powiedzieć, jak można pomysleć, że jeśli się zwiększy opłaty – to pieniędzy miastu przybędzie? Ci, którzy nie płacili mniejszych sum – zapewne nie zaczną płacić większych; ci, którzy są na granicy możliwości i mniejsze sumy płacili, większych przestaną itd. Dlaczego jednak nikt nie przyjrzał się tzw. ulgom, zwolnieniom, dopłatom etc. Jest czynsz i … zaczyna sie kombinowanie, domeldowywanie ludzi, przynoszenie zaświadczeń, które należy zweryfikować (a do tego koniecznie trzeba zatrudnić nowych urzędników). Dlaczego zamiast podwyżek nie zaczęto od likwidacji ulg, zwolnień i dopłat do czynszu. Napisałam do prezydenta interpelację, aby podliczył, ile mogłoby miasto zaoszczędzić likwidacjami ulg. Porównamy, może to rozwiązanie byłoby sensowniejsze i bardziej korzystne dla miasta, niż podwyżki.

Polityka wdł Mieczysława Krąpca

Czytam książkę księdza profesora Mieczysława Krąpca pt.”Człowiek i polityka”. Czytam ją po raz kolejny. Odnajduję coraz to nowe wątki. Książka ładnie napisana z ciekawymi koncepcjami. I tamże czytam słowa Krąpca : „prywatne posiadanie prowadzi do wzmożenia wartościowej produkcji, lepszej konkurencji, która jest korzystna dla producentów i konsumentów wytworzonych dóbr. Prywatna własność wymaga większego poświęcenia w pracy, więcej trudu i ofiary posiadacza tych dóbr, co – w konsekwencji – przyczynia się do ulepszenia stanu gospodarczego. Jak słusznie pisał św.Tomasz:[…] to, co jest wspólne dla wielu, jest bardzo mało zadbane, gdyż wszyscy najbardziej dbają o swą własność” I właściwie trudno tutaj o jakikolwiek komentarz. Po prostu wszystko jasne. I było zawsze oczywiste i zrozumiałe. Dobrej nocy życzę Państwu.

 

A gdyby tak w Krakowie?

W Brazylii jest miasto Porto Alegre.  Coraz więcej się o nim pisze ze względu na eksperyment w zarządzaniu, który tam podjęto.  Wydawać by się mogło, że sama informacja  podana na początek nie może wskazywać na dobre rokowania eksperymentu. Mianowicie w mieście mocno zakorzeniona była Partia Pracujących (Partido dos Trabalhadores), która od ośmiu lat rządzi krajem. Założyli ją liderzy związkowi, lewicowi intelektualiści i katoliccy aktywiści z kregu teologii wyzwolenia. Partia Pracujących jest zwolennikiem tzw. demokracji uczestniczącej. W demokracji przedstawicielskiej wybiera się władze raz na cztery lata, w demokracji uczestniczącej (jaka była w Porto Alegre) obywatele cały czas brali udział w podejmowaniu decyzji o wydatkach miasta. Przyładem działalności miasta był tzw. budżet partycypacyjny. Obywatele mieli prawo decydować, jakie wydatki z budżetu miasta mają pierszeństwo przed innymi. System ten, skomplikowany i podlegający ciagłym modyfikacjom, polegał na całorocznym cyklu otwartych spotkań mieszkańców miasta. Spotkania te odbywały się na różnych poziomach: sąsiedzkich, osiedlowych, dzielnicowych, gdzie ludzie głosowali i ich głosy przekazywane były dalej. Ostatecznym aktem cyklu debat było wybieranie delegatów do rady budzetu partycypacyjnego, którzy kontrolowali to, czy burmistrz dzieli wydatki zgodnie z sugestiami wypracowanymi przez mieszkańców.  Eksperyment trwał 16 lat. Na poczatku w zgromadzeniach sąsiedzkich, dzielnicowych i miejskich uczestniczyło około 3700 obywateli, po kilku latach liczba wzrosła do 50 tysięcy (w mieście, w którym mieszka ponad 300 tysięcy mieszkańców). Jednak po 16 latach w Porto Alegre władzę przejęła opozycja, która ograniczyła bezpośredni wpływ mieszkańców na decyzję burmistrza. I skończyło się. Można podsumować niniejszy wpis bardzo wieloma wnioskami. Można też byłoby wykonać eksperyment (niestety jedynie myślowy) i zastanowić sie nad tym, jak wyglądałby Kraków zarządzany w ten sposób?

Nabór na uczelniach

Aby edukacja stała się motorem konkurencyjności polskiej gospodarki potrzeba większej konkurencji na samych uczelniach, podniesienia jakości nauczania już na etapie przedszkola, czy szkoły podstawowej i zwiększenia motywacji do tego, żeby ludzie chcieli się uczyć . Wydawać by się mogło, że w ciągu ostatnich dwudziestu lat polska edukacja odniosła wielki sukces. Fantastycznie wzrosła liczba osób, które kończą edukację z tytułem magistra. Powstało wiele nowych szkół, wdrożono szerokie reformy systemu oświaty.

Dziś trzeba jednak zapytać, czy to nie pyrrusowe zwycięstwo? Ilość nie przeszła jak dotąd w jakość, a dewaluacja wartości dyplomu akademickiego ma fatalne skutki dla absolwentów uczelni wyższych i rynku pracy. Pracodawcy uważają, że programy nauczania są nadal nieprzystosowane do realiów XXI wieku oraz potrzeb nowoczesnych przedsiębiorstw. Uczelnie wyższe nie kształcą dziś wymarzonej kadry dla biznesu.

W polskim szkolnictwie wyższym nie ma konkurencyjności. A bez tego trudno awansować naszemu krajowi na wyższe pozycje w różnych międzynarodowych rankingach. Jesteśmy 18 gospodarką świata, a w międzynarodowych zestawieniach, np. konkurencyjności, innowacyjności zajmujemy miejsca w trzeciej, czy czwartej dziesiątce. uczelnie prześcigają się, aby maksymalnie wypełnić uczelnie. Jednakże, niestety, nie robią to – podkreslając jakośc edukacji, ale wszelkimi innymi zachetami. Nawet szanowna Alma Mater – Uniwersytet Jagielloński boi się o wyniki tegorocznego naboru. Spokojnie czeka na zakończenie rekrutacji Akademia Górniczo-Hutnicza. Oni mają już zapewniony byt (na niektóre wydziały jest 16 osób na 1 miejsce). Nabór na AGH idzie pełną parą.