Niezaradne nastolatki.

DSC_8885Parokrotnie pisałam już o wynikach które uzyskali uczniowie polskich szkół w badaniach PISA (Programme for International Student Assesment). Najlepiej na świecie wiedzą posługują się uczniowie z Szanghaju. W Europie młodych Polaków wyprzedzają tylko 15-letni mieszkańcy Liechtensteinu, Szwajcarii, Holandii, Estonii i Finlandii.

Z raportu wynika, że w 2013 r. osiągnęliśmy jeden z najlepszych wyników na świecie jeśli chodzi o przyrost liczby uczniów, którzy osiągnęli na teście najlepsze rezultaty. Polska coraz częściej podawana jest na świecie jako przykład sukcesu edukacyjnego. W tym roku amerykańska dziennikarka Amanda Ripley umieściła nas w gronie państw z najbardziej efektywnymi systemami edukacji.

Teksty z życia

OECD (Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju) od 2000 r. bada poziom światowego szkolnictwa, oceniając nie stan wiedzy uczniów, ale umiejętności posługiwania się nią. Na tym właśnie opiera się badania PISA, które sprawdzają piętnastolatków z całego świata pod kątem ich zdolności do rozwiązywania problemów, analizowania, argumentowania i interpretowania. Sprawdza się w ten sposób umiejętność myślenia i przygotowanie do dorosłego życia. Aby sprawdzić umiejętność czytania, uczniowie dostają do analizy teksty, z którymi mogą spotkać się w codziennym życiu np. fragmenty instrukcji obsługi czy artykułów prasowych.

PISA to jedno z największych badań umiejętności uczniów na świecie. Bierze w nim udział ok. pół miliona nastolatków. Jak dotąd wypadała w nim Polska? W 2000 r. Polska była dużo poniżej średniej OECD, w towarzystwie Rosji, Grecji i Izraela. W kolejnych edycjach stopniowo awansowaliśmy powyżej średniej w czytaniu i przyrodzie, a w matematyce znaleźliśmy się w grupie „średniaków”.

Polscy uczniowie zajmują 14. miejsce na świecie w matematyce, 10. w czytaniu i interpretacji tekstu i 9. w naukach przyrodniczych. W każdej z tych dziedzin nastąpiła poprawa w porównaniu z poprzednią edycją badania sprzed trzech lat.

Problem z życiowymi problemami

Można więc powiedzieć: sama radość! Postęp, i to w takim tempie. Jest jednak coś, nad czym powinniśmy jeszcze dużo popracować. Dodatkowym elementem badania PISA oceniającego kompetencje gimnazjalistów jest część pod tytułem „Rozwiązywanie problemów”. Dotyczy ona przede wszystkim załatwiania zwykłych spraw z życia codziennego. W tym dodatkowym teście wzięła udział jedna trzecia uczniów, którzy się poddali sprawdzeniu wiedzy. Czego dotyczył niniejszy sprawdzian? Na przykład tak zdawałoby się nieskomplikowanego zadania jak kupienie w automacie biletów na przejazd autobusem. Trzeba przecież najpierw przeczytać instrukcję, wykonać po kolei wszystkie czynności, a jeśli coś po drodze się nie powiedzie, poradzić sobie z zaistniałym problemem…

Te badania PISA są ważne, ponieważ sprawdzają, jak młody człowiek zachowuje się w zetknięciu z jakąś nowością, w trudnych sytuacjach, w których musi sobie poradzić. Powinien umieć zmierzyć się z trudnościami, które napotyka. Musi umieć spontanicznie znaleźć rozwiązanie problemu.

Odpowiedzialni rodzice i dziadkowie

Wyniki polskich uczniów w tej ostatniej części testu PISA są złe. Przeciętny polski uczeń zdobył 481 punktów, podczas gdy średnia dla Niemiec to 509 punktów, a dla Wielkiej Brytanii 517. Odpowiedzialni w dużej mierze za taki stan rzeczy jesteśmy my: rodzice i dziadkowie polskich uczniów. Problem zaczyna się nawarstwiać już wtedy, kiedy wiążemy za nasze dzieci sznurówki (bo się spieszymy), kupujemy bilety w automatach (bo się spieszymy), nie wysyłamy dzieci po zakupy (bo niebezpiecznie), przyrządzamy im posiłki (bo same nie dadzą rady). I dbamy, aby się nie przemęczały, ale przede wszystkim, aby się uczyły. I wyniki już widać.

Bezradność wobec życiowych problemów będzie się powiększała. Dzieci z niezaradnych nastolatków staną się niezaradnymi maturzystami, a potem studentami. Z tymi ja mam do czynienia. Studenci wciąż czekają, aż ktoś za nich coś zrobi. Kupi bilet, naprawi piecyk czy maszynkę do golenia, ustawi odtwarzacz MP3, znajdzie pracę, partnera/partnerkę do życia etc.

Badania PISA na to nam właśnie zwracają uwagę. Pokolenie młodych Polaków staje się niezaradne. Kończą się czasy, kiedy to nie Niemiec, ani Anglik, ale Polak był tym przedsiębiorczym, zaradnym obywatelem Europy, który potrafił naprawić sprzęt, zorganizować wyjazd, manifestację, wszystko. Teraz powstaje pokolenie Niezaradnych Polaków.

I o tym należy myśleć, także i wtedy, kiedy mówimy naszym dzieciom: zostaw, ucz się, ja to za ciebie zrobię.

Nepotyzm.

EtykaW sobotę  dopadł mnie dziennikarz i zapytał, jako szefową Komisji Kultury w Krakowie – co sadzę o nepotyzmie w krakowskich teatrach. Jest to problem nie tylko teatrów krakowskich, ale zapewne wszystkich w Polsce. Oczywiście można zastanawiać się nad moralnym uzasadnieniem nepotyzmu w ogóle. Nie popieram i nigdy  nie korzystałam, ani nie stosowałam.  Zresztą w moim życiu zawodowym na uczelni  dość rzadko się zdarza, aby szefem zakładu czy instytutu był ojciec, mąż czy syn (córka), w którym pracują bliscy krewni. Trudno to wykluczyć na wydziale uczelni, ponieważ często się zdarza, że członkowie rodzin uprawiają ten sam zawód i pracują naukowo. Wydaje się, że państwowe uczelnie jednak przestrzegają zasad nie zatrudniania bliskich krewnych w bezpośrednim podporządkowaniu.Tutaj jeszcze jest jeden element, zdaje się dość istotny: istnieje siatka płac, która z góry ustala pensje. Oczywiście, powiecie Państwo, są godziny nadliczbowe, intratne staże naukowe etc, etc. I nie chcę nikomu wmawiać, że nepotyzm nie szerzy się, jak zaraza wszędzie: w urzędach, kancelariach, szpitalach i oczywiście w instytucjach kultury. Nie jest to ani eleganckie ani etyczne.  Na uczelniach zdarza się dość często, że mąż i żona pracują w tym samym temacie, piszą wspólne książki. Powinni być w jednej jednostce i niekiedy bywają, chociaż moje obserwacje i wiedza podpowiadają, że dość rzadko. Sytuacja wydaje się jeszcze bardziej przykra wtedy, kiedy nie istnieją pensje, ale ustalane honoraria. Dyrektor ustala honorarium dla swojej córki czy żony. Trudna sytuacja i zapewne niezręczna. W placówce prywatnej – nikogo nie interesuje podział zysków. Problem powstaje w instytucji publicznej.
Powstaje pytanie czy da się tego uniknąć i czy w ogóle powinniśmy? Czy uzasadnienie mają artystyczne tandemy, które tworzą całość, kiedy pracują razem. Jak powinny się rozliczać? No właśnie pytań sporo, a problem zdaje się ważny.

Liczę też i na to, że szanowny pan dziennikarz potraktuje temat poważnie i napisze następne teksty pod tytułem „Nepotyzm w Krakowie”, gdzie przyjrzy się mediom i wszelkim urzędom. Wierszówki ma zapewnione co najmniej do połowy przyszłego roku.

Kobieta nami rządzi…

images2Czytam od paru tygodni wszelkie artykuły w rożnych gazetach na temat przyszłego Sejmu i rządu. Jedna sprawa jest, jak się wydaje pewna: premierem będzie kobieta. Konkurentek do funkcji premiera jest aż trzy: Ewa Kopacz, Beata Szydło i Barbara Nowacka. Marszałkiem Sejmu, czyli formalnie drugą osobą w państwie jest obecnie Małgorzata Kidawa-Błońska.

Kto by pomyślał?  Kiedy w 1918 roku, Polki jako jedne  z pierwszych na świecie otrzymały prawa wyborcze – trzeba było poczekać, aż do dzisiaj, aby wydarzyło się to, o czym wszyscy wiemy.

W II Rzeczypospolitej kobiety były na politycznym marginesie, w Sejmie było 1,6% kobiet. Teraz na listach wyborczych jest prawie 48% – a więc różnica zasadnicza.

Zastanawiające jest jednak to, że we wszystkich komentarzach (czy też raczej w znaczącej ich większości) czytamy o niesamodzielności kandydatek. Komentatorzy rozpisują się kto (czytaj który mężczyzna) steruje tą, czy inną kandydatką. Mniej pisze się o ich poglądach, ale za to więcej o ich niesamodzielności. Przyznacie Państwo, że jest to ciekawa metoda: już na samym początku dyskwalifikująca osoby. Wszyscy politycy-mężczyźni są niezależni od nikogo i oczywiście samodzielni, a kobiety – nie.

Można by wyrazić zdziwienie stosowania takiego kryterium. Nawiasem mówiąc, kiedy w zamierzchłej przeszłości wyraziłam zainteresowanie kandydowaniem na prezydenta miasta od wielu osób słyszałam: o nie, nie : Kraków jeszcze nie dojrzał do tego, aby prezydentem była jakakolwiek kobieta (bez względu na jej potencjał, umiejętności i inne walory). Zresztą taką samą uwagę słyszało się tu i ówdzie w momencie wyborów rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. O kandydatce mówiono, o nie, jeszcze nasza Alma Mater nie jest gotowa na kobietę.  Teraz, kiedy są kandydatki: pisze się.. oo są, ale przecież za każdą stoi mężczyzna.

Czyżby jeszcze nie przyszła pora, kiedy ocenia się człowieka, a nie płeć?

Kraków 2022 i potem.

Wyniki badań demograficznych wskazują, że w 2000 roku światowa populacja ludzi powyżej 60 roku życia wynosiła ponad 600 mln. Przewiduje się, że do 2015 roku wyniesie już 1,2 miliarda, a do 2050 r. prawie 2 miliardy.

W 2000 roku Urząd Statystyczny w Krakowie opublikował, opracowaną przez Departament Badań Demograficznych GUS prognozę ludności mieszkańców Krakowa do roku 2030. Prognoza została opracowana na podstawie stanu ludności w dniu 31 grudnia 1998 roku. Z prognozowanej struktury wiekowej ludności wynika, że na przestrzeni najbliższych 16 lat nadal będzie następowało zjawisko starzenia się populacji Krakowa. Jest to związane przede wszystkim z obserwowanym od kilku lat spadkiem urodzeń oraz wydłużającą się długością życia mieszkańców.

Średni wiek mieszkańca Polski, który wynosi obecnie 38,5 roku wzrośnie do 2030 r. do 45,5 lat, z tendencją do dalszego wzrostu. Zmiany w strukturze wieku ludności, zwłaszcza te wynikające z przesuwania się wyżów i niżów, mają istotne konsekwencje w wielu dziedzinach życia, sprawiając, że niektóre problemy społeczne ulegają zaostrzeniu.

Liczba osób w wieku 85 lat i więcej wzrośnie w Polsce w 2030 roku dojdzie do prawie ośmiuset tysięcy, zaś liczba stulatków ponad pięciokrotnie – do ponad 9 tysięcy. Rosnący udział ludzi starych będzie miał wpływ nie tylko na system świadczeń społecznych nadzorowanych przez państwo, ale też na rynek dóbr i usług zakupywanych w celu zaspokajania rozmaitych potrzeb tej grupy ludzi. Należy się spodziewać, że w przyszłości jeszcze większy będzie popyt na wyroby farmaceutyczne i usługi medyczne, ale też prawdopodobnie na to wszystko, co jest związane ze spędzaniem czasu wolnego. W dalszej przyszłości potrzeba będzie jeszcze więcej lekarzy, pielęgniarek i ośrodków opieki, chociaż – być może – rozwiną się zautomatyzowane systemy monitorowania zdrowia i sprawowania opieki medycznej.

Potrzeby starzejącego się społeczeństwa różnią się od potrzeb społeczeństwa młodego. Doświadczenie innych krajów wskazuje, że konieczne będą daleko idące zmiany, zwłaszcza w sektorach społecznych. Dwa lata temu Komisja Ekspertów ds. Osób Starszych działająca przy Rzeczniku Spraw Obywatelskich opublikowała „Strategię działania w starzejącym się społeczeństwie. Tezy i rekomendacje”. Tam też napisano że „Prawa osób starszych do samodzielnego życia, ujęte także w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej, mogą być naruszane już na poziomie lokalnych decyzji, np. przez brak transportu publicznego na określonym obszarze lub wybór taboru autobusowego, z którego nie będą mogły korzystać osoby mające problem z poruszaniem się. Nieprzemyślane decyzje samorządu względem architektury miejsc publicznych, tworzące niepotrzebne bariery, mogą skutecznie wyeliminować osoby starsze ze strefy publicznej. Brak niedrogich mieszkań socjalnych i lokali na wynajem to kolejny przejaw dyskryminacji wobec osób w podeszłym wieku[…]. Dyslokacja środków budżetowych może być więc przyjazna osobom starszym lub wobec nich niechętna, krzywdząca. Dobrze byłoby, aby te i następne władze miasta Krakowa poznały tezy i rekomendacje niniejszego opracowania. Polityka wobec ludzi starych jest zatem, lub powinna być, oparta na rozpoznaniu w mieście sytuacji aktualnego starszego pokolenia, ewentualnie na prognozowaniu potrzeb starych ludzi w kilku- lub kilkunastoletniej perspektywie.

            W dniach 8–12 kwietnia 2002 roku obradowało w Madrycie (w 20 lat po spotkaniu wiedeńskim) Drugie Światowe Zgromadzenie w sprawie Starzenia się i dwunaste zwołane przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Zgromadzenie zakończyło się przyjęciem dwóch kluczowych dokumentów: Deklaracji Politycznej oraz Międzynarodowego Planu Działania w sprawie starzenia się. W Deklaracji politycznej potwierdzono zasady i zalecenia zawarte we wcześniejszych dokumentach ONZ, w tym przede wszystkim w planie wiedeńskim i w rezolucji Zgromadzenia Ogólnego nr 46/91, oraz wielokrotnie przywoływano ideę społeczeństwa dla wszystkich grup wieku. Potem takie i podobne spotkania miały miejsce w Berlinie, Paryżu. Zastanawiano się nad celami szczegółowych działań na rzecz aktywności społecznej i kulturalnej osób starszych. W przywołanym tutaj polskim raporcie o przygotowaniach miast do funkcjonowania starszego pokolenia są podane dobre i inspirujące przykłady. Niestety wśród nich nie ma Krakowa.

Prezydent Krakowa podpisał „Deklarację Dublińską” w zeszłym roku, która ma na celu zachęcanie do udzielenia poparcia dla inicjatyw na rzecz budowania Europy przyjaznej osobom starszym w długofalowej  perspektywie do roku 2020. Jednak do tej pory władze Krakowa nie uczyniły kolejnego kroku polegającego na aktywnym włączeniu się do zbudowania programu zaakceptowanego przez Global Network of Age-friendly Cities, czyli Globalnej Sieci Miast Przyjaznych Starszemu Wiekowi. Aby przyłączyć się do tej sieci miasto musi podjąć proces zmian, zmierzających do poprawiania swojej przychylności wobec ludzi starszych oraz wypełnić odpowiedni formularz i nadesłać list od swojego zarządu, wskazujący na chęć przyłączenia się do Global Network of Age-friendly Cities.

Nie jest dobrym posunięciem zostawienie sprawy jedynie na etapie podpisania deklaracji. Do sieci w Global Network of Age-friendly Cities przystąpiła Warszawa, Poznań, a obecnie działa komisja przygotowującą do tego Łódź. Jeśli i Kraków przyłączyłby się do sieci, władze naszego miasta musiałyby się wcześniej przyjrzeć miastu, a następnie powinny odpowiedzieć na pytanie, czy jest ono przyjazne seniorom. Niezbędna wydaje się „Strategia Działania Miasta Krakowa dla Starzejącego się Społeczeństwa”. Strategia, która przygotuje miasto na przyjście roku 2022 i lat następnych.

Żądamy obietnic.

Trochę już żyję na świecie i nieustająco jestem zdziwiona, czy nawet powiedziałabym nawet zachwycona  funkcjonowaniem demokracji;  politycznego umysłu ludzkiego, i dystansu, jaki jest pomiędzy realem – a wirtualnym światem polityki. Ten misz-masz z wielu produktów jest, zapewniam Państwa, frapujący.

0_0_productGfx_64835fb973dccdff1c139c41ae14bbbd

Do tej pory nie wierzyłam w stwierdzenie, że ludzie nie rozumieją treści tablic z rozkładem jazdy. Teraz wiem, że jest to możliwe. Wpisy pod moimi publikacjami na FB, czy na blogu, czy też wypowiedzi w innych miejscach pokazują, że ludzie nawet nie starają się zrozumieć tego, czego słuchają, czy co czytają. Daleko idące uproszczenia, stygmatyzacje i myślenie „na skróty”. I przede wszystkim absolutny brak jakiekolwiek „wyobraźni finansowej”.

Należałoby więc przypomnieć: jeśli cokolwiek, ktokolwiek ci obiecuje: to 1. musi zabrać z innej puli, 2.kazać ci więcej się opodatkować (aby była kasa) 3. lub kłamie.

Od wielu lat obserwuję tworzenie i wykonanie budżetu miejskiego, wcześniej przez 24 lata prowadziłam działalność gospodarczą, a tak w ogóle to prowadzimy z mężem gospodarstwo domowe. I rozumiem zasady funkcjonowania budżetów. Tych małych, większych i tych ponad 4 miliardowych. I wbrew podejrzeniom; zasady są podobne. Jak chcesz dać – to musisz przesunąć, zabrać etc. Manny z nieba trudno się spodziewać. Jeśli więc chcemy mieć bezpłatne przedszkola, żłobki, zwiększenie dotacji na dziecko etc. etc – to musimy na przykład albo zwiększyć podatki, albo przestać budować to, czy owo. Mechanizm jest w zasadzie prosty.

I zastanawiam się, jak jest możliwe, że ludzie wierzą, czy chcą wierzyć w cuda finansowe. Politycy oczywiście w cuda nie wierzą. I nieprawdą jest, że nie potrafią liczyć. Potrafią, ale chcą zwyciężać – więc kłamią. Krąg się zamyka: ludzie chcą kłamstw – więc je mają.

I potem to już leci: jest licytacja: kto obiecuje więcej. A lud patrzy, słucha – może i nie bardzo rozumie, ale wie, że jeden polityk oferuje więcej (kłamstw oczywiście), więc jest lepszy. Będzie raj na ziemi. Ktoś mi ostatnio powiedział, że Niemcy potrafią liczyć i tam nie przeszłaby daleko posunięta licytacja obietnic. Wszystko ma swoją stronę lewą i prawą;  tak jak w księgach rachunkowych.

Popatrzmy więc na licytację obietnic: będzie więc –  na każde dziecko 500zł od drugiego poczynając; – nie zamknięta będzie ani jedna kopalnia i nie zwolniony żaden górnik; nastąpi  reaktywacja Stoczni w Szczecinie; – przywrócony zostanie poprzedni wiek emerytalny; 
nastąpi obniżenie VAT, będą mieszkania socjalne dla młodych;  zwiększone pensje dla pielęgniarek i  służbie zdrowia przynajmniej dwa razy; nastąpi trzykrotne zwiększenie kwoty wolnej od podatku,zostaną podniesione renty i zwiększone emerytury, zostaną podwojone nakłady na polską naukę; będą darmowe przedszkola i żłobki; nastąpi obniżenie CIT etc, etc

No cóż. Niedługo okaże się, że „się nie da”, ponieważ stan gospodarki, opodatkowanie etc nie pozwala na wprowadzenie wielu lub bardzo wielu obietnic. A wcześniej „się nie wiedziało”? I najbardziej zastanawiająca jest wiara w cuda. Ale to już obszar innych dociekań, na które niniejszy blog nie zasługuje, ani do których nie aspiruje.

 

 

Różnica między zarabianiem a wydawaniem.

c3f8fffd2b544cb197f7698d64637dc5Na jutro zaproszono mnie do programu telewizyjnego „Bez krawata”. Rozmowa będzie o kulturze i o tym, jak nią zarządzać. 

JAK ZARZĄDZAĆ KULTURĄ? Czy konieczna jest wiedza na temat kultury, aby nią zarządzać. Pan prezydent powiedział, że pan wiceprezydent nie będzie tworzył „programów teatrów”, a jedynie będzie zarządzał finansami.

No właśnie. sięgnęłam do najsłynniejszej książki świata o zarządzaniu Petera Druckera „Praktyka zarządzania”. Na początku jest napisane, że biznes USA i Japonii uważa Druckera za ojca swoich sukcesów. Może książka już nie jest taka bardzo aktualna, ale jest pionierska. Drucker opisuje podstawowe zasady dobrego zarządzania: Pisze o zarządzaniu pracownikiem i pracą. Interesuje się funkcjonowaniem przedsiębiorstwa i je opisuje (w aspekcie zewnętrznym i wewnętrznym).

Doskonałym przykładem menadżera jest, dajmy na to,  Lee Jacocca – człowiek, który uratował wiele przedsiębiorstw związanych z motoryzacją. No tak, Jacocca znał się na branży, ale przecież jest i tak, że menadżerowie, co dość często powtarzałam, przechodzą z jednej dziedziny do drugiej. Z produkcji komputerów do produkcji coca-coli. Zapewne nie znają, tak jak informatycy, zasad budowania komputerów i może niezbyt zgłębiają skład i produkcję coli. Jeśli więc oni mogą przechodzić z jednej branży do drugiej – to dlaczego nie może dziać się tak wszędzie. Czy nieznajomość branży nie jest być może atrybutem a nie przeszkodą? POWSTAJE PODSTAWOWE PYTANIE: co łączy przedsiębiorstwa – ano łączy je między innymi ….zysk.  Przedsiębiorstwo działa w celu zaistnienia na rynku i osiągnięcia zysku. Za pomocą przedsiębiorstwa (koncepcji, miejsca na rynku etc) menadżer i załoga zarabiają.

A co jest z kulturą i jej zarządzaniem? No właśnie – kultura może (choć jest to przypadek dość rzadki) zarabiać na siebie. Prywatne teatry niekiedy (i to raczej nie w Polsce) zarabiają na swoje istnienie. Jednak kultura przeważnie korzysta (sic!!) z pieniędzy publicznych. Tak więc menadżer w kulturze nie generuje zysków, ale dystrybuuje pieniądze publiczne. Tak więc, ze względu na rolę kultury, jej bardzo szeroką ofertę, niezbadane do końca oczekiwania odbiorców – zarządzający kulturą musi dokonywać wyborów, mieć koncepcję na co warto wydawać (publiczne!!) pieniądze, a co można sobie i nam, jako społeczeństwu – darować. Co będzie wartością, a co jedynie plewami. Kolejka oczekujących wsparcia finansów publicznych, jak zwykle będzie długa. Komu dać, a kogo odesłać? Jakie będą kryteria?

I tutaj jest podstawowa różnica: menadżer w przedsiębiorstwie, firmie – zarabia, a w kulturze – wydaje. I zdaje się, jest to tak właśnie.   Menadżer w firmie zna zasady, które są podstawowe  w funkcjonowaniu przedsiębiorstwa „jako takiego”. Chociaż i tutaj zdaje się być uzasadnionym świadomość jakości, istoty oferowanego produktu i zapewne dobry menadżer poświęci sporo czasu, aby poznać obszar działalności firmy.  A czy można tak samo z kulturą?

 

Jaką wartośc ma wiedza?

klienci

Pytanie z dziedziny młodych ludzi namawianych do edukacji. Czy wykształcenie, wiedza ma wartość, i jeśli tak – to jaką. Moja babcia mówiła, że „to, co masz w głowie, to nikt tego nie zabierze”. No i co, pytają moi studenci, mamy w głowie i nic z tego nie wynika. Jaką wartość ma wiedza, profesjonalizm?

Parę dni temu byłam uczestniczką jury przyznającemu nagrody miasta Krakowa. I, proszę sobie wyobrazić, nie daliśmy żadnej nagrody za osiągnięcia naukowe. W Krakowie!!!  Słyszymy od czasu do czasu o osiągnięciach tego, czy innego zespołu na tej, czy innej uczelni. I okazuje się, że nie ma komu przyznać takiej nagrody. Pytałam pana rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego – jak to możliwe, że nie ma żadnego złożonego wniosku. Pan rektor powiedział, że zgłasza i przypomina dziekanom wydziałów, że mają możliwość zgłaszania osób do nagród (a jest to dość interesujący zastrzyk finansowy).  Przypomina – a wniosków nie ma. Dlaczego, zapytacie Państwo? Ano dlatego, że ludzi zżera zawiść, zazdrość. Można dostąpić podziwu i uznania za granicą, ale we własnym środowisku nie.

To samo ponoć dzieje się wśród aktorów. Jak mi powiedziano, bardzo niedobrze jest przyznać młodemu muzykowi, aktorowi, rzeźbiarzowi jakąkolwiek nagrodę – bo środowisko go „zamorduje”. Wiedza, dążenie do profesjonalizmu nie znaczy więc nic, ba, jest nawet przeszkodą. Marnością, próżnością. I po co to komu. Zamiast tego, można się zaprzyjaźnić, stulić uszy po sobie, udawać głupka – wtedy może coś spadnie z pańskiego stołu.

Stanowiska inne? Tam też nie potrzebna jest wiedza. A nawet  odwrotnie wypada powiedzieć „ja , co prawda na tym się nie znam, ale z zadowoleniem przyjmuję stanowisko”. I lata swoje mam, a wciąż nie rozumiem.

PS Babcia chyba nie miała racji 🙁

Metoda na miasto.

888923_inmsg1Jestem już radną wiele lat, widzę i analizuję różne miejskie sprawy. I obserwuję zmianę metod „postępowania z miastem”. Zasadniczą rewolucję w podejściu do finansów wprowadziły fundusze europejskie. Wyglądało to (i wciąż wygląda) następująco: są pieniądze do wzięcia na jakiś cel (niekiedy zupełnie zbyteczny miastu) – ale są, więc brać trzeba, ale (sic!!) część należy dołożyć z budżetu gminy. Więc składany jest projekt, a następnie na wszystkich się naciska (na radnych, urzędników) pod tytułem: mamy pieniądze na inwestycję; trzeba tylko dołożyć i to szybko, bo tamte, europejskie przepadną. Tak narodziła się METODA. Teraz z niej korzystają co inteligentniejsi: najpierw się załatwia, podpisuje kontrakty, zaprasza głowy państw – a potem stosuje nacisk na gminę: pod tytułem szybko, dajcie kasę, bo … (i tu wpisuje się dlaczego szybko i bez dyskusji).

Posłużę się dwoma przykładami, wbrew pozorom dość podobnymi, jeśli chodzi o wykorzystanie metody. Zapewne takich przykładów można znaleźć o wiele, wiele więcej. Pierwszym niech będzie dyrektor Teatru Vartiete: wykorzystał „metodę  europejskich funduszy”(zwaną dalej w skrócie MEF) doskonale: na korytarzu w urzędzie miasta zakomunikował, że musi (sic!!) dostać pieniądze, ponieważ… już podpisał kontrakt z autorem sztuki, reżyserem i aktorami. Tak więc sprytnie wykorzystano MEF.

Kolejny: bardzo proszę: wczorajsza sesja rady miasta: Kościół organizuje Światowe Dni Młodzieży. Już w poprzedniej kadencji jako jedyna osoba, przy absolutnej euforii obecnych na sali obrad dygnitarzy, radnych i urzędników konsekwentnie dopytywałam się o sposób finansowania imprezy. Dostałam dość wymijające odpowiedzi (właściwie ich nie otrzymałam w ogóle). I cóż mamy teraz? Nieco czasu upłynęło – i stoimy w tym samym miejscu. Nikt nie wie ile będzie kosztowało miasto, gminę, państwo – takie wydarzenie. Ale za to  już od czasu poprzedniej kadencji zdołano wykorzystać metodę MEF: wczoraj najbardziej podkreślano to, że papież już się zapisał (i to z numerem jeden!!) na przyjazd na ŚDM, że będzie fajnie (jak powiedziano z radością światowe dni są katolicką akcją matrymonialną, ludzie tak się poznają, a potem zakładają rodziny). Pieniędzy nie ma i nie wiadomo skąd je zabrać i komu. Tak więc wszyscy czekają, co będzie dalej, może ktoś to ogarnie: a pieniądze dać trzeba: wszak papież się zapisał i 300 tysięcy wiernych. Metoda się sprawdza.

Cóż pozostaje teraz: przede wszystkim APEL: musimy to okiełznać, poradzić sobie z coraz bardziej i częściej stosowaną metodą MEF. Ktoś musi powiedzieć : nie. Zróbmy  wszystko według porządku: najpierw projekt, potem negocjacje, dialog, a potem dopiero kasa. Inaczej  się rozpadnie i już nikt nie będzie ani panował ani odpowiadał za budżet Krakowa.

 

Trzaskowski i inni na listach.

W jakimś sensie dzisiejszy wpis będzie kontynuacja poprzedniego. Został sprowokowany porannym wywiadem w krakowskim radiu z polskim senatorem i członkiem PO. Sprawa dotyczyła (między innymi) miejsca dla Rafała Trzaskowskiego na krakowskich listach do sejmu. Dziennikarka pytała, czy jest dobrze, że Kraków dostał „spadochroniarza”, który uczy się miasta siedząc w krakowskich kawiarniach – patrząc na Rynek (podobno cytat z wypowiedzi Trzaskowskiego). Niniejsze pytanie zawierało w sobie wiele sugestii. Tak więc można byłoby je wydobyć i się zastanowić: czy na przykład jest to tak, że posłowie powinni przede wszystkim dbać o tereny, z których się wywodzą czy raczej powinni dbać o Polskę w całości? Posłużę się przykładami z mikroskali, a więc krakowską Radą Miasta. Są wśród nas tacy, którzy dbają tylko i wyłącznie o dobro dzielnic, w których startują do rady. Miasto, jako całość – z jego problemami nie wchodzą w obszar zainteresowania owych radnych; ważna jest dzielnica X czy Y. Dzięki takiej opcji myślenia – na przykład żadna ze szkół krakowskich nie została zamknięta, ponieważ wchodziła w grę sprawa prosta: „ja nie zagłosuję za likwidacją szkoły w twojej dzielnicy, a ty zrób to samo z moimi szkołami”. To jeden z wielu przykładów. Koniunkturalizm przesłonił racjonalizm. Kto na tym stracił? Miasto jako całość. Czy więc powinniśmy myśleć przede wszystkim w skali państwa czy obszarów, z których się wywodzą? Niekiedy kołdra bywa za krótka i trzeba podjąć decyzje niepopularne dla własnych, miejscowych wyborców. Ten problem nie istniał dla małopolskich parlamentarzystów, ponieważ (z niewielkimi wyjątkami) nie naciskali oni zbytnio za sprawami najbardziej istotnymi dla naszego terenu (a w tym i dla Krakowa). Naciskali za to inni i efekt jest taki, że o wiele więcej otrzymywał Dolny Śląsk czy Pomorze. I nie wiem, czy była zachowana proporcja czy właśnie ów wspomniany wyżej racjonalizm. Może więc większą wartość (przydatność) mają posłowie widzący miasto czy państwo w szerszej perspektywie, niż własne podwórko. Może lepiej wybierać mądrych posłów czy radnych a nie z „zapędami lokalnymi”?

Są oczywiście i tacy wśród europosłów, posłów czy radnych, których nie interesuje nic, poza ich dietą. Aktywność swoją wielokrotnie zwiększają jedynie w czasie przedwyborczym. I, co najdziwniejsze, są wybierani! Dla nich jest to też informacja, że nie trzeba się zbytnio starać, bo i tak wszystko jest kwestią miejsca na liście. Miejsca „wybieralnego”, czy tez miejsca, z którego wejdą tylko niektóre jednostki (o wybitnych talentach happeningowych lub z bardzo dobrym nazwiskiem – przypomnieć tutaj należy, że „bardzo dobre nazwisko” nie znaczy nazwisko, które w/w wypracował poprzez swoje zaangażowanie, ale nazwisko, które ludziom „coś tam” mówi – przykład poseł Łukasz Tusk i wielu, wielu innych). Tutaj oczywiście kontynuacją tematu powinna być refleksja dotycząca funkcjonowania znienawidzonej przez Platona demokracji, ale już o tym też było.

Konkluzją moją jest więc stwierdzenie a właściwie prośba o zaniechanie demonizowania „znajomości problemów miasta” – jeśli tak miało by być to a priori mandat posłów powinni dostawać radni miejscy, ponieważ oni te problemy znają najlepiej. Głosujmy więc za mądrymi, odważnymi, kreatywnymi posłami, a nie tymi, którzy dłużej lub krócej siedzą w kawiarniach, aby przypatrywać się miastu. Nawiasem mówiąc znam takich, którzy z tych kawiarni prawie nie wychodzą, a co nie świadczy bynajmniej o ich znajomości czegokolwiek.

"Spadochroniarze" czy "zasilacze".

20080422150235airpol_dedal

Patrzę z zainteresowaniem na to, co się dzieje w polityce, bo lubię. Patrzę na to w inny sposób, niż wyborca nie mający moich doświadczeń. Przeszłam przez cztery własne kampanie wyborcze. Znam mechanizmy funkcjonowania list wyborczych, rywalizację i brak współpracy. Nie pisałabym nic, patrząc na to, co się wokół dzieje, gdybym nie słyszała dzisiejszej wypowiedzi specjalisty politologa dr Łukasza S. w radiu. Domyślam się, że młodych adeptów politologii nie zachęca się do czytania dzieł Niccolò di Bernardo dei Machiavelli, ale żeby im odpuszczać analizę działania i poglądy na politykę i polityków Otto von Bismarcka – to jest dla mnie trudne do zrozumienia. Najprawdopodobniej pan doktor nie zgłębił dzieł Żelaznego Kanclerza – ponieważ gdyby zgłębił to nie opowiadałby takich rzeczy, które nie przystoją politologowi.   Po pierwsze pan doktor zauważył (niesłusznie zresztą), że wszyscy głosujący znają osoby występujące na listach i podchodzą do głosowań z przemyślanymi wnioskami. Tak nie jest, Panie Doktorze – ludzie glosują na listy i zaprawdę jest im wszystko jedno, kto na nich występuje. I opinia powyższa nie dotyczy „ciemnego motłochu”, ale wykształconych, zdawałoby się światłych (czytaj: koniecznie interesujących się polityką) ludzi. Zapewniam Pana, że w Krakowie niezbyt wielu ludzi zna liderów krakowskiej polityki. I o tym wiemy my: samorządowcy i politycy. Dlatego tez tak bardzo zabiegamy o „biorące”  miejsca na listach wyborczych. Jak to się mówi, z jedynki  wejdzie do sejmu nawet koń. Chociaż ostatnio wśród wyborców większą karierę (taka moda) robi numer dwa lub ostatni. To także bierze się pod uwagę. Niewielu jest takich, którzy poradzą sobie ze środka listy –   to jest gwarantowany klops. Ze środka listy może wejść jedynie Jurek Fedorowicz, a dlaczego – to inna opowieść lub Jagna Marczułajtis po występie w „Tańcu z gwiazdami”. Taki jest ten nasz elektorat. 

Wracając do Pana Doktora: powiedział Pan, że Kazimiera Szczuka nie ma zbyt wiele szans, ponieważ znana jest jedynie ze sprawnie prowadzonych dyskusji, ale niczym innym, poza dyskutowaniem, nie może się pochwalić. Szanowny Panie Doktorze, a czymże zdobywa się głosy? Właśnie byciem celebrytą. Dyskutantem. Niekiedy można wystąpić w reality show lub w tańcu z gwiazdami. Ostatnio weszła do rady miasta  młoda śliczna dziewczyna, bo ładne plakaty miała. Z naszymi zasługami czy aktywnością społeczną  układanie list niewiele ma wspólnego. Chyba, że wspierają nas media, wtedy bywamy często na łamach i jak reklama piwa czy środków piorących wrzynamy się w mózgi wyborców. I niekoniecznie musimy mówić i działać mądrze. Wystarczy, że jesteśmy. Panie Doktorze, zapewne niezbyt dobrze przeanalizował Pan ostatnie wybory prezydenckie. Tam znajduje się perfekcyjnie opracowana metoda wygranych wyborów.  Kazimierę Szczukę wielu nas kojarzy szybciej, niż kojarzono (do tej pory) Andrzeja Dudę. Tak więc wszystko jest kwestią reklamy. Nie demonizujmy więc sprawy „spadochroniarzy”, czy jak inni twierdzą „zasilaczy”.  Po prostu wszystko jest kwestią sprawnie poprowadzonej kampanii reklamowej.

I kolejna sprawa, która wyłoniła się w dyskusji ze specjalistą od polityki. Pan Doktor powiedział, że „spadochroniarze” będą powodowali, że nie będzie pracy dla wspólnej listy, ale każdy będzie pracował na siebie. I znów tutaj wychodzi brak znajomości literatury. Przywoływany tutaj Bismarck wielokrotnie powtarzał, że istnieje dla polityka wróg, bardzo poważny wróg i kolega partyjny. Konkurentem nie jest ktoś z innej partii, ponieważ, patrz wyżej, ludzie głosują na listy partyjne; ale konkurentem jest człowiek na mojej liście. Może wychodzi lepiej na zdjęciach, będzie miał więcej włosów, ujmujący uśmiech, będzie chodził po ulicach i ściskał dłonie przechodniów, albo będzie młodszą kobietą i ładniejszą. Spójrzmy prawdzie w oczy: iluż wyborców wie o dokonaniach, wykształceniu kandydatów? To nie jest ta droga. I wiedzą o tym politycy. Zażarcie walczący o miejsce (sic!!) na listach. I to, co wyżej napisałam jest, niestety gorzką prawdą. Wiemy o tym, my wszyscy – mający za sobą parę wygranych lub przegranych wyborów. I wiemy, że jesteśmy materiałem do prac magisterskich, doktorskich i innych książek. Tylko się zastanawiam, czy ci, którzy opowiadają o strukturach, metodologii działań politycznych – nie znają zasad, czy udają, na okoliczność unaukowiania tematów, że są one zupełnie inne, niż są w rzeczywistości.

W podziękowaniu za inspirację, którą znalazłam w wypowiedzi Pana Doktora – przepraszam Go za to, że uczyniłam sobie z owej wypowiedzi główny przypis.