Czytam od paru tygodni wszelkie artykuły w rożnych gazetach na temat przyszłego Sejmu i rządu. Jedna sprawa jest, jak się wydaje pewna: premierem będzie kobieta. Konkurentek do funkcji premiera jest aż trzy: Ewa Kopacz, Beata Szydło i Barbara Nowacka. Marszałkiem Sejmu, czyli formalnie drugą osobą w państwie jest obecnie Małgorzata Kidawa-Błońska.
Kto by pomyślał? Kiedy w 1918 roku, Polki jako jedne z pierwszych na świecie otrzymały prawa wyborcze – trzeba było poczekać, aż do dzisiaj, aby wydarzyło się to, o czym wszyscy wiemy.
W II Rzeczypospolitej kobiety były na politycznym marginesie, w Sejmie było 1,6% kobiet. Teraz na listach wyborczych jest prawie 48% – a więc różnica zasadnicza.
Zastanawiające jest jednak to, że we wszystkich komentarzach (czy też raczej w znaczącej ich większości) czytamy o niesamodzielności kandydatek. Komentatorzy rozpisują się kto (czytaj który mężczyzna) steruje tą, czy inną kandydatką. Mniej pisze się o ich poglądach, ale za to więcej o ich niesamodzielności. Przyznacie Państwo, że jest to ciekawa metoda: już na samym początku dyskwalifikująca osoby. Wszyscy politycy-mężczyźni są niezależni od nikogo i oczywiście samodzielni, a kobiety – nie.
Można by wyrazić zdziwienie stosowania takiego kryterium. Nawiasem mówiąc, kiedy w zamierzchłej przeszłości wyraziłam zainteresowanie kandydowaniem na prezydenta miasta od wielu osób słyszałam: o nie, nie : Kraków jeszcze nie dojrzał do tego, aby prezydentem była jakakolwiek kobieta (bez względu na jej potencjał, umiejętności i inne walory). Zresztą taką samą uwagę słyszało się tu i ówdzie w momencie wyborów rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego. O kandydatce mówiono, o nie, jeszcze nasza Alma Mater nie jest gotowa na kobietę. Teraz, kiedy są kandydatki: pisze się.. oo są, ale przecież za każdą stoi mężczyzna.
Czyżby jeszcze nie przyszła pora, kiedy ocenia się człowieka, a nie płeć?