No i stało się to, czego można było się spodziewać. Teraz wystawiona zostanie jedyna gwiazda KO – Rafał Trzaskowski, który od jakiegoś czasu wygrywa wszystko 🙂 Wydarzenie z Małgorzatą Kidawą – Błońską wypadałoby podsumować. Zapewne takich wniosków pojawi się mnóstwo i zapewne będą bardzo, bardzo negatywne dla pani Kidawy. Moje doświadczenie pokazałoby nieco inne światło dla całego wydarzenia. I oczywiście w innej skali. Pytań związanych z sytuacja byłoby wiele: między innymi i takie: jak to jest, że w wielu krajach (i nie tylko europejskich) kobiety dochodzą do władzy, utrzymują ją i zarządzają. W Polsce jakoś to idzie kiepsko. Nikt nie odważyłby się, jak mniemam, powiedzieć, czy napisać, że Angela Merkel jest osobą zarządzaną przez kogoś, kto stoi tuż za nią. Merkel – zwana przez rodaków – Mutti (czyli Mamuśka) trzymała rządy Niemiec i partii twarda ręką. U nas jakoś w wypadku i partii (jakiekolwiek) i rządu nie wychodzi. Może ktoś powie, że była jedna, czy druga pani premier, ale zawsze jakoś były postrzegane nie jako osobowości, ale „przedstawicielki” innych, tych z tyłu krzesła.
Małgorzata K-B po pierwsze musiała się zgodzić na kandydowanie. Zapewne jest osobą ambitną, z dużą wyobraźnią. Oczywiście wyniki wyborów mogłyby być zupełnie inne, gdyby odbyły się w normalnym czasie, bez pandemii. Ten szybki czas wyborów byłby dla pani marszałek bardzo korzystny. Niestety stało się, jak się stało. I bardzo wiele błędów popełniono. Po pierwsze z narracją prezentacji kandydatki. Ta prezentacja była (a miałam takie wrażenie od początku) bardziej pasująca do „obozu przeciwnego”. Stawianie na tradycję, przodków, kontekst historyczny. Nie było dynamiki, doświadczenia kandydatki, a zamiast tego za dużo .. jej rodziny (tej z przeszłości i to wybiórczo, zapomniano, o tych z członków, którzy nie pasowali do narracji). No cóż. I niestety bardzo złe wrażenie robiło to, że zamiast wypowiedzi pani marszałek pokazywano szefa partii, który mówił więcej, niż ona (ergo, już na początku wyraźnie prezentowano… brak jej samodzielności). Przy starciach wyborczych nic i nikt nie zastąpi bystrości odpowiedzi, szybkości reakcji, dowcipu, złośliwości. Umysł człowieka musi być , jak karabin maszynowy. I trzeba było wiary w zwycięstwo . To widać w oczach, w gestach, etc. Widać to w człowieku, który idzie po zwycięstwo. Ale niekiedy można się przygotować na przegraną, ale przegrać też można z klasą.
Przypomniało mi się wydarzenie, które miało miejsce w Krakowie, kiedy PO nie współpracowała, tak jak teraz (hmm, raczej „współpracowała” ) z prezydentem Krakowa. Odbywało się długie, raczej żałosne poszukiwanie kandydata, który się zmierzy z panującym prezydentem. W zasadzie przegrana kandydata PO była wpisana w przebieg wyborów. To był czas dobry dla prezydenta, długi czas promowania nazwiska, pieniądze na kampanię etc. Oczywiście zawsze mógł się zdarzyć cud. Ponieważ niewielu było takich, którzy podpisaliby się na przegranie (a telefonów było mnóstwo do rektorów uczelni, profesorów, posłów etc). Każdy odmawiał. Wtedy zgłosiłam się do szefa PO. Stwierdziłam, że zapewne, z wyżej wspomnianych względów nie wygramy, a ponieważ jest posucha, kandydaci się nie garną, więc ja przynajmniej nie skompromituję partii, znam miasto, jego problemy, prowadziłam przez 23 lata własną firmę, etc etc. I, co najważniejsze, mogę przegrać – to nie zrujnuje mojej kariery, nie ubliży mojej godności etc. I wtedy zaczęło się , po raz kolejny, piekiełko partyjne (zresztą tak, jak przy poprzednich kontrkandydatach prezydenta, w poprzednich wyborach). Natychmiast powstała opozycja wewnątrzpartyjna. Zamiast zając się wsparciem, zaczęły się kalkulacje: czy będzie ciągnęła innych za sobą, czy pomoże członkom partii, a zbyt samodzielna, itd. W dniu zamknięcia zgłoszeń jeszcze członkowie partii (w tym dość aktywny konkurent z list partyjnych w moich dzielnicach) wydzwaniał po uczelnianych profesorach pytając, czy nie zechcieliby być kandydatami na prezydenta miasta. I wtedy coś we mnie zawrzało, wściekło się we mnie. I złożyłam rezygnację. Przykre to jest i smutne. Brak wewnętrznej spójności, stawanie murem za kandydatką (jak uczyniono to w przypadku Małgorzaty Wasserman). Moja następczyni w kandydowaniu zaczęła od tego, że zakomunikowała mediom, że pan obecnie funkcjonujący prezydent jest….. bardzo dobrym prezydentem, a ona startuje, bo jeśli staruje Jantos – to ona tez może. 😉
Wracając do pani marszałek – bardzo jest to smutne i przykre. Myślałam sobie, że może i u nas w Polsce, w tych trudnych czasach, przychodzi moment na naszą rodzimą Mutti, że kobieta stworzy poczucie stabilizacji, opiekuńczości, że zjednoczy opozycję. I jest mi po prostu żal.
A tak na koniec żartując, może to nasze imię skazuje nas w Polsce na przegraną, a może tylko się udało Małgośce Thatcher 🙂 Bardzo samodzielnej, za która nikt nie miał odwagi się wypowiadać w mediach.