Monodram Rity w Ostródzie.

Festiwal odbywa się w Ostródzie (woj. warmińsko‑mazurskie) od 2001 roku, choć korzenie sięgają wcześniejszych wydarzeń muzycznych z lat 80. i 90. pod nazwą „Ost‑Rock” – lokalnego przeglądu młodych zespołów. Wraz z rosnącą popularnością reggae, pod koniec lat 90. wydarzenie przekształciło się, od 2004 roku, kiedy nazwę zmieniono na Ostróda Reggae Festiwal.

Festiwal założyli Artur „Many” Munje, szef ostródzkiego Biura Promocji Miasta, oraz Piotr „Piter” Kolaj, który odgrywa rolę dyrektora festiwalu. Oficjalnym organizatorem wydarzenia jest agencja Positive Music Promotion.

To największy festiwal reggae w Polsce, odbywający się na terenie dawnej bazy wojskowej Białe Koszary”.

W tym roku 2025 było, jak mi mówiono 15 tysięcy ludzi. I naprawdę jest to spotkanie międzypokoleniowe: starsi państwo (panie i panowie z dredami) podskakiwali z pokoleniem wnucząt. Czyściutko wszędzie, bo po sobie sprzątali. Nie widziałam żadnego pijanego osobnika. Naprawdę. A nad całą Ostródą zapach..nie wszystkim znany. Nie było ekscesów, wrzasków, tylko puls reggae. I wszystko slowly, powolutku, sennie, a jednak życzliwie.

Organizowana jest także tzw. Reggae University – warsztaty i prelekcje popularyzujące wiedzę o kulturze reggae. Jedną z osób prowadzących jest Bartosz Wójcik z Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.

W tym roku zaproszono moją sztukę: „Byłam żoną Boba Marleya”. Artyści mieli, jak podejrzewałam, a oni potwierdzili, olbrzymią tremę, bo przecież oglądali ich ludzie, którzy żyją muzyką reggea.

I wszystko wyszło świetnie. Po spektaklu prawie godzinne spotkanie artystów (i mnie) z publicznością.

 

„Ona” – film o samotności.

Są takie filmy, które ogląda się jak senny spacer po dobrze znanym, ale zapomnianym mieście. Idziesz, rozpoznajesz ulice, czujesz coś w kościach, ale wszystko jest trochę inne. Taki właśnie był dla mnie seans filmu „Ona” („Her”, 2013) w reżyserii Spike’a Jonze’a. Cichy, delikatny, trochę dziwny, trochę zbyt prawdziwy.

Theodore Twombly nie jest zwyczajnym samotnym facetem po przejściach. On pracuje w firmie, która zajmuje się… pisaniem listów miłosnych, gratulacyjnych,  sentymentalnych — w imieniu innych ludzi. Dosłownie wchodzi w cudze relacje, cudze wspomnienia, cudze uczucia. Potrafi pisać listy od żony do męża, od córki do matki, od chłopaka, który nie potrafi wyrazić wdzięczności. I robi to pięknie — językowo, emocjonalnie, wręcz poetycko.

Ale właśnie w tym tkwi coś bardzo smutnego. Theodore żyje cudzymi emocjami. Codziennie zanurza się w świat relacji, których sam nie ma. Przez osiem godzin dziennie czuje za innych — a potem wraca do domu, gdzie nikt na niego nie czeka. Nie ma nawet do kogo napisać listu.

W pewnym sensie to bohater, który jest ekspertem od miłości, ale tylko w wersji delegowanej. Jakby zastępował ludzi w ich własnych historiach, bo ci nie potrafią już mówić za siebie. Albo nie chcą. I może właśnie dlatego, kiedy poznaje Samanthę — system operacyjny z zaawansowaną sztuczną inteligencją — daje się tak łatwo porwać tej relacji, bo ona wreszcie mówi do niego. Tylko do niego. Nie przez niego.

Samantha (cudowny głos Scarlett Johansson) nie ma ciała, ale ma uwagę. Jest ciekawa świata, zachwyca się rzeczami, których Theodore już nie zauważa. Daje mu coś, czego nie miał od dawna: uczucie bycia widzianym i słyszanym bez filtra. I to jest szalenie kuszące — nawet jeśli to tylko głos w uchu. Nawet jeśli to tylko dobrze napisany kod.

Film Jonze’a jest medytacją o tęsknocie za prawdziwym kontaktem. Pokazuje świat, w którym ludzie outsourcingują już wszystko — nawet emocje. A Theodore, mistrz cudzych wzruszeń, nagle zaczyna doświadczać własnych. I to bywa bolesne. Bo kiedy przez lata żyjesz jako narrator cudzych historii, twoja własna może wydawać się pusta.

To, co mnie uderzyło najbardziej, to fakt, że Samantha – mimo że jest tylko głosem – wydaje się bardziej żywa niż wiele prawdziwych postaci. Jest ciekawa, śmieje się, uczy, zadaje pytania, przeżywa emocje.

Ale „Ona” to nie tylko love story w wersji 2.0. To też opowieść o tym, jak bardzo się pogubiliśmy w naszych relacjach. Jak łatwo nam dziś mówić do ekranu, a jak trudno — do siebie nawzajem. Jak często chcemy być zrozumiani, ale niekoniecznie słuchać. I jak technologia może nas jednocześnie zbliżać i jeszcze bardziej od siebie oddalać.

Czy Samantha naprawdę kocha? Czy Theodore naprawdę kocha? Czy to ma znaczenie? Po filmie nie dostajemy jasnych odpowiedzi — ale chyba właśnie dzięki temu ten film zostaje w głowie na długo.

W warstwie wizualnej film jest niesamowicie subtelny — pastelowe kolory, brak technologicznego szumu, cisza, spokój, dużo przestrzeni. Jakby świat powoli wyciszał człowieka — a jednocześnie robił mu miejsce, żeby w końcu usłyszał siebie.

Późny debiut to „druga biografia”.

Tak, jak zapowiedziałam niżej, zaczynam przygotowywać podcast poświęcony późnym debiutom, które okazały się sukcesem.

Ważne, by podkreślić, że to nie są osoby, które nagle odkryły pasję, lecz takie, które ją nosiły w sobie całe życie, ale dopiero po latach mogły (lub odważyły się) na pełne zaangażowanie. To nie jest hobby na emeryturze — to „druga biografia”.

To nie jest opowieść o nagłym olśnieniu, o osobach, które „odkryły pasję na emeryturze”. To raczej historia długo tłumionej potrzeby, która dopiero w pewnym momencie życia znajduje warunki, by się w pełni zamanifestować. Czasem to potrzeba milczała przez dekady. Czasem człowiek nie milczał, ale nikt nie słuchał.

Nie chodzi tu o hobby. Nie o „pomaluję sobie, bo mam wolne popołudnia”. Chodzi o ludzi, którzy po sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce zaczynają pisać, malować, tworzyć z taką intensywnością, jakby wreszcie mogli oddychać. Jakby przestali być na służbie życia — dzieci, pracy, obowiązków — i wrócili do tego, co w nich było pierwsze i najwłaściwsze.

Wcześniej nie mieli czasu, albo się bali, albo świat ich nie słyszał. albo byli potrzebni komuś innemu bardziej niż sobie. Nie znaczy to jednak, że tej potrzeby nie było. To nie są osoby, które nagle wymyśliły, że zostaną artystami. One już nimi były — tyle że nie mogły jeszcze żyć swoją prawdą.

Dzisiaj Wam opowiem o Harriet Huntington Doerr (1910-2002) amerykańskiej pisarce, która zadebiutowała powieścią w wieku 74 lat.

Była wnuczką kalifornijskiego magnata kolejowego i znanego kolekcjonera dzieł sztuki oraz rzadkich książek, Henry’ego Edwardsa Huntingtona.

W 1930 roku, po trzecim roku studiów na Uniwersytecie Stanforda przerwała naukę i  wyszła za mąż za Alberta Doerra Jr.

Doerrowie spędzili następne 25 lat w Pasadenie, gdzie wychowali syna, Michaela i córkę, Marthę.

Począwszy od 1935 roku Harriet towarzyszyła Albertowi w jego licznych podróżach służbowych. Pod koniec lat 50. Doerrowie przenieśli się do Meksyku, gdzie Albert zajął się renowacją kopalni. Pozostali tam do 1972 roku, kiedy Albert zmarł, dziesięć lat po zdiagnozowaniu u niego białaczki. Czas spędzony w tym małym meksykańskim miasteczku górniczym dostarczył Harriet zarówno tematu, jak i tła dla wielu jej utworów.

Po śmierci męża Harriet Doerr wróciła do Kalifornii. Za namową syna postanowiła dokończyć edukację, którą  wcześniej przerwało małżeństwo. Zapisała się  ponownie na Stanford. W 67 roku życia uzyskała tytuł licencjata z historii Europy. W wieku 69 lat  otrzymała stypendium Stegnera (przyznawane: uwaga!!”młodym naukowcom”) i wkrótce zaczęła publikować opowiadania. Jej pierwsza powieść, „Stones for Ibarra” , została opublikowana w 1984 roku i zdobyła nagrodę National Book Award for Fiction  Jej druga powieść, Consider This, Señora , została opublikowana, kiedy autorka miała 83 lata, a zbiór opowiadań i esejów, Tiger in the Grass: Stories and Other Inventions , ukazał się w 1995 roku. Adaptacja telewizyjna Stones for Ibarra pchodzi z  1988 roku.

Kraków: teatralna nagroda im. Wyspiańskiego.

Kraków od lat słynie z bogatej i różnorodnej sceny teatralnej, której fundamentalną częścią są teatry nieinstytucjonalne. To właśnie one, mimo dramatycznych braków finansowych, niedostatku wsparcia i ciągłych przeszkód organizacyjnych, wzmacniają kulturalną ofertę miasta. To dzięki nim Kraków tętni prawdziwym, niezależnym duchem sztuki, który nie poddaje się biurokracji ani komercyjnym wymogom.
I właśnie tym twórcom niezależnym została poświęcona jedna z najważniejszych nagród teatralnych w mieście — nagroda im. Wyspiańskiego, ustanowiona po to, by doceniać ich za trud, pasję i oryginalność. Poza teatrami instytucjonalnymi – od paru lat przyznawana jest nagroda tym, które nimi nie są Tymczasem w tym roku, po raz kolejny, ta została przyznana teatrowi uczelnianemu Akademii Sztuk Teatralnych (AST).
Teatr uczelniany to przecież nie teatr nieinstytucjonalny! To nic innego, jak rozbudowane koło naukowe, działające w ramach instytucji edukacyjnej. Posiada wsparcie uczelni, stabilny budżet i warunki, o jakich teatry niezależne mogą tylko pomarzyć.
Przyznanie tej nagrody teatrowi AST jest to, moim zdaniem, wypaczenie idei, na której powinna się opierać — doceniania prawdziwej, niezależnej twórczości, która powstaje w warunkach dalekich od komfortu instytucjonalnego zaplecza. To przekreślenie wysiłków wielu artystów, którzy działają bez gwarancji finansowych i organizacyjnych, by tworzyć kulturę prawdziwą, nieprzefiltrowaną, niepokorną.
Tym ruchem Kraków wciąż marginalizuje swoje teatry nieinstytucjonalne, ignorując ich kluczowy wkład w życie kulturalne miasta. To nie tylko błąd — to skandal, który powinien oburzać każdego, komu zależy na autentycznej sztuce i wsparciu niezależnych twórców.
Apeluję do Kapituły Nagrody im.Wyspiańskiego: przemyślcie  decyzje na przyszłość i  oddajcie nagrodę tam, gdzie jej miejsce — artystom, którzy walczą o kulturę Krakowa bez gwarancji i wygód instytucjonalnych, bo bez nich Kraków przestanie być miastem żywej, niezależnej sceny teatralnej, którą tak cenimy.

Niestety, mogę tylko apelować, ponieważ już nie jestem członkinią Kapituły.

Krakowska kultura potrzebuje lidera z prawdziwego zdarzenia.

Wracam do pisania bloga. Powoli się zbieram, by znów zacząć regularnie pisać. Przepraszam, że tak długo mnie tu nie było — czasem życie niespodziewanie odciąga nas na boczne tory. Chcę skupić się na kulturze Krakowa i opowiadać o ludziach, którzy zaczynają swoje późne debiuty — tych, którzy odkrywają swoją pasję i talent w dorosłym życiu. Mam nadzieję, że będzie to dla Was ciekawa podróż!

Dzisiaj zacznę, po roku obserwacji, od uwagi ważnej, jak myślę 🙂

Nie kolejnego zarządcy z dystansu, nie kogoś, kto pojawi się raz do roku na gali i zniknie.
Potrzebny jest ktoś, kto zna kulturę nie z raportów, lecz z obecności.

Kto był na festiwalu, zanim stał się modny. Kto wie, co znaczy, że w teatrze w grudniu jest zimno, a w maju nie ma pieniędzy.
Kto potrafi rozmawiać z twórcami, bo sam umie słuchać.
Kto widzi artystę nie jako „beneficjenta programu”, lecz jako człowieka z biografią, twórczością i potrzebą rozmowy.

Potrzebujemy specjalisty od zarządzania, ale nie technokraty.
Potrzebujemy kogoś, kto wie, że budżet to jedno, a klimat zaufania — drugie.
Kogoś, kto potrafi postawić na młodych bez obrażania starszych.
Kogoś, kto wie, że kultura nie dzieje się w tabelce — tylko między ludźmi.

Deklaracje mamy piękne.
Tylko że na wydarzeniach wciąż brakuje tych, którzy mają realny wpływ na to, jak wygląda kultura w mieście.
Nie ma ich na koncertach, nie ma w małych teatrach, nie ma tam, gdzie coś się dzieje.
Ale za to są raporty, strategie, konferencje.

Bo kultura to nie sektor usług.
To żywa tkanka miasta.