Kapitaliści nie chcą kapitalizmu?

 pojcieportfelgrubybogaty18786452Podczytuję sobie od paru dni wypowiedzi pani Christine Lagarde. Francuskiej prawniczki, która w 2008 została umieszczona na 14. miejscu listy 100 najbardziej wpływowych kobiet świata, sporządzonej przez magazyn „Forbes”. W 2009 została uznana przez  ” Financial Times” najlepszym ministrem finansów w Europie, co stanowiło docenienie kondycji gospodarki Francji w czasie globalnego kryzysu gospodarczego.

W trzecim gabinecie François Fillona, który powstał jesienią 2010, została ministrem gospodarki, finansów i przemysłu.

28 czerwca 2011 została powołana na dyrektora zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Kiedy pracowała w jednej z korporacji prawniczych, w której  została prezesem  – zysk firmy wzrósł o ponad 30%. Kobieta mądra, bogata z niebywałym doświadczeniem w prowadzeniu biznesu.Podkreśla w swoich wystąpieniach rolę kobiet w zarządzaniu kapitałem i w rządzeniu w polityce.

W 2013 roku na Uniwersytecie w Montrealu powiedziała „Świat finansów nie może działać pod kluczem. sektor finansowy ,musi służyć gospodarce, a nie sobie samemu, musi się nauczyć wrażliwości i swojej właściwej misji.”  Można tutaj zgodzić się z panią Lagarde. I dalej w wielu wypowiedziach podkreśla błogosławioną wartość podatków progresywnych.  Taka moda zaistniała w Zachodnim świecie. Im ktoś bogatszy, tym więcej powinien płacić. A ci najbogatsi to nawet 60% dochodów. I nurt ten fascynuje intelektualistów polskich. Tak, taka jest sprawiedliwość, im ktoś więcej ma – niech płaci więcej. Niech płaci za tych, którzy mają mniej, a potrzebują tyle samo. No właśnie, powstaje pytanie: czy jest to adekwatny system dla polskiej gospodarki, dla powstającego polskiego bogactwa, któremu dość daleko jest do tych, o których wspomina pani Lagarde .

Polska nie posiada zbyt wiele kapitału. Jej bogactwem są za to zasoby pracy i przedsiębiorczości – większe niż gdziekolwiek indziej w Europie. Praca zaś jest w wielu przypadkach jedynym czynnikiem, do którego odwołać się może przedsiębiorca.

Adam Smith sformułował podstawowe zasady, na których opierać się musi każdy system podatkowy. Są to zasady: równości, pewności, dogodności i taniości podatków. Jedna z zasad  mówi o taniości podatków, które powinny być ściągane jak najmniejszym kosztem, aby ich efekt skarbowy był jak największy. „Każdy podatek powinien być tak pomyślany, aby suma, jaką zabiera z kieszeni ludności lub do tych kieszeni nie dopuszcza, w najmniejszym jak tylko można stopniu przekraczała kwotę, jaką podatek ten wnosi do skarbu państwa” – pisał Smith. W przeciwnym razie wzrastające koszty poboru podatków pociągają za sobą automatycznie zwiększenie samych podatków, dla zrównoważenia ponoszonych kosztów ich poboru. Przede wszystkim podatki nie powinny wpływać hamująco na pracowitość ludzi oraz nie naruszać źródeł ich dochodów. Jeśli więc, w niezbyt zamożnym kraju, jakim jest Polska – zwiększy się progresywność podatku – to jak będziemy zachęcali ludzi, aby byli bardziej pracowici, zaradni, kumulujący kapitał (bo bogaty obywatel – to bogaty kraj). Polska jest na dorobku.
W bieżącym roku Dzień Wolności Podatkowej wypadł wyjątkowo wcześniej na 15 czerwca. Cóż to jest za dzień? Statystyczny Polak musi pracować przymusowo na opłacenie wszystkich swoich podatków niemal pół roku. Podatki to nie tylko te od dochodów PIT i CIT, ale też m.in. VAT i akcyza. A do tego cała masa innych opłat, które udają, że podatkami nie są. Ot, choćby składki na ZUS.. Od 16 czerwca Polak zarabiał dla siebie, do 15 czerwca wszystkie swoje dochody oddawał państwu. Okazuje się, że , według pani Lagarde – to za mało.

Myślę sobie, że bzdurnym jest lansowanie w Polsce zachodnich kapitalistów, którzy teraz cytują Marksa (a to znalazłam w wypowiedziach pani Lagarde). Cytują, bo taka moda, stwarzają pozory współodpowiedzialności za społeczeństwo. Zarobki jakiegokolwiek obywatela Europy Zachodniej, czy USA w porównaniu z zarobkami Polaków są niebotycznie wielkie. Polacy są na dorobku, tak jak i Polska.

Podczas pobytu w Polsce Milton Friedman udzielił kilku ważnych przestróg: „Macie mieć nie taki ustrój, jakie bogate państwa Zachodu mają teraz – lecz taki, jakie miały wtedy, gdy były tak biedne, jak Wy teraz” – co jest, oczywiście kompletnie lekceważone.

Porzucanie tekstów i wypowiedzi pani Lagarde jest nieadekwatne. Budzi jedynie agresję, roszczeniowość wobec przedsiębiorców.

Nawiasem mówiąc pomimo płomiennych wystąpień pani Lagarde dotyczących obowiązku (sic!!) solidaryzmu ekonomicznego w 2011 roku wszczęto śledztwo, w którym badany był wątek udziału Christine Lagarde w przekazaniu do prywatnego (a nie państwowego) arbitrażu sporu pomiędzy jednym z banków (należących w części do skarbu państwa), a przedsiębiorcą Bernardem Tapie. W toku tego postępowania m.in. przeszukano jej mieszkanie. Łatwo jest więc mówić o sprawach, których się w zasadzie nie stosuje wobec siebie.

Ulubiony mój Stefan Kisielewski (Kisiel) pisał: socjalizm jest dla ludzi bogatych, biednym przydaje się kapitalizm.

 

Śmierć przedsiębiorcy.

Zmarł Jan Kulczyk. W paru gazetach ukazały się artykuły wspominające działalność przedsiębiorcy. Kulczyk mówił o sobie „jestem polskim kapitalistą”. Jak przypomniano, pochodził z kupieckiej rodziny. Jego ojciec Henryk handlował wełną i grzybami. Kiedy firmę upaństwowiono, zmienił szyld i zaczął od nowa. Po kolejnym, trzecim upaństwowieniu firmy – nie wytrzymał i wyjechał do Niemiec. Ojciec uczył Jana  biznesu – okazało się jednak, że uczeń był tak świetny, że przerósł nauczyciela.

Jan Kulczyk skończył prawo w 1972 roku na Uniwersytecie im.Adama Mickiewicza w Poznaniu. Był to czas, kiedy ukończenie prawa nie należało do rzeczy prostych. Wtedy, kiedy studiowało zaledwie 7% absolwentów szkół średnich, matury nie zdawali wszyscy, a na studia trzeba było zdać  trudne egzaminy. Zresztą na prawo trudno się było dostać. Kulczyk trzy lata po magisterium zrobił doktorat z prawa międzynarodowego o stosunkach pomiędzy podzielonymi Niemcami. Tym, którzy wtedy studiowali nie trzeba mówić, że był to nie lada intelektualny wyczyn.

W czasach studenckich pracował w Niemczech jako barman. A potem wskoczył w biznes, który odziedziczył po ojcu. Dostał pierwszy milion, potem kolejne zarobił sam.

Wiele było zarzutów wobec niektórych aspektów działania Kulczyka. Nie ma zarzutów ten, kto niczego nie robi.

Jednak trzeba przyznać, że zmarł jeden z największych polskich przedsiębiorców XX i XXI wieku

Jan Kulczyk powiedział :”Jak uświadomiłem sobie że na świecie dwa miliardy ludzi marzy o butach, następne dwa miliardy marzy o rowerze, a następne dwa miliardy o samochodzie, potem jest miliard który to wszystko ma i ma kryzys, zacząłem się zastanawiać na podstawowym pytaniem co jest sensem i co jest podstawą funkcjonowania gospodarki? I myślę, że to dokładnie wolny rynek jest w gospodarce tym czym demokracja w polityce.”

.

Kadencyjność (po raz kolejny).

z10215221QDzisiaj słyszałam w radiu posłankę PISu, która mówiła o konieczności kadencyjności władz dla organów wykonawczych, ale nie ustawodawczych. Pozwólcie Państwo na mój komentarz: po pierwsze (a pisałam już o tym wszędzie) podział na organ uchwałodawczy czy wykonawczy jest już nieaktualny. Są podtrzymywane pozory podziału, ale żadne działania na to nie wskazują. Posłużę się przykładem: rada miasta, gminy etc nie jest żadnym organem uchwałodawczym: jest działania są bardzo ograniczone, a egzekwowanie jakichkolwiek postanowień uchwał – prawie niemożliwe. Zresztą  radni de facto mogą zarządzać miastem jedynie poprzez uchwały kierunkowe, które nic nie znaczą, ponieważ mogą (ale nie muszą) być realizowane przez tak zwany organ wykonawczy.

Uważam i znów piszę to po raz kolejny, że wszelkie władze (sic!!) powinny być kadencyjne: dwie kadencje po 5 lat i konieczna zmiana. W ten sposób nastąpi dopływ innych, nowych ludzi, a wraz z nimi nowe koncepcje, aktywności etc.. Nie będę pisała o innych walorach tej koncepcji. Jest to bardzo ważna  decyzja władz centralnych, którą ktoś powinien przeprowadzić. I w zasadzie ratunek dla jednostek samorządu terytorialnego.

Podkreślam: wszelkich władz także posłów, radnych. Iluż jest posłów czy radnych, którzy potrafią przede wszystkim dbać o wyniki wyborów – walcząc o dobre miejsca na liście. Potem, po wyborach – usypiają (pobierając diety), potem tuż przed kolejnymi wyborami budzą się i tak to trwa latami. Są mistrzami reelekcji. I właściwie na tym kończą się ich kompetencje.

Nawiasem mówiąc, w tej chwili sobie pomyślałam – cóż się dzieje z europosłami z Małopolski? Różę widać i słychać o jej pracy. A z innymi? No cóż – może się nie staram dotrzeć. Tylko pytanie: czy to ja mam się starać dotrzeć, czy po prostu powinny być widoczne efekty (albo przynajmniej próby) ich działań. I może powiecie: oto właśnie jest przykład złej strony kadencyjności: Róża Thun zniknie po dwóch kadencjach i szkoda byłoby. Racja: Róży byłoby szkoda, tak jak i paru posłów i radnych, ale może pojawiłyby się inne talenty, o których się możemy nie dowiedzieć, ponieważ nie mogą się dostać do władz. Prosty mechanizm: najwyżej dwie kadencje. Pracą przez 10 lat można się zapisać w pamięci obywateli. Po przerwie 5 lat – można znów startować do wyborów.

Jestem za kadencyjnością. Przemyślałam to. I patrzę na sprawę z perspektywy swoich kolejnych kadencji 😉 Wiem dużo, mam swoją opinię, obserwuję funkcjonowanie tak zwanego organu uchwałodawczego, znam ograniczenia i zagrożenia. Mam świadomość absolutnie rozmytej odpowiedzialności w jednostkach samorządu: zupełnie nie wiadomo, kto i za co odpowiada. Zresztą o tym także parokrotnie pisałam. I cóż z tego wynika: pora na zmiany. I martwi mnie jedynie to, kto to zrobi? Czy podpiszą się pod tym posłowie zasiadający przez 20 lat w sejmie, czy też czy nowi, którzy będą mieli przed sobą możliwość zasiadania przez 20 lat?

 

Oświadczenie. Dla mnie sprawa ważna.

Kraków 22 lipca 2015

 

                                                            OŚWIADCZENIE:                       

Szanowni Państwo ;

Bardzo intensywnie włączyłam się w znalezienie miejsca dla Niepublicznego Zakłada Opieki Zdrowotnej Centrum Promocji Zdrowia Aleja Pokoju Sp. z o.o., Kraków.

Musi być zmieniona lokalizacja przychodni, z przyczyn ogólnie znanych i o których wiadomo od dość dawna. W tejże sprawie poprosiłam o spotkanie z marszałkiem Wojciechem Kozakiem i otrzymałam termin:  na 23 lipca 2015. Zaprosiłam parę osób, które postanowiły wesprzeć i przyspieszyć decyzję marszałka.

I okazało się, że odmówił przyjścia na spotkanie prezes przychodni, który jest na urlopie. Sprawa dotyczy „być czy też nie być” przychodni, zatrudnionych tam osób i w ogóle obsługi medycznej Dzielnicy II. Sprawa jest pilna. Umówiłam 4 osoby (w tym dwie przesunęły swój urlop), a osoba najbardziej zainteresowana nawet do mnie nie zadzwoniła. Po prostu oświadczyła, za pośrednictwem pracownika placówki, że nie przyjdzie do marszałka bez własnego adwokata.

Osoby, które miały być na spotkaniu – są jak najbardziej przychylne istnieniu przechodni, widzą jej niezbędność dla mieszkańców Dzielnicy II. Sprawa jest dość pilna. Zapewne w tym celu zostaliśmy parę tygodni temu zaproszeni przez stowarzyszenie broniące istnienia placówki zdrowia.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na owym, wyżej przywołanym spotkaniu z mieszkańcami dzielnicy (na którym również pana prezesa nie było, ale za to był radny województwa Jerzy Fedorowicz, radny miasta Adam Kalita i ja) – oceniono nas radnych i podkreślano opieszałość, brak zainteresowania problemami przychodni etc. Jak się jednak okazało dość słabo zainteresowany jest szef placówki.

Jednym z najistotniejszych spraw poruszanych przez mieszkańców na wyżej przywołanym spotkaniu była niemożliwość umówienia prezesa Przychodni Zdrowia z odpowiednim, odpowiedzialnym za sprawy zdrowotne wice-marszałkiem. Potraktowałam oczekiwania mieszkańców bardzo poważnie Spotkanie umówiłam. Odmówił udziału w nim prezes placówki.

Jeśli panu prezesowi nie zależy na istnieniu instytucji to niech złoży rezygnację. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem stwierdzenie, że każdy obywatel ma prawo do urlopu. Oczywiście ma. Jednak kiedy prezes oczekuje wsparcia od radnej i go otrzymuje i w tym czasie nie korzysta z pomocy – to coś jest nie tak.

Dzwonią do mnie lekarze, pacjenci – którym zależy na istnieniu przychodni. A prezes? W trosce o dobro zatrudnionych pracowników, o istnienie zakładu pracy, o istnienie przechodni dla pacjentów – odpowiedzialny szef nie powinien być obrażony, dotknięty, zmęczony – ponieważ występuje w imieniu innych, którzy mu ufają. Jeśli zaś nie chce tego czynić – niech złoży rezygnację.

Po raz kolejny nie będę brała udziału w niniejszej, opisywanej sprawie. Wreszcie wyjadę na urlop, dwa dni po planowanym wyjeździe – ponieważ do tej pory czekałam na termin spotkania z marszałkiem, które odwołałam ze względu na brak zainteresowania podmiotu.

Z poważaniem

 

"Polityk jest odpowiedzialny za statek (…)"

vwBa12E4vp4Kg5Jv0B

Abraham Lincoln napisał, że „polityk jest odpowiedzialny za statek, a nie za fale”. I dzisiaj znów zachybotało statkiem. Oczywiście powstaje pytanie, czy małopolski statek – to tankowiec czy kiepska łajba. To pytanie pierwsze. Drugie postawiłam dzisiaj znajomemu pytanie czy w polityce (na jakimkolwiek szczeblu) działają jeszcze ludzie, którym nie można niczego zarzucić. Ba, Ponoć towarzysz Lenin mawiał pokażcie mi człowiek, a ja znajdę na niego paragraf. To z jednej strony, z drugiej zaś mówi się, że osoby piastujące ważne stanowiska w państwie powinny być jak żona Cezara, nieliczni tylko dodają, że powinny być wolne od wszelkich podejrzeń. Cezar jednak, kiedy rozwodził się z Pompeją, a zgodnie z relacją Plutarcha, rozwód uzasadniał mówiąc: „Moja żona musi być wolna nawet od cienia podejrzeń”. Coś nie wiem, dlaczego w dniu dzisiejszym idzie mi w stronę rozstrzygnięć małżeńskich, kiedy piszę o polityce. W każdym razie polityka zawsze był obrzydliwa, a teraz staje się jeszcze bardzie. Max Weber, pozwólcie Państwo, że znów się odwołam do literatury pisał, że są tacy, którzy żyją z polityki i tacy, którzy żyją dla niej. Trudno dzisiaj dopatrywać się różnić. Dla Webera były one dość klarowne. Teraz już nie widzimy tych, którzy coś chcą zrobić dla polityki. A nawet, jeśli tacy są – to i tak giną w niemoralności politycznej.

Czy cokolwiek więc wynika z czytania gazet?  Ano u nas w Polsce nic. Jak ktoś kiedyś powiedział: jedni napiszą, inni przeczytają, a potem zapomną. I karawana idzie dalej. No właśnie, czy zapomną?

„polityk jest odpowiedzialny za statek…”

Ażeby zamknąć cytatem, jak zaczęłam przywołam tutaj myśl Ibsena, który kiedyś napisał, że po­lity­ka to naj­ważniej­sza spra­wa w …. życiu gazety. 

Śladem Barcelony?

img_6590_d49hlxebfxBardzo dobrze czuję się w Krakowie. Staram się , jak mogę, aby realizować tutaj dobre pomysły, aby to miasto było jeszcze piękniejsze, bardziej funkcjonalne, dobre do życia.

Wczoraj wracałam z koncertów jazzowych i wracałam późną nocą. Centrum miasta jest straszne. Ulicą Szewską przestałam już dawno wracać – ponieważ nie da się przejść. Cała masa zaćpanych i (lub) pijanych ludzi uniemożliwia przejście przez tę ulicę. I pomimo mojej otwartości na biznes, turystykę ….pomyślałam sobie o nowych władzach Barcelony.

Nowo wybrana burmistrz Barcelony Ada Colau Ballano (nawiasem mówiąc absolwentka filozofii, wywodząca  się z ruchów organizacji pozarządowych, o lewicowych skłonnościach) postanowiła ograniczyć ruch turystyczny w Barcelonie. Z prognoz wynika, że w 2015 roku odwiedzi to miasto prawie 8 milionów ludzi. Przypominam, że do Krakowa w 2014 przyjechało ponad 10 milionów turystów. Pani burmistrz zaproponowała ograniczenie sprzedaży biletów do katedry Sagrada Familia i parku Gaudiego (Parc Güell) oraz zakazu wejścia dla grup turystycznych na targ La Boqueria w godzinach zakupowego szczytu. Dla Ady Collau Ballano tego typu rozwiązania nie są jednak wystarczające. W rozmowie z dziennikiem „El Pais” zapowiedziała, że zamierza wprowadzić moratorium na wydawanie pozwoleń na tworzenie nowych miejsc noclegowych i ich krótkoterminowe wynajmowanie. Zapewniła też, że stworzy plan, który uchroni Barcelonę przed losem Wenecji. Przywołanie tutaj Wenecji nie jest przypadkowe. Według Elizabeth Becker, autorki wydanej w 2013 roku książki „Overbooked. The Exploding Business of Travel and Tourism”, na którą powołuje się Bloomberg, Wenecja to „przegrana sprawa”. Dawni mieszkańcy uciekli przed turystami, ponieważ z powodu tłumu turystów trudno jest prowadzić zwyczajne życie i wychowywać dzieci. I rzeczywiście tak jest. Wenecja jest pusta. Wenecki urząd statystyczny od lat monitoruje wciąż rosnące zjawisko ucieczki ludności z tego miasta. Rekordową liczbę mieszkańców Wenecji zanotowano w 1951 roku – było ich wtedy 174 tysiące. Ale już dwadzieścia lat później liczba ludności spadła do 108 tysięcy. Obecnie mieszka tam 56 tysięcy ludzi. Ci, którzy nie wytrzymują rytmu i stylu życia, zwracają uwagę, że miasto zostało niemal całkowicie dostosowane do wymagań turystów, kosztem stałych mieszkańców. Masowo znikają sklepy spożywcze i podstawowe punkty usługowe oraz urzędy. I obawiam się, że tak powolutku zaczyna się dziać w Krakowie. Centrum, tak jak i Kazimierz coraz mniej nadają się do normalnego życia. Wenecja nadaje się tylko i wyłącznie na urządzanie karnawału, poza nim – zaczyna umierać, ponieważ już nikt nie che tam mieszkać.

Powstaje bardzo trudny problem: czy i w Krakowie nie podjąć tematu związanego z przyszłością miasta. Miasta, jak już tutaj pisałam ze starzejącym się społeczeństwem; które w znacznej mierze żyje z turystyki. I dzięki turystom się rozwija. Kiedy przyjdzie czas na pytanie o to, czy ograniczyć ruch turystyczny. Dzisiaj wydaje mi się, że nie podjęłabym takiej decyzji, ale kto wie. Może za jakiś czas trzeba będzie odważnie podjąć trudny temat.

 

Czy jestem Nowoczesna?

images1No właśnie: dostaję po raz kolejny takie pytania od kolejnej osoby. Zapewne jestem. I wciąż głoszę, że nowoczesność to stan umysłu, bynajmniej nie zależny od PESELa. Widziałam młodych-nienowoczesnych i dość posuniętych w latach i bardzo nowoczesnych (jakże świeży i nowoczesny umysł mieli Władysław Bartoszewski czy Stefan Kisielewski). 

Przyglądam się temu, co się dzieje na polskiej scenie politycznej. Zastanawiam się jedynie czy można nowoczesność połączyć z konsekwencją poglądów? Zapewne ta droga jest mi najbliższa. Platforma Obywatelska, którą własnoręcznie tworzyłam była mi bliska „koncepcyjnie”. Prawie wszystko mi pasowało. Piszę o początkach mojego zaangażowania w działalność polityczną. Wcześniej byłam tylko obserwatorką i nie należałam nigdy do żadnej partii. Może i szkoda, ponieważ gdybym należała – to wiedziałabym na czym ta gra polega. Byłam harcerką. Entuzjazm i współpracę miałam i mam we krwi. Współpracę, która zapewne jest czymś zgoła rożnym od  tak zwanej „współpracy w polityce”.

Na zjeździe „Nowocześni.pl” przedstawiono podstawowe kryteria stawiane kandydatom na listach do parlamentu:

  • dorobek zawodowy
    umożliwiający po zakończeniu pracy parlamentarnej (NPL popiera dwukadencyjność) poseł musi mieć gdzie wrócić. Innymi słowy – nie dla posłów „dietetycznych”, skłonnych do różnych ustępstw pozwalających na zachowanie mandatu;
  • znajomość co najmniej jednego języka obcego
    sprawa oczywista, mamy XXI wiek, jesteśmy członkiem UE. Przeglądając choćby ogłoszenia o pracę widać, że jest to wymaganie na wiele stanowisk pracy, od naszych parlamentarnych przedstawicieli też mamy prawo tego wymagać;
  • charakter
    wydawać by się mogło, że jest to banał i ogólnik, ale patrząc na niektórych naszych polityków, których cały dorobek polega na trwaniu w polityce opartym na wielokrotnej zmianie barw politycznych, przeskakiwaniu z jednej partii do drugiej – kryterium bardzo rzeczowe.

Dorobkiem moim mogłabym obdarzyć parę osób, język znam, charakter – oj, mam nawet „charakterek”.:)

Tyle. Kiedy słuchałam o czym mówiono na zjeździe to zastanawiałam się „czy wciąż jest to ta sama rzeka” […]

"Moje" mikro-teatry.

maskiJakiś czas temu byłam w teatrze na trzecim, czy drugim piętrze kamienicy. Widzów było 14 osób i 5 aktorów. Aktorów-profesjonalistów, absolwentów szkół aktorskich. Zaczęłam szukać równie niewielkich teatrów w Krakowie. Przedstawicieli trzech zaprosiłam na Komisję Kultury. Na spotkanie przyszli też przedstawiciele tych, którzy nie byli zaproszeni, ale się dowiedzieli i pojawili. Po Komisji Kultury zobaczyłam, jak  oni wszyscy ze sobą rozmawiali. Sami nie wiedzieli o swoim istnieniu. Pomyślałam, że przydałaby się taka „inwentaryzacja” wszelkich tych inicjatyw mikro. O wielkich festiwalach, rosnących w potęgę i siłę – wiemy wszyscy, ale o inicjatywach maleńkich, ale także tworzących kulturę Krakowa – wie niewielu z nas. Elementem dość istotnym jest i to, że absolwenci szkół artystycznych sami dbają o swój rozwój, działają w zawodzie, nie czekają jedynie na angaż w wielkich, czy średnich teatrach. Kto by powymyślał, że tak sobie radzą. Część z nich ma części etatów w tatrach angażujących aktorów, ale są i tacy, dla których jest to działalność podstawowa.

Członkowie Komisji Kultury niebywale się zdziwili, kiedy usłyszeli od przedstawiciela jednego z mikro-teatrów „my nie przychodzimy do państwa, aby prosić o pieniądze, ale chcemy przede wszystkim powiedzieć o tym, że istniejemy i o tym, co robimy”. W zasadzie nigdy nie udaje się nam, na Komisji Kultury, słyszeć takich informacji, ponieważ większą część naszej działalności przeznaczamy na głosowanie kolejnego wsparcia finansowego miasta dla kolejnej  instytucji kultury. Jest to podstawowy obszar naszej, komisyjnej działalności.

Wracając do tych mikro-inicjatyw. Zaprosiłam przedstawicieli paru teatrów-niewielkich i stworzyliśmy komitet organizacyjny Pierwszych Krakowskich Targów Teatralnych. Odbędą się (mam nadzieję) w przyszłym roku pod koniec maja. Na Placu Szczepańskim będą zaprezentowane wszelkie formy teatralne: zostaną zaproszone teatry duże, średnie, małe i mikro. Zobaczymy, kto się zdecyduje zaprezentować. Wysyłane są zaproszenia. Członkowie Komitetu zaproponowali po Targach – stworzenie mapy, na której zostanie zaznaczone życie teatralne w Krakowie.

I na koniec wiadomość, która zapewne Państwo tak samo zaskoczy, jak i mnie. Inicjatyw nazwanych przeze mnie mikro-teatrami w Krakowie jest….. 40 🙂

Powroty. Stała cena książek.

Dzisiejsze media absolutnie pominęły fakt, że wczoraj znaczna część radnych nie podjęła z entuzjazmem projektu rezolucji popierającej koncepcję ustalenia stałej ceny książki. Po prostu nikt z dziennikarzy nie raczył nawet o tym wspomnieć. Może i dlatego, że najbliżej do „ławy dziennikarzy” mieli ci, którzy głosili taką potrzebę. Oczywiście, nie leży w kompetencji rady miasta popieranie, czy też nie – takiej ustawy, ale jeśli ktoś wymyślił taką rezolucję poparcia – to należałoby się nad koncepcja zastanowić.

Po pierwsze stałe ceny wszelkich produktów  już były i wciąż na świecie są. Oczywiście można by się zastanowić komu to służy (gospodarce, konsumentom?)

Po drugie należałoby się przyjrzeć komu taka decyzja jest potrzebna i kto na tym skorzysta? Dyskusja trwa już od jakiegoś czasu. Wczoraj od zwolenników usłyszałam wiele argumentów, które, nawiasem mówiąc mnie nie przekonały.

Zależy mi na czytelnictwie, namawiam wciąż do czytania swoich studentów, ba – powiedziałabym, że zmuszam ich do tego. Kupuję nieustająco niezliczoną ilość książek. Kupuję, nawiasem mówiąc coraz częściej w internecie, ponieważ tam jest taniej. Pracuję z książkami, muszę czytać nowości – bo taką mam pracę. Nie mogę odstawać od wiedzy ogólnie obowiązującej. Ta deklaracja z mojej strony była potrzebna, aby móc przejść dalej.

Kiedy czytam o historii koncepcji „stałej ceny książki” pojawiają się następujące daty: pierwszym krajem, w pojawiła się idea usztywnienia końcowej ceny książki, była Wielka Brytania w 1829 roku; Dania – 1837 rok, Niemcy – 1888 W 1889 roku Cercle de la librairie, główny związek zawodowy zrzeszający podmioty francuskiego rynku książki, podjął pierwszą próbę standaryzacji relacji między księgarzami i wydawcami, na mocy której druga strona ustalała rekomendowane ceny detaliczne książek. W 1900 roku weszło w życie brytyjskie porozumienie o stałej cenie książki (Net Book Agreement), obowiązujące do 1997, kiedy zostało zdelegalizowane przez Sąd ds. Praktyk Restrykcyjnych (Restrictive Practises Court). We Francji w 1924 roku. Pięćdziesiąt lat temu (sic!!!) uczyniono to na Węgrzech, we Włoszech, w Szwecji (wycofano w 1974 roku), Japonii, Holandii, Australii (wycofano w 1972). W 1981 roku we Francji wprowadzono Prawo Langa (od nazwiska ówczesnego Ministra Kultury,  Jacka Langa zakazujące stosowania różnych cen książek) czyli 34 lata temu!!.

Tyle historia. Teraz należałoby się przyjrzeć, co się stało dalej. A więc po pierwsze : tego typu ustawy zostały przyjęte od 50- do 30 lat temu. Wtedy, kiedy nie istniał internet, gdzie ludzie kupują książki – oczywiście szukając tych tańszych, a nie kupują, w imię solidarności z autorem – drożej wydanych. Nawiasem mówiąc niniejsza sprawa dotyczy muzyków i płyt. Tak więc w kolejce stoją kolejne regulacje cenowe.

Kto zyska, a kto straci: zdaniem PIK i przedstawicieli branży na ustawie o jednolitej cenie książki zyskają nie tylko księgarze, ale również czytelnicy i wydawnictwa. Najważniejszym kryterium projektu ustawy jest cena. Ma ona być jednolita przez pierwsze 12 miesięcy od premiery we wszystkich kanałach sprzedaży – księgarnia stacjonarna, internetowa czy hipermarket. Najwięcej na tym stracą właściciele sklepów internetowych, którzy obecnie oferują najniższe ceny. Zyskać mają małe, stacjonarne księgarnie. Zdaniem przedstawicieli branży klienci będą właśnie do nich przychodzili po książki i w efekcie ma to wyhamować falę bankructw.
Największą korzyścią dla czytelników ma być obniżenie ceny nowości książkowych. – Trudno jest mówić teraz o ile, ale z pewnością odczują to czytelnicy. Przykładem kraju, w którym wprowadzenie ustawy spowodowało spadek cen detalicznych, są Włochy. Ustawa została tam wprowadzona w 2011 r., a od 2010 do 2013 r. średnia cena spadła z 21,60 euro w do 18,56 euro.

W Wielkiej Brytanii i Szwecji nastąpił proces deregulacji rynku książki. W Wielkiej Brytanii po pierwszych 10 latach po deregulacji, która miała miejsce w 1996 r., nastąpiły znaczne zmiany w strukturze dystrybucji. Wzrosły udziały dużych sklepów sieciowych, internetu, hipermarketów i sprzedaży klubowej. Znacznie spadły udziały niezależnych sprzedawców, a więc małych księgarń (sic!!). W latach 2010-12 sprzedaż internetowa książek osiągnęła prawie 38 proc. udziałów. Zmalały udziały pozostałych graczy, w tym marginalną rolę odgrywają niezależne księgarnie (w 2012 r. sprzedaż wyniosła tylko 3,4 proc.).
W Polsce duże księgarnie sprzedają około 40 proc. wszystkich książek. W internecie sprzedawane jest 25 proc., a w sklepach wielkopowierzchniowych – 16 proc.

Konkurowanie cenami odbywa się właśnie na poziomie księgarń, bo dopiero tutaj mamy kilka podmiotów oferujących ten sam produkt i klient może wybrać ten, który zaoferuje mu lepszą cenę. 8781f91ef8a6467f9657191bbd435162Gdyby ustawa weszła w życie, to z kim miałoby na przykład konkurować Wydawnictwo Znak w swojej firmowej księgarni? Zostałby wybór: sprzedać książkę w niższej cenie okładkowej i liczyć, że dzięki temu więcej osób ją kupi, czy uznać, że zainteresowani zapłacą te kilka złotych więcej – w efekcie sprzedaż będzie nieco mniejsza, ale wpływy większe.

Wprowadzona ustawa zahamuje rozwój księgarń internetowych, które klientów zjednywały sobie głównie niższymi cenami. W sieci kupowali w dużej mierze czytelnicy świadomi, którzy polowali na konkretne pozycje, którzy kupowali dużo. I w nich ustawa uderzy!

I najwięcej oberwą czytelnicy. Po pierwsze skończą się polowania na tańszą książkę, po drugie będziemy albo musieli kupić książkę w oferowanej cenie, albo poczekać rok na obniżoną cenę. Nie przekonuje mnie stwierdzenie, że ustawa ma ratować czytelnictwo. Powyższe przykłady o tym mówią. Czytelnictwa nie zwiększy się manipulacjami przy cenach książek. Doświadczenia innych krajów o tym mówią. W Izraelu obroty książkami po wprowadzeniu ustawy o stałej cenie książek spadły o 35%.

Projekt przewiduje także wyłączenia – biblioteki, instytucje kultury i jednostki oświatowe, w tym szkoły, będą mogły skorzystać z 20 proc. rabatu. Taniej o 15 proc. będzie można nabyć nowe tytuły również na targach książki. Ustawa dopuszcza udzielenie przez sprzedawcę końcowego także 15-proc. rabatu na podręczniki w sytuacji, gdy są kupowane przez stowarzyszenie rodziców uczniów danej szkoły. Tak więc ja Małgorzata Jantos nie będę mogła skorzystać z promocji, chyba, że pójdę na Targi książki. A dlaczego tam mam kupić taniej, a nie jako osoba prywatna – w internecie, albo w księgarni naprzeciwko mojego domu. N o i jeszcze jena rzecz: projekt nakłada też na księgarzy obowiązki, m.in. na życzenie czytelnika będą musieli bezpłatnie zamówić i sprowadzić każdą książkę, jeśli tylko będzie dostępna na rynku.

Nie jestem zwolenniczką regulacji cen. Nie jestem przekonana, czy stać nas na takie eksperymenty. Powstaje w mojej głowie pytanie: kto na tym skorzysta i kto straci. I wciąż mam wrażenie, że tak naprawdę straci na tym czytelnik.