W przyszłym roku będziemy obchodzić 20 rocznicę powstania w Polsce demokratycznie wybieranych samorządów. Wydawać by się mogło, że jest to moment szczególny, jednakże poza radością towarzyszącą wszelkim rocznicom kojarzącym się ze zmianami ustroju – należy popatrzeć na funkcjonowanie samorządów z dystansu i bez euforii. W samorządach źle się dzieje. Przykładem spaczonych i nie dających się zaakceptować mechanizmów mogą być ostatnie wydarzenia w radzie Miasta Krakowa.
Samorządy są upolitycznione i to w takim stopniu, że właściwie niewiele spraw jest zostawionych do decyzji radnych poza „górami partyjnymi”. To zarządy partii decydują o większości spraw dotyczących samorządów, łącznie z podejmowanymi akcjami obejmującymi sprawy personalne. Posłowie i prezesi partii decydują o sprawach Krakowa. Konflikty rozgrywające się w sejmie i senacie są przekładane na stymulowane przez góry partyjne gry wewnątrz rady. Pomimo tego, że radni wiedzą, jakimi kompetencjami, wiedzą, umiejętnościami charakteryzują się poszczególni członkowie rady, zewnętrzne ingerencje powodują piętrzenie się domniemanych konfliktów. Niestety, nie jesteśmy samodzielni w swoich decyzjach. Ci, zaś którzy starają się ochronić autonomię własnego myślenia znajdują się poza możliwością kontynuowania pracy w radzie; po prostu nie zostaną umieszczeni na jakiejkolwiek liście do Rady. Tym samym mogą się pożegnać z działalnością samorządową. Powstaje więc podstawowe pytanie: co jest ratunkiem dla samorządowości? Czy można jeszcze w tej chwili zrobić cokolwiek, co zatrzyma eskalację upartyjnienia samorządów? Odpowiedź zdaje się być jedna: jednomandatowe okręgi wyborcze.
Problem pojawia się prawie przed każdymi wyborami, kiedy zaczyna się rozgorzała walka o nominacje na partyjne listy wyborcze. Od wielu lat odbywają się mniej czy też więcej gorące dyskusje, po których ruszają wybierane partyjnie samorządy, potem jest cisza i znów w okolicach wyborów ruszają nieustająco te same pytania. Z tym, że każda kadencja jest coraz bardziej uzależniona od partyjnych manipulacji i przez to coraz mniej samodzielna i słabsza.
Jednomandatowe okręgi wyborcze to najprostszy i najprawdopodobniej najlepszy sposób wybierania parlamentarzystów i samorządowców. Najprostszy, ponieważ trudno wyobrazić sobie bardziej naturalną zasadę niż. ta, że zwycięzcą zostaje osoba, która uzyskała w okręgu najwięcej głosów. Metodę taką j stosują Wielka Brytania i Francja, – USA oraz Indie.
W Wielkiej Brytanii do wyborów parlamentarnych kraj podzielony jest na 659 okręgów wyborczych liczących średnio ok. 90 tys. mieszkańców (dla porównania w Polsce na jeden powiat przypada średnio ok. 100 tys. mieszkańców). Wyborcy w każdym okręgu wybierają do Izby Gmin (odpowiednika polskiego Sejmu) swojego jednego przedstawiciela (posła). Zostaje nim osoba, która uzyskała najwięcej głosów. Kandydaci mogą być zgłaszani przez partie polityczne ale mogą startować jako niezależni.
Taka ordynacja pociąga za sobą przede wszystkim wprowadzenie osobistej odpowiedzialności posła lub radnego przed obywatelami w jego okręgu wyborczym, ponieważ to od nich zależy ich polityczna przyszłość.
Powstaje pytanie: czy radni miasta będą mogli się dogadać w ważnych sprawach miejskich i czy nie będzie zbyt daleko posuniętej polaryzacji. Moje obserwacje (a politolodzy twierdzą, że potwierdza to prawo Duvergera) pozwalają mi stwierdzić, że i teraz część rzeczy załatwianych jest ponadpartyjnie: mamy w tej czy tez innej sprawie bardziej lub mniej zbliżone zapatrywania i wiemy z kim można je omówić i zbudować projekt uchwały. W wielu wypadkach nasze poglądy są zbliżone i istnieją nie po linii partyjnej, ale według osobistych i prywatnych przekonań. Tak więc jednomandatowe okręgi wyborcze nie są synonimem chaosu, ale przede wszystkim odpowiedzialności. Jeśli ktokolwiek zaś odważy się powiedzieć, że wniosłyby one populizm – to niech pojawi się na obradach rady lub zaszczyci obecnością spotkania sejmu, tam ujrzy najczystszej wody działania populistyczne ubrane w hipokryzję.
Samorządowość jest na niebezpiecznym zakręcie, zniszczyć ja może zbytnie upolitycznienie. Zarządzanie miastami, miasteczkami straci sens, stanie się jedynie przedłużeniem sporów partyjnych, a do tego nie powinni dopuścić samorządowcy, ponieważ, jak się wydaje na poczucie odpowiedzialności i wyobraźnię polityków nie możemy liczyć.