Telepraca w urzędzie miasta.

telefonW krajach Unii Europejskiej i w USA z roku na rok rośnie zainteresowanie telepracą, zwłaszcza ze strony firm, które robią wiele sprawozdań, raportów, tłumaczeń itp. Również ta forma pracy staje się coraz bardziej popularna wśród osób wykonujących wolne zawody. W krajach skandynawskich udział telepracy w zatrudnieniu ogółem osiągnął poziom kilkunastu procent. W Finlandii około 17%, w Szwecji około 15%. W Polsce zgodnie z art. 675 § 1 Kodeksu pracy telepraca jest pracą, która może być wykonywana regularnie poza zakładem pracy, z wykorzystaniem środków komunikacji elektronicznej w rozumieniu przepisów o świadczeniu usług drogą elektroniczną. Telepraca ma takie same cechy jak tradycyjny stosunek pracy tj. odpłatność, osobiste świadczenie, podporządkowanie.

Co to jest telepraca.

Tak jak w każdym innym wypadku poprzez nawiązanie stosunku pracy pracownik zobowiązuje się do wykonywania określonego rodzaju pracy na rzecz pracodawcy i pod jego kierownictwem oraz w miejscu (zwykle w domu) i czasie wyznaczonym przez pracodawcę. Pracodawca zaś – do zatrudniania pracownika za wynagrodzeniem. Wymagania dotyczące umowy o pracę także są identyczne. Telepraca ma wiele zalet Po stronie pracodawcy należy zaliczyć: brak kosztów dotyczących urządzenia stanowiska pracy, możliwość (ze względu na charakter pracy) zastosowania zadaniowego czasu pracy, a więc wyłączenie obowiązku jego ewidencjonowania i rozliczania, możliwość zatrudniania osób zamieszkałych w różnych rejonach kraju, w tym m.in. wysokiej klasy specjalistów (także niepełnosprawnych) nieosiągalnych w warunkach typowej umowy o pracę. Pracownik zyskuje natomiast przede wszystkim: zminimalizowanie kosztów związanych z podjęciem zatrudnienia (m.in. dojazd do pracy) i zdecydowaną oszczędność czasu, komfortowy rozkład czasu pracy (planowanie indywidualne), możliwość podjęcia dodatkowej działalności zarobkowej a także możliwość godzenia obowiązków rodzinnych z zawodowymi. Jak pokazują badania telepracy boją się bardziej pracodawcy, a nie pracownicy. Brak kontroli wprowadza ich w zakłopotanie. Szefom wydaje się, że jeśli pracownik będzie się znajdowała w obszarze ich bezpośredniej kontroli – to efekty pracy będą lepsze. Z badań wykonanych w 2010 roku wynika, że jedną z podstawowych barier hamujących rozwój w Polsce telepracy – jest przyzwyczajenie do tradycyjnej metody pracy.

Amerykańskie spółki, które w pierwszej dekadzie lat 90 przeszły na telepracę bardzo sporo zaoszczędziły. A co wydaje się interesujące: wydajność tych spółek wzrosła o połowę, ponieważ pracowników oceniało się na podstawie wykonanej pracy, a nie godzin spędzonych przy biurku.

Telepraca jest bardzo interesującą formą przede wszystkim dla kobiet, ponieważ ułatwia im ona kontakt z rodziną i dziećmi.

Co wynika z Kodeksu Pracy:

Kodeks Pracy zakłada dobrowolność wyboru takiego sposobu zatrudnienia. Telepracownikiem można się stać bądź zawierając stosunek pracy, bądź wyrażając zgodę na przeniesienie na stanowisko telepracy. Ustawowe gwarancje nie pozwalają jednak pracodawcy na zwolnienie pracownika z powodu odmowy przejścia na system telepracy, jeśli wcześniej pracował na stanowisku „tradycyjnym”. Jednocześnie, jeśli z inicjatywą telepracy wyszedł pracownik, pracodawca nie ma obowiązku zgodzić się: decyzja uzależniona jest w takim przypadku od jego możliwości w tym zakresie.

Wprowadzone do Kodeksu Pracy zmiany dają telepracownikowi ustawowe gwarancje traktowania na równi z innymi pracownikami w zakresie „nawiązania i rozwiązania stosunku pracy, warunków zatrudnienia, awansowania oraz dostępu do szkolenia w celu podnoszenia kwalifikacji zawodowych (…) uwzględniając odrębności związane z warunkami wykonywania pracy w formie  telepracy” [Art. 67§ 1 Kodeksu Pracy], jak również gwarantują telepracownikowi możliwość przebywania na terenie firmy oraz kontaktowania się z innymi pracownikami – na zasadach przyjętych dla ogółu pracowników [Art. 67 ] Zatrudniając pracownika w systemie telepracy pracodawca powinien ustalić czas pracy takiego pracownika i określić, w jakich godzinach pracownik powinien pozostawać do jego dyspozycji. Telepracownik nie musi pracować w tych samych godzinach, co osoby pracujące w biurze. Nie musi również pozostawać do dyspozycji pracodawcy przez 8 godzin dziennie, a np. przez 4 godziny, a pozostałe odpracować w czasie dla niego najdogodniejszym.

Powstaje pytanie, czy i kto stosuje telepracę w samorządach polskich. Ponieważ i one powinny się zastanowić nad kosztami i jakością wykonywanej pracy. Nie jest to sposób, z którego korzystają polskie samorządy, które nawiasem mówiąc,  zatrudniają przeważnie w biurach kobiety. Jak do tej pory pionierem jest Urząd Marszałkowski w Lublinie, który w 2011 roku  zaoszczędził 8,2 tys. zł rocznie na telepracy jednego urzędnika pracującego w domu.

Profesor Jacek Gądecki z AGH zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt korzyści z telepracy. Pisze on, że w przypadku telepracy pracownicy nie dojeżdżają, a więc z perspektywy władz miasta jest to jedno z rozwiązań  dla kłopotliwych dla miasta problemów z dojazdami i korkami.

Teraz ruch po stronie prezydenta miasta. Może warto się zastanowić, a może i warto wprowadzać takie rozwiązania. Może tez warto zasugerować taką możliwość urzędnikom miasta i zapytać. Może będą chcieli?

Stopniowalnie a nie uczelnie.

indekswipZastanawia mnie, jako pracownika wyżej uczelni – rola nauczania na uczelniach. Jaki jest cel istnienia takich instytucji. Powiecie Państwo, że jest oczywisty – to znaczy uczelnie mają przygotowywać studentów do pracy, mają więc, o ile dobrze rozumiem – uczyć. Zresztą zapewne z tym jest związana nazwa instytucji. Po drugie: pracownicy tejże instytucji mają zajmować się nauką, a więc robić doświadczenia, analizy, projekty etc. I tutaj rodzi się zasadnicze pytanie: czy te, wyżej wymienione zadania maja by traktowane równorzędnie , czy też w jakiejś konfiguracji: jedne wyżej, drugie niżej. I tutaj być może niektórych z Państwa zaskoczę: mianowicie uczelni (czytaj pracujących tam ludzi) w ogóle nie interesuje proces dydaktyczny, nie jest ważne w jaki sposób uczy się studentów, czy studenci korzystają z zajęć, jak oceniają swoich nauczycieli. Ważna jest punktacja!! Punkty dostaje się za publikacje. Prawdę powiedziawszy już nikt na uczelniach niczego nie czyta, aby się dowiedzieć, zachwycić, zastanowić.  Czyta się tylko po to, aby zacytować i pracuje się jedynie nad publikacjami.  Efekt: są tacy, którzy publikują i absolutnie nie nadają się do pracy ze studentami.  I nikogo to nie interesuje. Jakość wydziału – to punkty pracowników. Uczelnie udają, że uczą. Podobno ocenia się jakość dydaktyki, ale nie wierzmy temu. Jakość uczelni – to punktacja.

Dlatego też z politowaniem patrzą na mnie moje koleżanki i koledzy. Ja przywiązuję do dydaktyki bardzo  dużo uwagi. Zastanawiam się, jak przekazać wiedzę, jaką metodą się posłużyć. Przez wiele lat prowadziłam Koło Naukowe studentów, gdzie zawsze była zastanawiająca mnie (!!) znacząca frekwencja. Moi studenci z tamtych czasów są w chwili obecnej moimi dobrymi znajomymi, z którymi wciąż utrzymuję kontakty. I to bardziej z ich inicjatywy, niż z mojej.

Jaki jest efekt: między innymi i taki, że potem wszyscy ubolewamy nad tym, jak umiera wśród młodych ludzi potrzeba autorytetów.  Kiedyś były kontakty pomiędzy nauczycielami akademickimi a studentami. Teraz już  tak nie jest. I nieprawdą jest, że to masowość edukacji przerwała owe kontakty. To brak szacunku dla efektów dydaktycznych. Nikt nie szanuje (w szalonym, uczelnianym wyścigu szczurów) dobrych nauczycieli, chociaż wciąż doceniają to studenci.

Może więc pora spojrzeć prawdzie w oczy i zmienić nazwę z uczelni na stopniowalnie. „Na której stopniowalni jesteś?” A może , idąc dalej rozdzielić instytucje: stopniowalnie od uczelni. Te drugie będą szanowały talent dydaktyczny nauczycieli akademickich, a te pierwsze będą .. zdobywały punkty.

Bezpłatność.

item2241x„Bezpłatność” – najbardziej popularne hasło w naszej rzeczywistości (tej ostatniej). Zastanawiam się, jaka jest relacja tego pojęcia do socjalistycznych haseł, że wszyscy mamy to samo i za darmo. „Za darmo” – kolejny hit naszych obecnych, politycznych czasów. 

I tak sobie myślę, jak można być tak głupim i beznadziejnym, aby nie rozumieć podstawowej zasady ekonomicznej,  że wszystko kosztuje (no nie wiem, jak jest z manną z nieba). Za wszystko trzeba zapłacić. Tęsknoty za tym, żeby każdemu według jego potrzeb – przeraża mnie.

Wczoraj radni miasta Krakowa przegłosowali „bezpłatne” przejazdy dla uczniów szkół podstawowych. Ileż w tym w hipokryzji: dlaczego nie uczniowie szkół gimnazjalnych, uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Dlaczego do ludzi bardziej docierają hasła „bezpłatności”, niż poprawy jakości edukacji. Przecież poprawa jakości edukacji – to inwestycja w przyszłość.

Jednakże, jak się okazuje – obecny rząd, a także i samorząd pomija sprawy przyszłości. Trzeba kasę, którą się otrzymuje od podatników  skonsumować już teraz. Tak więc doraźnie przeznaczymy podatki na „bezpłatność” i „za darmo”.

Miasto przyjazne wszystkim.

eastnews_bl1Według danych pochodzących z Narodowego Spisu Powszechnego w 2011 roku populacja osób niepełnosprawnych w Krakowie liczyła 107 460 osób tj. 14% ogólnej liczby mieszkańców Krakowa. Na 100 mieszkańców Krakowa przypadało więc 14 mieszkańców niepełnosprawnych. W porównaniu z wynikami z Narodowego Spisu Powszechnego z roku 2002, liczba osób niepełnosprawnych w Krakowie zmalała. W 2002 roku populacja osób niepełnosprawnych stanowiła około 19% ogólnej liczby mieszkańców Krakowa.

Coraz bardziej dostrzegalne jest starzenie się społeczeństwa, które wymaga podobnego wsparcia, jak osoby niepełnosprawne.

Sytuacja wymaga odpowiedniego przygotowania Krakowa.

Przestrzeń miasta to przestrzeń funkcjonalna, bezpieczna i estetyczna, ale przede wszystkim dostępna dla wszystkich. Dla osób starszych, dla niepełnosprawnych, dla osób z bagażami, małymi dziećmi w wózkach. I dbanie o tę przestrzeń należy do podstawowych obowiązków samorządu.

Problem dostępności budynków i przestrzeni publicznych dla ludzi z wszelkimi rodzajami niepełnosprawności jest problemem ogólnoświatowym.

Co to znaczy dostępność miasta: jak pisze Krzysztof Chwalibóg, architekt SARP: można ją interpretować na trzech poziomach: przestrzeni publicznej, systemu transportowego i dostępności budynków. Powinien powstać program dla miasta, który przeanalizuje i skoordynuje działania obejmujące te trzy sektory.  Taka koordynacja jest niezbędna, jak pisał Krzysztof  Chwalibóg,  ze względu na złożoność organizacji samorządu. Powinien być wyznaczony koordynator do spraw powszechnej dostępności, który synchronizowałby omawiane obszary.

Wśród problemów związanych z dostępnością jest przede wszystkim i ten, że w Polsce nie docenia się wiodącej roli ruchu pieszego.  W planowaniu miast  uwzględnia się przede wszystkim sieci dróg oraz system transportu publicznego, a obok ścieżki rowerowe. Ruch pieszy jest zaniedbywany. Ogranicza się właściwie do chodników, rzadko przeznaczana jest do tego ulica mająca charakter deptaka.

Trzeba więc przygotowywać się do przekształcania wielu miast, w tym także i Krakowa  do uczynienia z nich miasta dla pieszych. Jest to oczywiście związane także z przyszłościowym ograniczaniem ruchu prywatnych samochodów. W Krakowie na przykład w paru projektach w Budżecie Obywatelskim pojawiła się sugestia polepszenia ciągów ruchu dla pieszych. Między innymi projektodawcy domagali  się likwidacji przejść podziemnych. Argumentowali swoje projekty tym, ze priorytetem dla władz samorządowych powinna  być troska o przejścia dla pieszych, a nie ulice dla aut.

A w Barcelonie miejsca parkingów dla samochodów zostały zastąpione pasami zieleni. Aut właściwie na ulicach nie widać. Barcelona jest bardzo dobrym przykładem miasta dla pieszych.

Piotr Pawłowski, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji pisał, że we Francji, obowiązujące prawo budowlane, wprowadzone w 2005 roku, nie pozwala na powstanie żadnego budynku bez uzyskania „świadectwa dostępności”. Starsze budynki miały być dostosowane do osób niepełnosprawnych, starszych, osób z bagażami i wózkami do końca 2015 roku. Niedostosowanie się do realizacji wskazań poprawy dostępności groziło karą do 45 tysięcy euro. A architektom, którzy zapomnieli o konsultacjach i dostosowaniu obiektów  można zamknąć firmy z pięcioletnim zakazem wykonywania zawodu.

Problemem w takim mieście, jak Kraków może być dostępność do potrzeb osób niepełnosprawnych w starych kamienicach, muzeach, czy innych obiektach objętych nadzorem konserwatorskim.

Osoby poruszające się na wózkach oczekują dobrze widocznej informacji o ułatwieniach w poruszaniu się i o możliwości szybkiego dotarcia do celu, osoby niewidzące lub słabo widzące powinny mieć udostępniane wolne od przeszkód trasy komunikacyjne (do tego celu służyć mogą specjalne oznaczenia fakturowe wyczuwalne pod stopą lub za pomocą laski). Faktury są już u nas spotykane w wielu miejscach na przejściach dla pieszych. Teraz  jeszcze powinniśmy się zająć wprowadzaniem odpowiednich faktur na posadzkach wewnątrz i na zewnątrz budynków użyteczności publicznej.

W Krakowie wciąż brakuje realizacji strukturalnych systemów orientacji przestrzennej dla osób niedowidzących. Niestety nie ma map w wersjach dotykowych, które powinny być dostępne  w punktach informacji miejskiej i umieszczane w newralgicznych punktach miasta (strefy transferów, place miejskie, obiekty użyteczności publicznej). Systemy te powinny być przewidziane w planach rewitalizacji i rozwoju przestrzeni miejskiej.

 

Graffiti. Sztuka czy wandalizm.

banksyi21071

Początki graffiti sięgają przełomu lat 60. i 70. XX wieku, kiedy to popularne stały się tzw. tagi – wykonane flamastrem lub farbą stylizowane zapisy imion/pseudonimów młodych ludzi, którzy w ten sposób znakowali teren. Nieco wcześniej, bo już na początku lat 50., graffiti posługiwali się członkowie awangardowego ugrupowania Lettrist International (m.in. Isidore Isou, a następnie sytuacjoniści (Guy Debord, Raoul Vaneigem, Ivan Chtcheglov). Ich wkład w upowszechnianie graffiti miał znaczący wpływ na paryski Maj ’68 (m.in. słynne hasła: „Nigdy nie pracuj!”, „Władza w ręce wyobraźni”, „Plaża na ulicach”). Upowszechnienie farb w sprayu sprawiło, że napisy stały się większe, bardziej kolorowe i łatwiejsze do zauważenia. To właśnie tego typu formy stanowią graffiti w ścisłym znaczeniu.

Rozwój graffiti w Polsce to początek lat 80, a dokładniej czas stanu wojennego, kiedy to pojawiały się na ulicach wielu miast prace wykonywane za pomocą szablonów lub po prostu pędzla. Ta forma aktywności twórczej i politycznej przybrała na sile pod koniec lat 80. także za sprawą  Pomarańczowej Alternatywy  i wielu innych mniejszych grup lokalnych. Tak zwana nowa fala graffiti nastąpiła w latach 1992-1994, gdy grupa osób stosujących wcześniej technikę szablonową zaczęło malować ręcznie już tylko za pomocą farb w sprayu. Pozwoliło na to pojawienie się w sprzedaży pierwszych farb w aerozolu.

Graffiti miało i niekiedy ma dzisiaj także i znaczenie polityczne. Kiedyś było powiązane z walką z komuną teraz spotyka się działalność grafficiarzy wynikającą z ich sympatii antyglobalistycznych. Rzadziej ma to miejsce w polskim graffiti, które unika kontekstów politycznych.

            Graffiti jest przedmiotem sporów pomiędzy tymi, którzy twierdzą, że jest to ekspresja swobodnej młodości i tymi, którzy określają zjawisko, jako niepokojącą plagę, która spadła na nasze miasta.

Argumentów z jednej jak i drugiej strony jest wiele. Ci pierwsi mówią, że jest to młoda sztuka, która, tak jak na przykład odrzucany przez społeczeństwo dadaizm, kiedyś stanie się uznaną działalnością, że jest to konieczna forma uzewnętrzniania emocji młodego pokolenia, że jest odmianą działalności artystycznej, która, tak samo jak teatr chce wyjść na ulice, że lepiej jest, jeśli w taki sposób wyraża się frustracja i agresja niż miałoby to się dziać w innej formie, że ważny jest przekaz etc. Inni głoszą koncepcję, iż nie można zmuszać ludzi do partycypowania w oglądaniu graffiti (jeśli ludzie chcą brać udział w oglądaniu dzieł sztuki, to chodzą na wystawy i do muzeów), że eksponuje się pornografię i wulgaryzmy, że niszczy się mienie prywatne i społeczne, a więc są to dowody na to, że graffiti jest wandalizmem a nie sztuką.

            Graffiti stanie się pełnoprawną gałęzią sztuki, jak powiedział profesor Akademii Sztuk Plastycznych w Łodzi Jerzy Stanecki, pod warunkiem, że będzie wykonywane poprawnie technicznie i właściwie zakomponowane. Amerykański uznany malarz zaliczany do współczesnego nurtu transawangardy – Keith Haring wywodził się z ulicznych malarzy graffiti.

Graffiti aspirujące do bycia sztuką nie jest oczywiście bazgrołami na murach informujących przechodniów o tym, jakie zdanie miał autor o klubie sportowym Wisła czy Cracovia. O sztuce można mówić, a z brudzeniem ścian trzeba walczyć. Dla uświadomienia skali problemu i ich rozstrzygnięciach mówią przepisy w Singapurze, gdzie autorów graffiti karze się chłostą a w Australii za samo posiadanie przy sobie  farb w sprayu można dostać karę trzech lat więzienia.

            Łódź oddała w 2001 roku grafficiarzom ścianę przy ulicy Piotrkowskiej o powierzchni ponad 900 metrów kw. Wykorzystano na jej pomalowanie ponad 1000 puszek farby. Dzieło zostało wpisane do Księgi Rekordów Guinnesa.

Autorzy graffiti twierdzą, że problem nieestetycznych bazgrołów mogą zminimalizować przeznaczone mury na „malowanie na legalnej miejscówce”. Czy tak się stanie? Trudno powiedzieć, nawet jeśliby władze miasta wyznaczyły te miejsca. Wszak istotą graffiti są „napisy lub symbole zamieszczane na ścianach i murach, zazwyczaj w sposób nielegalny”(!)

Rożni się graffiti od paskudnych bazgrołów. Dobrze, że i w krakowskich mediach już to rozróżnienie jest widoczne. Nie ma „walki z graffiti”, ale z bazgrołami. Chociaż i tutaj nie jestem zwolenniczką używania takiej wojennej terminologii. Nie rozumiem dlaczego myśli się w kategoriach „walki”, „zwyciężania” etc. W ten sposób zachęca się drugą stronę do kontynuacji walki. A może wersje pokojowego dialogu bardziej by trafiały? Może spotkania, dialog, przeznaczenie fragmentów ścian do używania prze domniemanych i aspirujących do graffiti – bazglararzy? Nie popieram terminologii. Uważam, że sprawa nie jest rozwiązywalna właśnie przez ową zaczepną terminologię. Nie rozumiem poparcia mediów  dla akcji opartej na wojennej terminologii.

Tyle na teraz. Zorganizowałam parę spotkań ze znawcami graffiti. Będę je kontynuowała. Angażuję się w trasę turystyczną pokazującą szlak krakowskiego graffiti. Ponieważ to jest ciekawe i zachęcam Państwa do zobaczenia, ile ciekawych miejsc powiązanych jest z graffiti.

 

Szczury w Krakowie.

klatkadlaszczurapykoGdyby szczur miał o 20 kg więcej
człowiek nie mógłby być panem świata.
Albert Einstein

Może i nie wypada o tym pisać, bo przecież zaczyna się wiosna, na którą wszyscy czekamy. Wiosna jest jednak czasem koniecznej deratyzacji Krakowa.

Szczury są plagą dużych miast. Nikogo nie dziwi, że wiosną ogłasza się potrzebę deratyzacji. Na Manhattanie, w Paryżu, w Brukseli . Tam walczy się z plagą szczurów, które są bardzo niebezpieczne dla mieszkańców. Szczury najlepiej czują się w starych zabudowaniach. Jest to gatunek, który silnie przystosował się do życia w środowisku przekształconym przez człowieka i rozprzestrzenił się na całym świecie. W wielu rejonach populacja tych gryzoni może przewyższać liczbę zamieszkałych na tym terenie ludzi. Najczęściej osiedla się w piwnicach, kanalizacji, na wysypiskach śmieci oraz w magazynach z żywnością. Chętnie bytuje w okolicy wody ponieważ dobrze pływa. Gryzoń  wszystkożerny, aktywny całą dobę, największe szkody z reguły wyrządza w nocy.
Szczur wędrowny osiąga długość tułowia i głowy do 28 cm oraz ogona do 23 cm. Ciężar w przedziale 250–350 gramów. W krótkim czasie gryzoń uzyskuje zdolność do rozrodu co powoduje bardzo szybkie namnażanie populacji tego gatunku. Bywa roznosicielem licznych chorób, z których wścieklizna stanowi największy. Do najczęściej występujących w Polsce postaci należą choroba Weila, przenoszona przez szczury. Poza tym niebezpieczna jest pchła szczurza  – zwana również pchłą szczurzą tropikalną lub pchłą dżumową. Przenosi zarazki duru plamistego endemicznego szczurzego, gorączki rzecznej, kiedyś zarazki dżumy. Pchły w stadium larwalnym mogą zarażać się i być żywicielami pośrednimi tasiemców . Notowana w Polsce. Pasożytuje na skórze, szczura śniadego, szczura wędrownego, człowieka rzadziej myszy domowej.  Szczury przez ukąszenia mogą przenosić bakterie śrubowca mniejszego, które wywołują gorączkę szczurzą.

Szczury kiedy widzą człowieka uciekają, lecz jeżeli nie mają dokąd – bronią się poprzez atak, rzucają się w okolice twarzy i gryzą. Zaobserwowano wielokrotnie, iż szczur potrafi odbić się od podłoża na wysokość twarzy dorosłego człowieka.

Gdańsk, czy Wrocław walczą ze szczurami już od końca zimy. Problemy są ściśle związane z dbaniem o czystość. Skuteczność walki ze szczurami jest niewielka , ponieważ przepisy związane z koniecznością dbania o czystość kończą się na terenach należących do miasta, a już nie dotyczą obszarów prywatnych. Na przykład na krakowskich Grzegórzkach jest coraz więcej szczurów . Mieszkańcy walczą, ślą zgłoszenia gdzie tylko mogą, ale szczury jak były, tak są, a nawet ich przybywa. Problem jest też z ustawą śmieciową, bo gdyby śmieci odbierane były częściej, to kłopotu zapewne udałoby się uniknąć.

Wydział Kształtowania Środowiska UMK przypomina właścicielom nieruchomości położonych na terenie Krakowa o konieczności przeprowadzenia deratyzacji w okresie wiosny na przełomie marca i kwietnia. Obowiązek wynika z art. 33 Uchwały Nr LXIII/917/12 Rady Miasta Krakowa z dnia 19 grudnia 2012 roku w sprawie regulaminu utrzymania czystości i porządku na terenie Gminy Miejskiej Kraków.

Deratyzacja powinna być przeprowadzona na obszarach zabudowanych budynkami mieszkalnymi, produkcyjnymi, handlowymi i usługowymi.

Nowoczesne rodentycydy pozwalają skutecznie kontrolować populację gryzoni. Stosuje się także środki fizyczne. Działania deratyzacyjne trzeba rozpocząć jak najszybciej, aby opanować rozmnażanie się szczurów.

Ważne jest, aby w okolicy przeprowadzić równoczesną deratyzację, ponieważ jeśli to się zrobi w części – to szczury się przeniosą na tereny nie objęte deratyzacją.

Szczurów jest na kuli ziemskiej tyle, ile ludzi. Ocenia się, że w USA przypadają co najmniej dwa szczury na każdego obywatela mieszkającego na farmie i co najmniej jeden na pięciu mieszkańców miast. W Indiach jest sześć razy więcej szczurów niż Hindusów. A ile szczurów przypada na mieszkańca Krakowa?

Musimy się zmobilizować i nie lekceważyć problemu. Wiosna, jak widać na niniejszym tekście , ma różne oblicza.

Znów o kadencyjności.

„Dajcie ludziom swobodę działania, a zaskoczą was swoją pomysłowością.”

Peter Drucker

Kiedy , po raz kolejny, poruszana jest sprawa tego, jak funkcjonują samorządy i dlaczego radni mogą, w gruncie rzeczy, zdziałać tak niewiele –  wciąż podpowiadam koncepcję, która jest oficjalnie podawana przez „reżyserów” zmian w samorządowości.

Jeszcze w poprzedniej kadencji próbowano odwołać wójtów, czy prezydentów. W tej – właściwie już nie słyszymy o takich pomysłach. Wynika to między innymi i z realności podejścia do sprawy. po prostu ludzie się nie interesują samorządem.

Niska frekwencja, brak pieniędzy i środków na kampanię informacyjną – to główne przyczyny porażek tych, którzy organizują referenda. Owe plebiscyty lokalne – w przypadku naszego kraju – najczęściej kończą się porażką organizatorów. Koszt na mieszkańca gminy uprawnionego do głosowania, w której przeprowadzone jest referendum, waha się od 0,41 do 15,53 zł (płaci za to samorząd, budżet państwa finansuje tylko komisarza wyborczego). Nieważne referenda kosztowały gminy w ostatniej kadencji ok. 2,1 mln zł. Dla porównania referenda ważne kosztowały ok. 700 tys. zł.

A gdyby tak wprowadzić kadencyjność władz? Byłoby z góry wiadomo, że prezydent, wójt, sołtys będą sprawowali władzę dwie kadencje i odejdą: w chwale lub w zapomnieniu, ale potem, po przerwie będą mogli powtórnie ubiegać się o stanowisko.

Kadencja powinna trwać najwyżej 5 lat . Dwie kadencje są czasem na tyle znaczącym, że można podjąć bardzo wiele dobrych decyzji i rozwinąć miasto, wieś, miasteczko, albo i spowodować regres. Kadencyjność dotyczy między innymi władz uczelnianych, gdzie rektorów obowiązują kadencje. Tak także bywa w korporacjach, gdzie istnieje konieczność wymiany szefów, ponieważ, jak twierdzą specjaliści od zarządzania, nowy prezes, dyrektor – to inne, świeże spojrzenie na możliwości rozwoju instytucji czy firmy.

Zarządzanie miastem, miasteczkiem lub wsią przez 15-20 lat jest niedobre. Słyszę wielokrotnie argumenty, że może i dobra kadencyjność w dużym mieście, ale na wsi to już nie. Tam osób nadających się do sprawowania władzy jest mniej. Nie akceptuję tych argumentów. Uważam, że to właśnie kadencyjność władz może pobudzić aktywność obywatelską mieszkających tam ludzi.

Peter Drucker– ekspert do spraw. Zarządzania, badacz procesów organizacji i zarządzania profesor Katedry Nauk Społecznych i Zarządzania Uniwersytetu w Claremont w Kalifornii pisał, że szef, prezes, lider powinni być wymieniani co sześć lat.

Od czasu wprowadzenia w Polsce w 2002 roku bezpośrednich wyborów przez trzy kadencje rządzi w Polsce aż trzy czwarte szefów gmin i miast. Powstaje wiele pytań, chociażby i takich, o jakich pisał Drucker. W kontekście samorządowym brzmieć one mogą nieco inaczej: Czy liderzy nie wypalają się, czy miasto zarządzane przez tego samego człowieka nie grzęźnie w nepotyzmie, układach personalnych, tworzenia dworu zaufanych etc. Kiedy widzimy opinię mieszkańców, którzy mówią, że jest dobrze, albo, że jest nie najgorzej – to można zapytać, czy nie byłoby bardzo dobrze wtedy, kiedy zostałoby odświeżone widzenie problemów miasta, gminy przez osobę nową?

Pytań jest coraz więcej. Wydaje się jednak, że to ruch społeczny może wpłynąć na zmianę legislacyjną. W kancelarii poprzedniego prezydenta była  przygotowywana zmiana ustawy o samorządzie terytorialnym, która miała  za zadanie wzmocnić znaczenie i rolę mieszkańców. Jednak nie było w niej mowy o wprowadzeniu kadencyjności władzy, ale wręcz odwrotnie były tam  koncepcje aby ograniczyć możliwość organizowania referendów. Przeciwnikiem kadencyjności jest oczywiście Związek Miast Polskich, który został utworzony przez prezydentów miast i miasteczek (obecnie do związku należy 313 miast). Jeśli więc nic się w najbliższej przyszłości nie zmieni wypada jedynie z wielką konsekwencją walczyć o budżety partycypacyjne i obronę funkcjonowania referendów. To nam pozostaje. Ponieważ, jak się wydaje grozi nam w bardzo wielu przypadkach dożywocie władz.

Kiedy piszę o kadencyjności – to wiem, o czym piszę: znam z własnego doświadczenia mechanizm obudowywania się władzy „tzw.” wykonawczej (podkreślam cudzysłów przy „tzw”), ale także powstające relacje współzależności pomiędzy radnymi, a urzędnikami. Precyzyjnie zawężające się relacje, które pozwalają wykazać się „tzw” organowi uchwałodawczemu – jakąkolwiek aktywnością. Jestem w stanie zorganizować tę czy inną akcję (którą obiecałam wyborcom), wtedy, kiedy właściwy urzędnik znajdzie pieniądze. A to on jest, tak naprawdę (i bardzo bym chciała, aby to wreszcie zrozumieli dziennikarze, wyborcy i wszelkie fundacje kontrolujące naszą działalność) panem kasy.  Doskonale to rozumieją ludzie: powoływani przez prezydenta jego zastępcy są traktowani, jako właściwe organy mające pieniądze. Radnych, którzy muszą wygrać z konkurencją na listach wyborczych  traktuje się niezbyt poważnie. Wpływowymi ludźmi w mieście są władze „wykonawcze”, a nie „uchwałodawcze”. Wyborcy wiedzą lepiej. Po prostu rozumieją sprawę.

Kadencyjność organów wykonawczych i uchwałodawczych powodowałby świeżość w zarządzaniu miastem, czyniłby klarowną sytuację wymiany kadr (zawsze część mogłaby powrócić , po przerwie 5 letniej).

Piszę z wnętrza problemu. Obserwuję, widzę i analizuję.

Dlaczego kobiety chcą mieć kongresy dla siebie?

Pytanie zadawane jest na każdej konferencji, na każdym spotkaniu w telewizji, radiu. Dlaczego kobiety chcą mieć osobne kongresy? Nie za bardzo rozumiem zdziwienia w zadawanym pytaniu. Po pierwsze we wszystkich cywilizacjach świata kobiety i mężczyźni od czasu do czasu miewali osobne spotkania ze względu na tematy, które ich interesowały. Od plemion prymitywnych po społeczeństwa wysoce cywilizowane spotkania kobiet były traktowane, jako oczywiste relacje między osobnikami tej samej płci. Kiedyś było to spowodowane innym zakresem prac i obowiązków. Nasze prababcie spotykały się w długie zimowe wieczory przy darciu pierza, przy wspólnym gotowaniu. Wtedy trwały długie zimowe rozmowy o sprawach błahych, ale tez i innych ważnych. Mężczyźni zaś spotykali się we własnym gronie. I nikt nie pytał dlaczego. Takie po prostu były potrzeby.

Tak więc trzy lata temu w Krakowie powstał pierwszy Małopolski Kongres Kobie. Inspiracją dla niego stał się ogólnopolski Kongres Kobiet, na których między innymi postulowano potrzebę zmian układania list wyborczych do parlamentu. Kobiety miały być , według koncepcji członkiń Kongresu wpuszczane na tak zwane „miejsca biorące” (takie, które mogą wesprzeć sukces wyborczy). I zmian tych, w większości przypadków – dokonano.

Małopolski Kongres w zasadzie został nieco inaczej sprofilowany, niż ogólnopolski. Zresztą wśród wolontariuszek, które go tworzyły poglądy polityczne były w zasadzie nie poruszane. My, w Krakowie postawiłyśmy nie identyfikację polityczną, ale raczej na wspólnotę potrzeb, zakres problemów do rozwiązania. Wiele paneli, od samego początku było poświęcanych sprawom kobiecego zdrowia, godzenia życia zawodowego z życiem rodzinnym, sprawom trudnym, o których można porozmawiać w gronie innych kobiet. Na ostatnim, trzecim Kongresie były poruszane tematy związane także z tymi tematami. Rozmawiałyśmy o uzależnieniach kobiet, o umiejętności poruszania się w świecie karier zawodowych i opieki nad dziećmi, o umiejętności znajdowania pracy, o oszczędzaniu , o pieczy zastępczej (decyzji dotyczących adopcji dzieci).

Nasz Kongres Małopolski miał być, jak pisałam wyżej, apolityczny, . I dbałyśmy o to, aby w proponowanych panelach nie było wątków, które różnią Polaków, ale przede wszystkim te, które łączą. Nie było mowy o zachęcaniu do aborcji, o niechęci wobec mężczyzn (zresztą to mężczyźni otwierali nasz Kongres – prof. Jerzy Vetulani, który mówił o różnicach w strukturze i pracy mózgu kobiety i mężczyzny, a Kongres zakończył koncert pianisty Leszka Możdżera).

Tuż po Kongresie dostałyśmy bardzo dużo podziękowań, za zorganizowane spotkanie.

Kongres rozpoczął obchody marcowych uroczystości i spotkań kobiet w różnych formach. Będą koncerty, spotkania, pokazy skierowane przede wszystkim do kobiet. I znów na końcu powstaje pytanie: komu to przeszkadza, dlaczego jest tyle pytań. Jeśli są chętni – to będziemy w dalszym ciągu organizowały kongresy, aż do czasu kiedy wyczerpie się wolontaryjna energia organizatorek, albo zainteresowanie uczestniczek12512467_489215131262670_2769373313348953957_n

Wyborcze obietnice.

images5

Byłam w czwartek na konferencji dotyczącej obietnic wyborczych polityków i samorządowców. Byłam, ponieważ uważam, że organizacje pozarządowe powinny kontrolować władzę. Kropka. Tak samo, jak popierałam oceny pracy nauczycieli akademickich przez studentów. Tak jest i być powinno – praca powinna być weryfikowana.

Wracając do tego, co nam zaprezentowano w czwartek. Nie mogłam zostać do końca ponieważ miałam inne zajęcia i zawiadomiono mnie dość późno o konferencji.

Po wysłuchaniu paru referatów mogę stwierdzić,  że doświadczenie, jak bym to nazwała „wewnętrzne” bycia w samorządowości (i to przez trochę lat) powoduje nieco inną perspektywę świadomości tego, na czym owa samorządowość polega, niż ogląd „zewnętrzny” – jak jawi się wszelkim organizacjom pozarządowym, a i także zwykłym obywatelom.

Doskonałym podsumowaniem istniejącej sytuacji jest praca zbiorowa pracowników Uniwersytetu Ekonomicznego „Raport o stanie samorządowości terytorialnej w Polsce” (https://www.facebook.com/mjantos/?ref=hl) . Praca poświęcona jest pamięci prof. Michała Kuleszy – reżysera nowoczesnego samorządu polskiego. Raport idealnie oddaje to, co wydarza się w samorządach. Jest poniekąd dość radykalną oceną zjawisk i procesów, które niekorzystnie wpływają na funkcjonowanie samorządów.

Autorzy piszą: ” Wprowadzenie w 2002 roku do ustroju samorządu gminnego modelu prezydenckiego, dodatkowo niezgodnie z podstawowymi dla systemu regułami, przyczyniło się do pogłębienia już wcześniej występujących słabości w zakresie demokracji samorządowej lub zaowocowało nowymi negatywnymi trendami:

1. Nadmiernej dominacji władzy wykonawczej kosztem działania mechanizmu kontrolowania i równoważenia (checks and balances), a głownie kompetencji kontrolnych rad gmin.

2.Ograniczenie zatem odpowiedzialności władzy wykonawczej wobec obywateli głównie do aktu wyborów powszechnych.

3.Utrwalenie aktywności obywateli wyłącznie w formie demokracji negatywnej i kontroli władzy ex post. […]”

Dalej autorzy piszą o rozproszonej i rozmytej odpowiedzialności samorządu za poszczególne rodzaje usług publicznych. O tym i ja wspominałam w swoich publikacjach wielokrotnie. Słusznie podkreślają to, że rady nie są wyposażone w narzędzia, które umożliwiałyby nakłonienie wójta, burmistrza czy prezydenta do realizacji podjętych przez nią uchwał. Na przyjęcie budżetu, które jest przywoływane, jako najważniejsza uchwała – także rada ma minimalny wpływ. Budżet przedstawia organ wykonawczy i wszelkie zmiany w nim ma być przez organ wykonawczy akceptowany. Nieuchwalenie w terminie budżetu – oznacza ustalenie go w dość ograniczonym zakresie przez Regionalną Izbę Obrachunkową (RIO). Budżet zastępczy nie obejmuje zadań własnych fakultatywnych (nieobowiązkowych), a RIO ustala zazwyczaj budżet we współpracy z organem wykonawczym (sic!!). Tak więc prawdą jest to, co piszą autorzy raportu: „Rola radnych jest drugoplanowa, a w kwestiach budżetowych trzeciorzędna”. Dominacja urzędników nad radnymi jest bardzo wyraźna i wciąż rosnąca. Oczywiście bolączek i błędów jest cała masa. Gorąco polecam raport. W nim jest najtrafniejszy opis panującej sytuacji i jej ocena.

Tak więc, gdyby autorzy konferencji przeczytali raport o samorządowości – wiedzieliby dużo więcej. Jeśli na w/w konferencji mówi się o tym, że prezydent miasta spełnił swoje obietnice powyżej 3,5% a radnym nie udało się nawet dotrzeć do 3%  – to w kontekście tego, co opisuje raport sprawa stałaby się oczywista i jasna.

Autorzy zmian, a wśród nich i pan sędzia Jerzy Adam Stępień przyznają, że w sytuacji, z której zdają sobie sprawę – ratunkiem (a tak twierdzi w rozmowie ze mną pan sędzia Stępień) może być kadencyjność władz. Oczywiście nie zmieni to w żaden sposób zachwianej równowagi pomiędzy władzami wykonawczymi i uchwałodawczymi, ale przynajmniej będzie odświeżeniem kadr; możliwością na zmianę zarządzania i poniekąd rozbiciem tworzących się towarzystw skupionych przede wszystkim wokół prezydentów, burmistrzów, wójtów.

Sytuacja polskiego samorządu nie jest więc prosta. Potrzebna jest poważna debata nad polskim systemem samorządności terytorialnej. Być może to pora nad jej zmianą. Potrzebne są zmiany legislacyjne. Być może powinno stać się na przykład tak, aby rady mogły wynajmować menadżera wykonawczego, który ponosiłby pełną odpowiedzialność za zarządzanie miastem, miasteczkiem, wsią.  Może powinien powrócić model typowo parlamentarny z władzą wykonawczą odpowiedzialną przed radą.

Z  wiedzą, jaką można było uzyskać po przeczytaniu wyżej przywołanego „Raportu” moglibyśmy podejść bardziej świadomie do tego, jak rozliczać władzę samorządową, czy wszyscy mamy takie same możliwości i szanse realizowania swoich obietnic.

I oczywiście niniejsza moja uwaga jest zaledwie kroplą w temacie poruszanym przez autorów konferencji. Tematów przeze mnie pominiętych jest sporo. Wrócę zapewne do nich.