Festiwal Tatuażu.

grafika_kobieca_bark_1_jpg_960x565_q85No i Szanowni Państwo nie spodziewalibyście się tutaj, na moim blogu zainteresowania … sztuką tatuażu. Przechodziłam rano z psem i zauważyłam plakaty zapraszające na kolejny Festiwal Tatuażu w Krakowie. Pomyślałam sobie, że szkoda, że znów działania związane z tatuażem są zamknięte we własnym gronie.

Ponad dwa lata temu przyszli do mnie na dyżur ludzie, którzy opowiedzieli mi o tym, że chcą organizować w Krakowie kolejny festiwal tatuażu i że proszą mnie o wsparcie w jakiejś tam sprawie. Wtedy to przypomniałam sobie książkę Erica Emanuela Schmitta „Kiedy byłem dziełem sztuki”  i … powiedziałam im, że spotkam się z panią dyrektor MOCAKu i zaproponuję jej, aby tym razem Muzeum Sztuki Współczesnej włączyło się w ich festiwal. Tym bardziej, że wśród twórców tatuaży spotykamy się z absolwentami szkół artystycznych, a więc ciało ludzkie staje się coraz bardziej dziełem sztuki. Obraz staje się ciałem i dziełem sztuki. Wymyśliliśmy wtedy razem całkiem niezłe artystyczne wydarzenie. Byłam u pani dyrektor, która (no właśnie, nie wiem, jak określić jej reakcję)  zlekceważyła projekt.

Tak sobie dzisiaj pomyślałam, że szkoda. Szkic pomysłu był całkiem rozbudowany; zrobiliśmy to razem: ja i specjaliści od tematu. Mogłoby być to ciekawe wydarzenie. Niestety – nie powstało, chociaż nie wiadomo, czy nie powstanie za jakiś czas – ale już bez nas. 🙂

A może ktoś to już zrobił? Podniesienie tatuażu do rangi „żyjących i chodzących dzieł sztuki”. Ciekawe. Nie uważacie Państwo?

 

Kadencyjność, jak Kartagina…

katonWłaściwie powinnam każde swoje wystąpienie kończyć tak, jak Kato Starszy. On był bardzo konsekwentny i zawsze, zawsze powtarzał „Ceterum censeo Carthaginem delendam esse”. A ja powinnam powtarzać, że powinna być kadencyjność władz. Pisałam już tutaj wielokrotnie. I liczę na to, że wreszcie ktoś poważnie się za to zabierze. Jeśli to zrobi PiS – to  chapeau bas. Ale zapewne nie zrobi.

Piszę po pierwsze jako wieloletnia samorządowiec (no właśnie, co tutaj z żeńską końcówką) – i wiem, co czyni wielokadencyjność z umysłem człowieka i jaką trzeba mieć silną kondycję psychiczną, aby nie wejść w struktury (tudzież tworzenie) „dworu” (najdelikatniej nazywając zjawisko). Po drugie a propos krakowskiej akcji Łukasza Gibały, który rozpoczął zbieranie podpisów pod odwołaniem prezydenta Jacka Majchrowskiego. Akcja Gibały jest odpowiedzią na mój postulat kadencyjności. Zauważcie Państwo, że prawie nikt nie jest w stanie przebić działania PR obecnie panujących prezydentów, burmistrzów czy wójtów. Od tylu lat wmawia się mieszkańcom, że właściwie wszystko, co się dzieje – to zawdzięczamy im właśnie. Jakoś nie jest równie często powtarzana „oczywista oczywistość”, że władza dystrybuuje … tylko i wyłącznie pieniądze podatników. I nierzadko robi to w sposób … dość swobodny.

A naród, mieszkańcy w wyborach głosują według wskazówek partyjnych. Tak więc w ostatnich wyborach samorządowych liczyli się Jacek Majchrowski (przypadek pierwszy, na podstawie zasiedziałości) i Marek Lasota (przypadek drugi; przedstawiciel PiSu).

Wygląda więc, że nie ma szans wyjścia poza ten zaczarowany krąg. Nikt nie ma szans przedrzeć się. Powiecie Państwo: zaraz, zaraz, ale zdarzały się przypadki, że prezydenta odwołano w referendum. Rzadko, co prawda, ale takich, którzy byli bardzo aktywni i wyraziści. A bycie wyrazistym i aktywnym jest wszędzie dość ryzykowne. Lepiej być elastycznym (czytaj dyplomatycznym), niby na pierwszym planie, a tak niekiedy i na drugim. Metod jest wiele. W każdym razie mądrzy (czy też sprytni – co wydaje się nie do końca synonimem) mogą założyć dynastie (zauważcie Państwo, co się dzieje tam, gdzie nie ma mowy o kadencyjności, że przywołam przypadek Emomali Rachmona władcy Tadżykistanu i wielu, wielu innych). Powiecie, ależ, ależ inna kultura – gdzież tam u nas!! To przyjrzyjcie się łaskawie funkcjonowaniu wieloletnich władców miast, miasteczek, wsi. Toż to tam znajdziemy ten sam rodzaj uwielbienia (a może i samouwielbienia, zanik krytycyzmu, megalomaństwo). Ten sam rodzaj eksponowania swojej mocy, w taki sam sposób.

Kadencyjność jest szansą na unormalnienie wyżej opisanej sytuacji. Dwie kadencje (10 lat rządzenia). To długi czas: można zrobić bardzo dużo dobrego, ale też i nieco schrzanić. A potem władze odchodzą. Nie mają szans zbytnio się przywiązać do stanowiska (bo przecież jest „świadomość odejścia”), nie ma czasu na tworzenie „dworów”. Same korzyści. I wiem, co piszę, ponieważ widzę to od środka, mam umiejętności analizowania i odwagę, aby o tym mówić. I nie wierzcie Państwo, że, jak to wielu powtarza, jeśli władca jest dobry, to po co go zmieniać. Korporacje mające doskonale opracowane metody zarządzania zmieniają szefów, bo to zawsze dopływ nowej energii. Nie mogą to być stanowiska „póki śmierć nas nie rozdzieli”. 

Pokazałam mechanizmy, które po prostu tak wyglądają. Jestem radną czwartej kadencji. Rola rad, po zmianach i po wprowadzeniu bezpośrednich wyborów prezydentów, burmistrzów, wójtów – jest marginalna (o czym też pisałam). Staram się realizować swoje zadania w sposób maksymalny (na co pozwala mi moja pozycja). Krok po kroku. Cała jednak moja energia i praca kończy się tam, gdzie zaczynają się właściwe decyzje: a te są w organach wykonawczych. Ale to już inna historia. Relacje pomiędzy organami tzw.uchwałodawczymi i wykonawczymi. Tutaj wciąż podsuwam doskonały raport o samorządności terytorialnej w Polsce wykonany przez zespól profesora Jerzego Hausnera http://www.maszglos.pl/wp-content/uploads/2013/04/raport_dysfunkcje.pdf

Wracając do głównego wątku niniejszego wpisu: nie jestem ani „za”, ani „przeciw” akcji Łukasza Gibały. Pokazałam jedynie strukturę zamkniętego kręgu, w jakim znajduje się samorządowość nie tylko w Krakowie, ale wszędzie. Moim zdaniem nie jest to dobre dla Polski.

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse.

 

 

 

 

Przerażony lekarz

13603959symbolmedycynawnakubekwstyluretroDzisiaj w Gazecie Wyborczej jest świetny wywiad z lekarzem Henry Marshem – neurochirurgiem. Bardzo serdecznie polecam. Istotnym elementem wywiadu (a zapewne i książki, która jest prezentowana) jest kontakt lekarza z pacjentem. Pisałam o tym wielokrotnie. I uczę studentów, w jaki sposób rozmawiać z pacjentami.

             „Polski lekarz poświęca statystycznie pacjentowi około siedmiu minut. W tym czasie może jedynie przekazać podstawowe informacje.” Takie są badania socjologiczne i z nich między innymi korzystają dziennikarze, którzy czynią przedmiotem publicznych dyskusji relacje pomiędzy lekarzem i pacjentem. Komunikacja interpersonalna staje się przede wszystkim obiektem zainteresowania uczonych, psychologów, socjologów, ale niestety rzadko jest zagadnieniem, prawie zupełnie pomijanym, w programach nauczania medycyny. Na plan pierwszy w obszarze tematów pozamedycznych wysuwają się takie sprawy jak rosnące koszty leczenia i generowane przez nie zjawiska czy też korupcja wśród lekarzy.

            We współczesnym świecie chory coraz bardziej upodobnia się do kartezjańskiej zepsutej maszyny. Tadeusz Biesaga pisał: „Relacja lekarz-pacjent nie stanowi sztucznego kostruktu, lecz o jej istnieniu decydują realne fakty, takie jak: choroba (facto f illness), czynności danej specjalności medycznej (act of profession) i czyn leczenia (act of healing). Wewnętrzny cel medycyny i wewnętrzna moralność tej profesji ujawniają się najbardziej w sytuacji pierwotnej, jaką stwarza medycyna kliniczna, w której lekarz staje twarzą w twarz z chorym oczekującym wyleczenia.”

            Porozumienie między lekarzem a pacjentem jest niezbędne po to, aby móc realizować dobro pacjenta. I ten element powinien być najważniejszy w ich komunikowaniu się. Zagadnienie „wiarygodności informacji o diagnozie” czy też „mówienie pacjentowi prawdy” jest najczęściej analizowanym tematem w bioetyce. Już studenci pierwszego roku medycyny bez zastanowienia wygłaszają teorię, że mówienie prawdy pacjentowi jest podstawową powinnością lekarza.

            W ośrodku onkologicznym w Stanach Zjednoczonych  w Seattle lekarze po wielu latach praktyki, wciąż się uczą zasad właściwej komunikacji interpersonalnej. Wszelkie interpretacje tematu zaczynają się od podstawowej kategorii czyli od pojęcia autonomii pacjenta. Pojęciu temu została poświęcona bardzo duża część  światowej literatury bioetycznej. W niniejszym miejscu można by zastosować wiele odsyłaczy do książek Geralda Dwornika, Harrego Frankfurta, Fedana, Beauchampa,. W każdej z przytoczonych książek znalazłoby się wiele uzupełnień i analiz pojęcia autonomii pacjenta, autonomii działania etc. Najprościej, na użytek niniejszego artykułu możnaby przyjąć definicję autonomii jako umiejętności identyfikowania pragnień jednostki, jej zdolności decydowania o sobie . Gerald Dworkin pisał: „Dążąc do autonomii, jednostka kształtuje swe życie, konstruuje jego znaczenie. Autonomiczna osoba nadaje swojemu życiu znaczenie i w ten sposób tworzy samą siebie”.

Istota ludzka to umysł i ciało. Decyzje medyczne dotyczą cielesności ludzkiej która współtworzy tożsamość człowieka: ja to moja świadomość ale także i moje ciało.  Decyzje dotyczące cielesności poruszają obszary tożsamości pacjenta. Niedocenianie i pomijanie decyzji dotyczących spraw cielesności pacjenta są więc lekceważeniem jego autonomii.

Nie sposób nie przypomnieć tutaj innego, znaczącego zagadnienia, także mającego obszerną literaturę biomedyczną: tematu paternalizmu. Hipokrates zbudował jasną i klarowną „instrukcję” obsługi pacjenta. Polecał w swoich pismach: „Opiekując się pacjentem, rób to wszystko spokojnie i umiejętnie, większą część rzeczy przed nim ukrywając. Niezbędne polecenia wydawaj z pogodą i łagodnością, odwracając jego uwagę od wykonywanych u niego zabiegów; czasem zgań go ostro i zdecydowanie, a czasem pociesz, okazując troskę i zainteresowanie, niczego nie ujawniając w kwestii jego przyszłego lub obecnego stanu”. Hipokrates opisując metodę postępowania z pacjentem troszczył się w znacznej mierze o autorytet zawodu lekarza. Medyk miał być zawodem bardzo dużego zaufania społecznego. Wydaje się jednak i, że Hipokrates był świadomy tego, że nieumiejętnie powiedziana prawda może zabić pacjenta. Od czasów medycyny hipokratejskiej upłynęło dużo czasu. Paternalizm wyrósł na podstawową i jedyną metodę komunikacji lekarza z pacjentem. Z czasem pojawiły się szkoły mocno krytykujące paternalizm. Wydaje się jednak, że jest to tak, jak przy interpretacji wielu skrajności: nie można w tak subtelnej materii, jaką jest zdrowie i życie człowieka wyrażać „jedynie słusznego” stanowiska.

Trudno nie słaniać się w stronę paternalizmu, kiedy jednostka trwale lub czasowo utraciła zdolność decydowania o sobie, czy tez wtedy, kiedy lekarz ma do czynienia z dzieckiem, starcem, czy człowiekiem głęboko upośledzonym umysłowo – i kiedy musi podjąć decyzje medyczne, a w pobliżu nie ma opiekuna wyżej wymienionych podmiotów.

Nakładają się więc dwa obszary zagadnień: związanych a)z autonomią pacjenta i z b)paternalizmem. Obszary te się wykluczają: albo szacunek uzyskuje autonomiczne traktowanie pacjenta, albo dominuje traktowanie go w sposób paternalistyczny, poza dyskusją, poza kontaktem, poza prawem do decyzji pacjenta. I pomiędzy autonomią a paternalizmem znajduje się rozmowa lekarza z pacjentem. Chory ma prawo do informacji o swoim stanie zdrowia. W chorobie najważniejsza jest współpraca pacjenta z lekarzem. Bez niej w wielu przypadkach nie ma mowy o sukcesie. Nieco inaczej przedstawia się sytuacja w chorobach terminalnych. W przekazie informacji o nieuleczalnej chorobie chodzi bardziej o rozmowę niż o przekazanie suchych faktów. Przekazanie prawdy jest procesem, w którym lekarz towarzyszy pacjentowi. Zakres i formę przekazywanych informacji trzeba dostosować do możliwości percepcji pacjenta, do jego psychicznej kondycji, do jego oczekiwań dotyczących prawdy. Elementy te wskazują, że nie ma i być nie może powszechnie przyjętej metody i zasad prawdomówności lekarzy. Szacunek dla osoby pacjenta to nie tylko prosta instrukcja, ale to proces oparty na subtelnościach kontaktu. Priorytet dobra pacjenta przede wszystkim innym może niekiedy, w pewnych okolicznościach prowadzić do potrzeby zatajania przed nim prawdy. Odstępstwo od prawdomówności na etapie leczenia nie musi być trwałe. W zależności od stanu pacjenta, umiejętności komunikacyjnych lekarza, czasu i miejsca rozmowy, gotowości i otwartości pacjenta zasada mówienia prawdy może ulegać zmianie. Nie jest ona najważniejszym kryterium komunikacji interaktywnej pomiędzy lekarzem i pacjentem. O ile w społeczeństwie amerykańskim istnieje silnie eksponowane przywiązanie, przede wszystkim innym do prawa jednostki o samostanowieniu, o tyle na przykład we Włoszech dopuszczalne jest korzystanie przez rodziny i lekarzy z możliwości zatajania prawdy.

W medycynie polskiej podkreśla się priorytet mówienia prawdy za wszelką cenę, chociaż nikt nikogo nie uczy, jak ten proces ma wyglądać, biorąc pod uwagę przede wszystkim to, że lekarz przeznacza pacjentowi, jak było już wspomniane, siedem minut. Piętnowanie kłamstwa i głoszenie prawdy jest szeroko propagowane, chociaż w życiu codziennym kłamstwo, zatajanie prawdy jest praktyką dopuszczalną a nawet tolerowaną. W XX wieku żaden z filozofów nie poświęcił kłamstwu żadnego osobnego traktatu moralnego, zajmowano się prawdą, niekiedy pojęciem fałszu, ale nie budowano relacji pomiędzy prawdą i fałszem, aby móc dokładnie określić cienką linię kiedy jedno przechodzi w drugie.

Leszek Kołakowski pisał:„Cnoty towarzyskie, jak dyskrecja i uprzejmość, bardzo często ocierają się o kłamstwo, ale trudno nie przyznać, że gdyby tych cnót nie było, życie zbiorowe byłoby znacznie gorsze, niż jest i nie tyle oddychalibyśmy czystym powietrzem prawdy, ile żylibyśmy wśród chamstwa”. Kłamstwo w kontekście, o którym była mowa wyżej, jest przyjmowane i nie odrzucane w sposób restrykcyjny. Lekarze amerykańscy, bioetycy, jak i społeczeństwo przyjmują bezwzględny priorytet mówienia prawdy w relacjach lekarz – pacjent. Z drugiej zaś strony w USA powstają prace poświęcone „logice grzeczności”. Debora Tanner wydaje książkę poświęconą wzorcom społecznego kontaktu, w której opisuje strategie porozumiewania się, wzorce kulturowe różnych krajów dopuszczające kłamstwo. Erwin Hoffman w 1967 roku zdefiniował pojęcie „twarzy”, zakładając, że wiele zachowań  w kontaktach międzyludzkich nastawionych jest na „obronę”, „zachowanie twarzy”. Strategia grzeczności jest strategią eleganckiego kłamania, „minimalizowanie wyrażania przeświadczeń nieuprzejmych”, jak pisał Geoffrey Leech. Człowiek jest taktowny, a więc stosuje grzecznościowe zachowania językowe, które są używane w pewnej sytuacji w celu osiągnięcia efektu. Jolanta Antas pisze: „Moim zdaniem, takt rzeczywiście jest uniwersalną zasadą grzeczności, ale w innym sensie. Polega na umiejętności rozpoznania i zastosowania odpowiedniej gry grzecznościowej w danej sytuacji kulturowej i pragmatycznej. W tym sensie także kłamstwo bywa niejednokrotnie taktem, i to bardzo oczekiwanym.”  Do terminologii wkradło się pojęcie „białego kłamstwa” (white lies), włączonego do repertuaru strategii tzw. grzeczności pozytywnej (chwyt retoryczny stosowany dla na przykład dla uniknięcia odpowiedzi na niestosowne lub krępujące pytanie, etc) Debora Tanner zauważyła, że na podstawie skomplikowanych systemów mówienia „nie wprost” funkcjonują całe kultury. „Białe kłamstwa” mają na celu nie intencjonalne kłamstwo, ale często chcą oszczędzić interlokutora, nie sprawić mu przykrości, bólu, wstydu. Jolanta Antas piszę:” Bez tych uprzejmych kłamstw, które przenikają codzienność, nasze życie społeczne stanowiłoby koszmar prawdy nie do zniesienia. Większość kłamstw udaje się nie dlatego, że są tak precyzyjnie wykonane, ale dlatego, że są sankcjonowane społecznie, szczególnie zaś są sankcjonowane kłamstwa grzecznościowe.”  Podkreślić należy rzecz oczywistą, że i tutaj można by mówić o szacunku dla partnera, o konsekwencjach aksjologicznych, o poczuciu grzechu kłamstwa etc. Istnieje jednak na ten typ zachowań przyzwolenie społeczne, z którym nie do końca korespondują inne kłamstwa na przykład w małżeństwie, w polityce i w bioetyce, przy kontakcie lekarza z pacjentem. Wydaje się jednak, że sprawa kłamania na każdej z wymienionych płaszczyzn ma jednak wiele wyjątków, które jakby usprawiedliwiały zaistniałe kłamstwa: „jeśli mężczyzna łapie kobietę, którą kocha na zdradzie, wchodzi w bolesny kontakt z prawdą, a kiedy słyszy, że nieznana mu kobieta zdradziła swojego męża – poszerza jedynie swoją wiedzę – pisała Simone Weil. Kłamstwa, jak widać są różne i odgrywają wiele ról. Poza „białym kłamstwem” możemy mówić i o innych jego rodzajach i funkcjach, które odgrywają w relacjach międzyludzkich.

Leszek Kolakowski w eseju „O kłamstwie” twierdził, że kłamstwo jest dopuszczalne w pewnych sytuacjach i nie zawsze jest godne potępienia moralnego. Wcześniej w historii ludzkości pisano dużo na temat kłamstwa i prawdy. Stoicy uważali, że kłamstwo to mówienie rzeczy fałszywych w niegodziwej intencji. Znaczyło to nie mniej ni więcej, że nie istnieje intersubiektywne kryterium określania kłamstw., nie można bowiem w żaden sposób przekonać intencję człowieka czynić niezależnym wyznacznikiem kategoryzowania zdarzenia. Nawet św. Augustyn zwracał uwagę na tradycyjny podział kłamstw na użyteczne (mendacium officiosum), żartobliwe (mendacium iocosum) i szkodliwe (mendacium domnosum). Kryterium podstawowym był skutek czynu. Podział św. Augustyna był bardziej skomplikowany, ale tamże znalazł się i rodzaj kłamstw, które powodują powstanie nieznacznego zła moralnego. W tym miejscu pisał na przykład o kłamstwie nie mówienia choremu o bardzo złych rokowaniach, jak i o kłamstwie, które chroni czystość seksualną przed rozwiązłością. Jednakże św. Augustyn budował argumenty ukazujące moralne zło kłamstwa. Jego postawa była jednoznaczna i potępiająca dopuszczalność kłamstwa.  Jednak w książce „Enarrationes In Psalmos” Augustyn ukazuje sytuacje, kiedy można dopuścić przemilczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy druga osoba nie jest w stanie ją przyjąć całej prawdy „bez szkody dla swej duszy”. I tutaj posługuje się Augustyn klasycznym przykładem lekarza, który przemilcza niektóre fakty w rozmowie z pacjentem, przypuszczając z dużą pewnością, że jego stan może się pogorszyć. Istotnym przykładem w naszym przeglądzie podpowiedzi historii, którego nie sposób pominąć jest Hugo Grocjusz. Na początku XVI wieku Grocjusz formułuje tezę, która stanie się podstawą przełomu w dziedzinie polityki prawa. Człowiek, według niego, na podstawie prawa naturalnego, a ściślej wyposażenia natury ludzkiej w pewne wartości, ma prawo do pewnej jakości życia i do pewnego stanu swojej egzystencji. Na przykład ma prawo do prawdy „liberas iudicandi” – prawo do wolnego sądzenia, czyli poznania prawdy. W pewnych uzasadnionych przypadkach prawo to można a nawet i powinno się ograniczać – dotyczy to chorych psychicznie czy też nieuleczalnie chorych. Jeśli Grocjusz mówi o prawie do prawdy, to pojawia się zagadnienie kłamstwa. Próba analizy problemu doprowadza go do stwierdzenia, że istnieje różnica pomiędzy kłamstwem a fałszomówstwem (kłamstwem w słabszym sensie). Pierwsze z nich jest głęboko niemoralne, drugie ma charakter neutralny. Fałszomówstwo ma miejsce wtedy, kiedy wypowiada się rzeczy fałszywe, których intencją jest przede wszystkim ochrona osób którym się je mówi. Kłamstwo uderza w wolność jednostki, jest zatem przemocą, jest moralnie niedozwolone.

            Istnieją wyjątki od zakazu kłamania. Grocjusz wylicza ich kilka, wśród nich wymienia pocieszenie chorego, kiedy ten potrzebuje wsparcia wyrażającego się w kłamstwie.

Racje absolutnego zakazu kłamstwa w życiu społecznym wykładał Immanuel Kant. Odrzucał wszelkie usprawiedliwienia i pisał: ”Z uprawnieniami do kłamstwa w imię korzyści drugiego człowieka wynikałaby możliwość zakwestionowania prawomocności wszelkiego prawa formalnego.”  Rozluźnienie zasad dotyczących prawdomówności destruuje społeczeństwo. Jednakże Kant ze swoim radykalizmem jest wyjątkiem wśród myślicieli zajmujących się etyką, którzy dość często stosowali relatywizm w ocenach kłamstwa, przede wszystkim tego, które było ochroną czyjegoś życia, zdrowia, honoru . Kant nie wspierał takiego rozumowania i ostentacyjnie gardził empirią.

Jak widać, zagadnienie istnienia prawdy i kłamstwa w relacjach między ludźmi zawsze wzbudzało dużo emocji i nigdy nie zostało rozstrzygnięte w sposób absolutny i ostateczny. Prawda jest wartością należną osobie. W relacji międzyludzkiej godność osoby drugiej dostrzeżona i uznana w dialogu tez powinna być oparta na prawdzie. Człowiek przygotowany do dialogu z innym człowiekiem powinien być otwarty na mówienie prawdy i powinien wiedzieć, jak ją przekazać, jednakże cały przebieg rozmowy powinien należeć do tego, który ma prawdę przyjąć. To on ostatecznie może potwierdzić swoją gotowość lub odrzucić przyjęcie prawdy. Rozmowa wymaga wspólnego języka. Z jednej strony następuje komunikowanie stanowiska, poglądów, emocji z drugiej musi nastąpić zrozumienie.

W spotkaniu lekarza z pacjentem wspólny język jest warunkiem koniecznym. Główny obowiązek spoczywa na lekarzu, który powinien przełożyć swoja wiedzę, myśli na słowa pojęte przez pacjenta. Na pytanie: o czym powinna być rozmowa z chorym i w jaki sposób przeprowadzona, odpowiedź jest jedna: rozmowa powinna być o tym co chce usłyszeć chory. To on jest reżyserem tej rozmowy. Lekarz jest uczestnikiem, ale uczestnikiem aktywnym, który powinien wiedzieć co przekazać pacjentowi i w jaki sposób. I ten sposób jest najbardziej problematycznym zagadnieniem, trudnością największą.

Rozmowa lekarza z pacjentem pełni wiele funkcji: na przykład instruktażu (pouczenie, w jaki sposób przyjmować leki, jaką stosować dietę, ćwiczenia gimnastyczne etc) ale także jest ona istotnym elementem procesu leczenia (odpowiednio przeprowadzona rozmowa może albo wzmocnić albo nie współpracę pacjenta z lekarzem przy procesie leczenia). Zadaniem lekarza jest „nauczenie się” języka chorego. Okazanie mu zainteresowania, cierpliwości po to, aby przekroczyć barierę niezrozumiałości i lęku. „Aby z pacjentem porozmawiać – po pierwsze – musimy z nim nawiązać kontakt, spytać co wie na temat swojej choroby, jakie są jego wyobrażenia dotyczące choroby, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jest to choroba uleczalna, czy też obawia się, że jest to choroba beznadziejna. Następnie stopniowo, w ciągu kilku rozmów – zgodnie z oczekiwaniami i możliwościami percepcji intelektualnej pacjenta – stopniowo wtajemniczamy go w propozycje leczenia oraz szczegóły rozpoznania” pisała Beata Żuchowska onkolog, pracownik kliniki chemioterapii. Elizabeth Kubler-Ross uczyniła bardzo wiele dla pacjentów i lekarzy. Starała się jak najwięcej ich nauczyć, jaki sposób powinni reagować na potrzeby swoich pacjentów, jak powinny wyglądać przeprowadzane wywiady. Pisała prawie scenariusze rozmów:  „Na przykład, kiedy do lekarza przychodzi pacjentka z guzem piersi, troskliwy lekarz powinien uprzedzić ją, że może to być guz złośliwy, ale trzeba czekać na wynik mikroskopowego badania tkanki. Uprzedzi ją również zawczasu, że jeśli obawy się potwierdzą, potrzebny będzie dość rozległy zabieg chirurgiczny. Takie postawienie sprawy przygotuje pacjentkę na najgorsze i na ewentualną operację. Kiedy chora obudzi się z narkozy po zabiegu, lekarz może na przykład powiedzieć :”Bardzo mi przykro, musieliśmy zrobić większy zabieg, niż zamierzaliśmy”. Jeśli usłyszy w odpowiedzi: ”Mam nadzieję, że guz był łagodny”, nie powinien temu zaprzeczać, lecz poświęcić trochę czasu i porozmawiać, a nie zaraz wychodzić. Taka pacjentka przez kilka dni może udawać, że nie zna prawdy. Ze strony lekarza byłoby okrucieństwem zmusić ją do zaakceptowania tego faktu, kiedy ona wyraźnie daje do zrozumienia, że jeszcze nie jest gotowa. To, że ją uprzedził, wystarczy, by miała nadal do niego zaufanie. Pacjentka zwróci się do niego ponownie, kiedy będzie dość silna, by poznać prawdziwą diagnozę.” 

Komunikacja lekarza z pacjentem to nie tylko słowa. Istnieje przekazywanie informacji w sposób niewerbalny, zawierający między innymi takie elementy jak: czynniki paralingwistyczne (tj. nie to co mówimy, lecz sposób w jaki mówimy, ton głosu, jego natężenie, tempo mówienia), kontakt wzrokowy, dotyk. Ważnym elementem, na co także zwracała uwagę Kubler-Ross, jest umiejętność słuchania i milczenia.

Wielki polski psychiatra, profesor Antoni Kępiński pisał o umiejętnościach rozmowy z chorym: „Sztuki rozmowy z chorym uczy się lekarz przez całe swe Zycie zawodowe. Im dłużej się uczy, tym więcej widzi swoich błędów.[…] Traktując jednak rozmowę z chorym, jako swoistą formę kontaktu międzyludzkiego, trudno ją zamknąć w formach określonych z góry. Każdy kontakt z drugim człowiekiem jest bowiem w mniejszym lub większym stopniu nieprzewidzialny i nieoznaczalny.”

Mimo tego, że w wielu podręcznikach traktujących o metodzie diagnostycznej podawane są wskazówki, jak prowadzić rozmowę z pacjentem – to jednak wciąż lekarze są do niej nie przygotowani, a błędy i nonszalancje tych nieudanych rozmów równają się wielu ludzkim dramatom, bólowi, nieporozumieniom. Studentów medycyny nie przygotowuje się do tego fragmentu ich działalności, marginalnie w programach nauczania traktuje się przedmioty poświęcone kontaktom młodych adeptów medycyny z pacjentami.  I wydaje się, że brak umiejętności lekarzy nie tylko w mówieniu prawdy pacjentowi, ale w ogóle w komunikacji z nim nie zmieni nawet i to, że zamiast siedmiu minut dla pacjenta otrzymałby do dyspozycji tych minut dwadzieścia czy sześćdziesiąt.

Konopie – uzupełnienie.

Teza: jeśli cokolwiek pomaga ludziom w zwalczaniu bólu i leczeniu chorób – to warto się nad tym pochylić z troską, nie ulegać żadnym fobiom czy potocznemu osądowi.

Po poprzednim moim wpisie pojawiło się dużo uwag pod tytułem: „a ja już widziałem takich „lekarzy” w Kalifornii, czy  na Rynku Krakowskiem etc, którzy „leczą”. Powinnam więc odnieść się i do tych argumentów, które niosą w sobie dystans czy tez niechęć do podjęcia tematu.

A więc po pierwsze powstaje pytanie, czy marihuana uzależnia? Środki przeciwbólowe uzależniają (można używać opioidów w stanach bólowych, ale też i „rekreacyjnie”). W zależności od natężenia THC w marihuanie może nastąpić uzależnienie. Zresztą każdy lek, który powoduje szybki wzrost poziomu dopaminy i późniejszy gwałtowny jego spadek, może być powodem powstania uzależnienia. To szczególne dotyczy koncentratów do palenia, takich jak shatter i dab. Ale uzależniają wszelkie inne substancje, które nie spełniają tylu funkcji w leczeniu bólu i chorób, jak marihuana (pomimo tego jest ogólnadostepność alkoholu, czy tytoniu). Tak więc ryzyko uzależnienia nie powinno skłaniać do całkowitego odrzucenia marihuany używanej do celów medycznych. Na przykład morfina jest też uzależniająca, a przecież mimo to jest legalnie używana do leczenia bólu.

Po drugie, „teoria bramy”.  Przejście na stronę uzależnienia często zaczyna się od jednej substancji, a potem wkracza się w inną. Przywołuję tu przykład podany przez R.Sacades-Villa opublikowany w amerykańskich czasopismach: zrobiono badanie na ponad sześciu tysiącach osób, których pierwsza używką była marihuana – dla 45% był to początek, potem przeszli na używanie jeszcze innych substancji (kokaina, heroina, metamfetamina).

Po trzecie: czy można prowadzić samochód po używaniu marihuany? Mamy coraz więcej komunikatów, że schwytano jakąś osobę, która prowadziła auto po użyciu marihuany (zbadano to specjalnym sprzętem do wykrywania narkotyków). Specjaliści mówią, że po paleniu marihuany do krwi dostają się dwie substancje psychoaktywne, które osiągają szczytowe stężenie w rożnym czasie: zwłaszcza THC (tetrahydrokannabinol – główna substancja psychoaktywna w marihuanie, powodująca uczucie „haju”) osiąga maksimum w krwiobiegu, wtedy kiedy się na przykład pali jointa. W raporcie  wydany przez National Highway Traffic Safety Administration specjaliści piszą, że marihuana natychmiast uszkadza zdolność do jazdy, że jej działanie może trwać około trzech godzin, a resztki skutków mogą być widoczne nawet do dwudziestu czterech godzin po zażyciu.

Te wyżej przytoczone argumenty i zapewne jeszcze więcej tutaj nie przywołanych nie powinny zamykać dyskusji, o której była mowa w poprzednim wpisie: konopie pomagają w leczeniu bólu i chorób. I ten argument winien być priorytetowy. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co może być inspiracją dla osób, które się „rekreacyjnie uzależniają”. Ich preferencje nie powinny przesłaniać dalszych badań nad marihuana i możliwości jej pozytywnego zastosowania.

 

Walka o konopie.

limarihuany_232147502402W zeszłym tygodniu byłam na Międzynarodowej Konferencji dotyczącej leczniczej marihuany. Byli obecni ludzie z Kanady, Holandii, Izraela. Rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób można doprowadzić do korzystania i to jak najszerszego z leczniczej marihuany. W pierwszym dniu konferencji byli pacjenci, którzy są leczeni produktami z konopi. Przykładów było bardzo dużo, ale jak się okazuje – nie są to żadne argumenty. Miało być paru polityków, ale nikt się nie pojawił. Zapowiedziane wizyty zostały odwołane.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie korzysta się z dobrodziejstw konopi przy bardzo wielu schorzeniach. Między innymi leczą ból. Polska jest krajem, w którym pacjenci cierpią.

Według badań epidemiologicznych co najmniej 4 miliony ludzi na całym świecie cierpi z powodu choroby nowotworowej i wielu z nich nie otrzymuje właściwego leczenia przeciwbólowego. Objawy bólowe występują u połowy chorych aktywnie leczonych przyczynowo i u 70 -90%  chorych w terminalnym okresie życia.

Szczególnie trudną do opanowania sytuacją jest ból wszechogarniający (total pain), na który składają się nie tylko czynniki somatyczne, ale również psychologiczne i socjologiczne: lęk przed śmiercią, depresja, poczucie bezsilności, utrata pozycji w rodzinie oraz społeczeństwie. Na niektóre z nich mamy tylko znikomy wpływ, dlatego zawsze należy pamiętać, że skuteczne leczenie przeciwbólowe jest podstawowym, ale nie jedynym, warunkiem rozwiązania najistotniejszych problemów chorego. Często konieczne jest stosowanie leków wspomagających, np. przeciwdepresyjnych i przeciwlękowych, a także pomoc psychologa, pracownika socjalnego, a nierzadko duchownego. Próbą odpowiedzi na tak różnorodne potrzeby chorego jest opieka paliatywna bardzo szybko rozwijająca się w ostatnich latach na terenie całego kraju. Cicely Saunders, brytyjska lekarka opisała, jako pierwsza zjawisko total pain.

Według najnowszych badań, opublikowanych w Cancer Research, kannabinoidy mogą pomóc w leczeniu glejaka wielopostaciowego, który jest uważany za jedną z najbardziej śmiertelnych form guza mózgu. Wstrzyknięte do guza aktywne składniki marihuany hamowały proces angiogenezy (wytwarzania naczyń krwionośnych), przez co doprowadzały do zagłodzenia guza. Na łamach tygodnika „Nature” ukazał się artykuł dowodzący, że THC obniża ryzyko rozwoju miażdżycy. Nie potwierdzone jeszcze badania mówią o terapeutycznym działaniu w kilku odmianach epilepsji. Naukowcy z Uniwersytetu Południowej Florydy w USA  odkryli, że THC radzi sobie także z wirusami odpowiedzialnymi za rozwój groźnych nowotworów. Z kolei  „American Journal of Pathology” donosi, że marihuana obniżając poziom glukozy we krwi może hamować m.in. rozwój retinopatii cukrzycowej, groźnego powikłania cukrzycy, które ostatecznie prowadzi do ślepoty. Wskutek obniżenia poziomu cukru we krwi po zażyciu konopi zwykle następuje pobudzenie apetytu. Mechanizm ten wykorzystano w eksperymentalnym programie leczenia kannabinoidami osób chorych na AIDS, cierpiących na tzw. syndrom krytycznej utraty wagi. Dzięki zastosowaniu kannabionoidów chorzy odzyskiwali apetyt i następował przyrost wagi nawet do 20 kg. Jednocześnie zwiększała się długość życia. Medyczna marihuana  może być skuteczna w leczeniu objawów raka oraz stać się dogodną alternatywą dla wielu obecnie stosowanych leków. Może pomóc w przypadku raka prostaty, płuc, białaczki, raka mózgu, jelita grubego, raka szyjki macicy, raka piersi i innych.

Metody leczenia wykorzystywane przy leczeniu nowotworów powodują u ludzi mdłości. Chemioterapia jest, jak do tej pory, jednym z najważniejszych osiągnięć w leczeniu raka. Jednak silne toksyczne substancje atakując komórki nowotworowe – porażają także zdrową tkankę. Onkolodzy muszą ostrożnie ustalać dawki, aby minimalizować uszkodzenia zdrowych organów. Leki wywołują silne mdłości i wymioty. 

Ludzie cierpiący między innymi na bóle nowotworowe potrzebują lekarstw. Wśród wielu propozycji jest także lecznicza marihuana. W świecie podejście do wykorzystywania walorów leczniczych marihuany jest różne. Uznało je na przykład Izraelskie Ministerstwo Zdrowia. Sformułowano wytyczne, które pozwalają realizować sponsorowany przez państwo przemysł dystrybucji i produkcji medycznej marihuany. Szacuje się, że 40.000 pacjentów z nowotworami, w końcu ma pełny dostęp do tego lekarstwa. W Belgii można uprawiać jedną roślinę na własny użytek. W Czechach uprawa do 5 roślin i posiadanie do 15 gramów substancji jest traktowane zaledwie jako wykroczenie, nie przestępstwo. W Niemczech, Portugalii, Hiszpanii czy Francji posiadanie niewielkiej ilości marihuany jest legalne. W Holandii posiadanie i sprzedawanie w tzw. coffee shopach jest także legalne.

Przed 1900 rokiem produkty konopne były legalne w  Stanach Zjednoczonych; a w 1933 roku uchwalono prohibicję na marihuanę. Obecnie stosowanie konopi w medycynie jest legalne w 24 stanach. W Kalifornii działają cztery licencjonowane przychodnie stosujące marihuanę leczniczą. Wśród nich jest Harborside Medical Marijuana Center – przychodnia, która przyjmuje codziennie około 650 pacjentów leczących się, na podstawie wskazań od lekarzy. Punkt wydawania medycznej marihuany dysponuje ponad 100 różnego rodzaju preparatami najlepszej jakości, na całym świecie.

W Kanadzie lecznicze używanie marihuany regulują od 2001 roku zasady MMAR (Marihuana Medical Access Regulations). Kanada była pierwszym krajem, który wprowadził tego typu regulacje. W USA wprowadziły je jedynie niektóre stany. W sierpniu 2003 roku 62-letni mieszkaniec Kanady, chory na AIDS został pierwszym pacjentem, który otrzymał marihuanę z upraw nadzorowanych przez rząd. Obecnie z programu korzysta 30 tysięcy pacjentów.  W kraju porównywalnym pod względem mieszkańców z Polską wydaje się, że nie jest to zbyt wielu pacjentów, ale powstaje tutaj pytanie: kiedy my w Polsce będziemy mogli podawać takie statystyki.

Izrael jest uważany za kraj, w którym jest najlepiej rozwinięty system medycznej marihuany. Zaczęło się od roku 1999, kiedy na używanie marihuany zgodę wydało Ministerstwo Zdrowia. Dla kilku osób chorych na raka i na AIDS. Do roku 2005 było to dziesięć osób. Ponieważ nie było legalnych źródeł zaopatrzenia – jedynym sposobem byłay własne uprawy. W sierpniu 2011 roku rząd izraelski zatwierdził nowe zasady programu medycznej marihuany. Planowane są dalsze udogodnienia dla pacjentów. Przewiduje się szersze stosowanie marihuany do walki z bólem. Do końca 2016 roku liczba pacjentów może wzrosnąć nawet do 4o tysięcy (w kraju liczącym niewiele ponad 8milionów mieszkańców).

W Czechach od 2012 roku akceptuje się prawo wprowadzające leczniczą marihuanę do aptek. Jest elektroniczna rejestracja recept, aby w ten sposób zwalczać ewentualne nadużycia.

Od 2013 roku prawo zezwala także na medyczne stosowanie marihuany we Francji  i w Rumunii.

Leczenie przeciwbólowe w Polsce jest nadal trudnym tematem, budzącym dużo pytań i wątpliwości. Dość sporadycznie pojawiają się próby podjęcia tematu poszerzenia asortymentu lekarstw, które pozwolą ludziom chorującym nie cierpieć. Podobną drogę przeszła medyczna morfina. Dzisiaj oczywistym jest jej stosowanie w bólach nowotworowych.

Lekarze nie chcą korzystać z leczniczej marihuany, pomimo tego, że wiedzą o jej wpływie na minimalizację i likwidację bólu. Trudno się im dziwić, skoro prawo tego zakazuje. Są jednak przypadki, że lekarze ulegają histerii narkofobicznej i nie chcą podawać nawet legalnie importowanego leku, a ci, którzy stosują konopie, są poddawani ostracyzmowi. Podczas anonimowej ankiety na konferencji poświęconej opiece paliatywnej w 2009 r. aż 75 proc. lekarzy stwierdziło jednak, że chcieliby używać kannabinoidów do leczenia bólów nowotworowych, ale blisko 40 proc. obawiało się „znacznych sprzeciwów społecznych”.

W Polsce nie mamy możliwości skorzystania z dobrodziejstwa medycznej marihuany. Mamy Ustawę z 29 listopada 2005 roku o przeciwdziałaniu narkomanii, która kryminalizuje każde posiadanie marihuany, bez względu na przeznaczenie. W załączniku do wyżej wymienionej Ustawy są wymienione środki, których posiadanie i wytwarzanie jest zabronione.

Medycyna wciąż nie potrafi sobie w sposób doskonały poradzić z uśmierzaniem bólu, toteż każda propozycja powinna być rozpatrywana w sposób konkretny i odpowiedzialny. Nie znany jest mechanizm przeciwbólowy działania marihuany. Wiadomo już jest, że u jednych osób marihuana bardzo skutecznie ogranicza ból, a u innych robi to w sposób nieznaczny. Nie działa na wszystkie rodzaje bólu, tak jak powiedziano wyżej – nie na każdego człowieka, może także wywołać niepożądane dla części pacjentów efekty psychoaktywne, jednakże zdaje się, że ma więcej plusów, niż minusów. Jest mniej toksyczna niż większość innych leków przeciwbólowych, nie niszczy organów wewnętrznych, nie powoduje uzależnienia i nie można jej przedawkować, ale przede wszystkim jest jeszcze jednym środkiem, który może pomóc. I ten ostatni argument powinien spowodować znacznie większe, niż obecnie zainteresowanie jej możliwościami. Ponieważ w Polsce rak też może nie boleć lub boleć znacznie mniej.

 

 

Maratony.

Jutro umówiłam się z moją przyjaciółką na wizytę u nas w domu. Wizytę ważną. Niestety, najprawdopodobniej nie dotrze do mnie, ponieważ jej dom znajduje się na trasie maratonu. Dzisiaj rano w Radiu Kraków mówiłam właśnie i o tym. Maratony, przejazdy przez miasto kolarzy, wielkie wydarzenia (bardzo głośne) na Rynku dezorganizują życie mieszkańców.  Miasto staje się coraz trudniejsze do zwykłej egzystencji dla mieszkańców. Rozumiem i pochwalam bardzo wiele wydarzeń, podnoszących atrakcyjność Krakowa, ale przecież musimy tutaj żyć.  Nie rozumiem także mody narzuconej nam przez innych. Jeśli paraliżuje się na dzień, dwa dni Nowy Jork, Madryt, Londyn, Paryż – aby oddać je w ręce (a raczej nogom) biegaczy – to dlaczego to ma także wydarzać się w Krakowie?  Czy to jest wyznacznik światowości miasta? I nie chodzi o to czy ktoś biega, czy nie. Chodzi o bezpieczeństwo mieszkańców. Ciekawi mnie, czy są statystyki mówiące o tym, ile osób zmarło, ponieważ do nich nie dotarła karetka pogotowia? Pytam, dlaczego maratony nie odbywają się poza miastami (gdzie byłoby bezpieczniej dla wszystkich). I na koniec dzisiejszej refleksji kolejne pytanie: dlaczego musimy ściągać do siebie wszelkie rzeczy, które ktoś wymyślił? A może bądźmy samodzielni. Może już pora w Krakowie zadać istotne pytanie: jak żyć, aby to miasto nie straciło walorów nie tylko dla turystów, ale stało się miastem przyjaznym także dla jego mieszkańców.

Transfery w sporcie i w polityce.

z11270775QSalaobradSejmu

Dawniej, a ja to jeszcze pamiętam,  nie zdarzało się, aby drużyny sportowe przekazywały sobie zawodników, albo ich „sprzedawały” (właściwie cudzysłów jest zbyteczny). W każdej z drużyn grali zawodnicy związani z konkretną narodowością, pochodzący z danego kraju. Były to drużyny narodowe. A potem zaczęli do nich przenikać ludzie  z zewnątrz, sportowcy grający w innych drużynach. I zaczęło się dziać tak, że drużyna upadająca nagle dostawała wiatr w żagle i zaczynała zwyciężać. Mnie to zawsze oburzało i wtedy, kiedy zaczęły się owe transakcje – przestałam się interesować piłką nożną i w zasadzie innymi grami zespołowymi. Chociaż, jak wiadomo, także i zawodnicy sportów indywidualnych – są rożnej narodowości, w wielu krajach – Niemcy reprezentują Polskę, Rumuni – Francję; Uganda – Rosję etc.  A tutaj ten, czy ów mówi, że się nauczy języka kraju, który reprezentuje na olimpiadzie, kiedy będzie miał nieco więcej czasu.

A ja sobie pomyślałam, słysząc o kolejnym transferze zawodnika, dlaczego tak nie jest w polityce? Być może rozwiązywałoby to problemy finansowe partii. Na przykład partia X kupuje sobie polityka, który jest dobry i podniesie sondaże partii. Albo ta, która ma problemy finansowe wystawia na licytacje paru swoich. Ponieważ tak mało znaczą identyfikacje ideologiczne, że właściwie można być wszędzie, każdy w każdej partii.  Coraz trudniej określić, co jest lewicą, prawicą, liberalizmem. Wszystko się rozmywa, staje nijakie. Przenika wzajemnie, dlaczego więc nie pomyśleć na serio o kupowaniu polityków. Powiecie Państwo: przecież tak się dzieje, ale wciąż nie jest to oficjalne. A gdyby tak, proszę sobie wyobrazić, poranny komunikat: w dniu wczorajszym partia X zakupiła za 2 miliony złotych polityka z partii Y. Albo na przykład komunikat taki: partia X zakupiła na Węgrzech od partii Fidesz jej bardzo aktywnego polityka.

Myślicie Państwo, że to jest żart? Teraz tak, ale może już niedługo….

 

Powrót, a nie zmiana.

Szanowni Państwo

Od wczoraj jestem członkinią Nowoczesnej.

Prawie pół roku temu opuściłam szeregi pierwszej partii w moim życiu, którą z wielkim zapałem organizowałam.

Organizowałam partię, (zaproszona przez Andrzeja Olechowskiego) – ponieważ byłam przekonana do jej założeń, idei, koncepcji – wszystkiego, co było mi bardzo bliskie. Wcześniej zapraszano mnie do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, ale widocznie decyzja wstąpienia do jakiejkolwiek partii wymagała (i wciąż wymaga) ode mnie dłuższego namysłu.

Partia PO ewoluowała, a ja widocznie za tymi zmianami nie nadążałam. Zostałam tak jakby wciąż na początku jej powstania. Przypominam sobie teraz program PO „Głęboka przebudowa państwa” z 2007 roku. Program świetny, o imponującej objętości (339 stron), jak i pomysłach.

To, co się działo, przez cały czas mojego uczestnictwa w PO, było przeze mnie mniej lub bardziej akceptowane. Trwałam dzielnie, aż do momentu, kiedy zrozumiałam, że już na pewno nam nie jest po drodze. Nie zrobiłam żadnego ruchu  przed wyborami parlamentarnymi.

Nie jestem przykładem człowieka zmieniającego partie. Ważne są dla mnie idee i ich realizacje. Dlatego też wspierałam 15 lat temu powstanie wolnorynkowej partii PO. Okazało się, że masowość ruchu, zmiana w partię władzy – spowodowało odstąpienie od idei, które wciąż dla mnie są bardzo istotne.

Korzenie ideałów i wczesnych programów Platformy Obywatelskiej w manifeście Nowoczesnej są bardzo czytelne a momentami wręcz oczywiste. Nowoczesna sięgnęła po elektorat PO, który był zwiedzony jej stagnacją, brakiem przywiązania do pierwotnych ideałów,

Przypominam sobie, że we wrześniu 2005 roku Jan Rokita bardzo jednoznacznie podkreślał, że Platforma na pewno nie odstąpi od koncepcji podatku liniowego. W tym czasie odpowiedzią PISu było stwierdzenie, że ów podatek nie ma u nich szans. PO przygotowywała się do cięć w wydatkach budżetowych, aby obniżyć deficyt. We wrześniu 2005 roku  Mariusz Janicki pisał w „Polityce”” „Frustrujące przy każdych wyborach jest to, że nie wybiera się programu, który potem będzie realizowany. Nie ma wyborców zwycięzców, są tylko zwycięskie partie. […] Wyborca nie ma żadnej gwarancji, że choćby jeden postulat z programu czy to Platformy, czy to PIS będzie literalnie wypełniony.” I właściwie mógłby to być cytat służący zestawieniu programów i ich realizacji większości partii zabiegających o władzę, a potem ją przejmujących.

Członkowie Nowoczesnej przyznają: „Głosowaliśmy na  program Platformy, bo chcieliśmy modernizacji Polski, bo chcieliśmy modernizacji Polski i szybkiego rozwoju(…) Platforma nie realizuje tego, co obiecywała. My zrobimy to lepiej”.

Jestem konsekwentna, w swoich poglądach. Nie zmieniam ich. Widzę oczywiście konieczność zmian, ale kierunek pozostaje ten sam.

I właściwie  tyle. Jestem człowiekiem aktywnym, konsekwentnym w działaniu. Mam nadzieję, że Kraków wciąż będzie miał ze mnie pożytek. I wciąż żałuję, że nie oddziela się działalności samorządowców od polityki.

 

 

 

 

Krakowski liberalizm z katedry.

W historii naszego miasta zostają od czasu do czasu odkrywane wydarzenia, które przez lata były schowane, a które warto przypomnieć. U nas w Krakowie, w dalszym ciągu przede wszystkim liczy się tradycja i trudno podejrzewać, że kiedykolwiek mogło pojawić się cokolwiek, co mogło być inspiracją i awangardą. A tak było. Przykładem może być choćby Krakowska Szkoła Ekonomiczna, która powstała wokół Krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego w 1921 roku. Szkołę tworzyli profesorowie Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego: Adam Krzyżanowski, Adam Heydel i Ferdynand Zweig. Istotnym i nowatorskim programem szkoły był głoszony przez inicjatorów liberalizm, który koncentrował się wokół zagadnień teoretycznych istnienia i funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej.

Istotną zasługą Krzyżanowskiego i Zweiga była próba zdefiniowania liberalizmu, który koncentrował się przede wszystkim wokół zagadnień teoretycznych gospodarki wolnorynkowej. Jak pisali wyżej wymienieni: kolektywizm pokazuje się pod postaciami socjalizmu, nacjonalizmu i etatyzmu. Krzyżanowski w jednym ze swych tekstów stwierdził, że określenie doktryny liberalizmu mianem indywidualizmu jest trafniejsze. Ważny dla indywidualizmu jest interes jednostki.  Przy pominięciu zasady naczelnej – indywidualizmu – poczucie bezpieczeństwa może uczynić z człowieka więźnia, a z państwa – strażnika więziennego. Krzyżanowski indywidualizmem nazywał dążenie do rozluźnienia więzów, ograniczeń wynikających z przynależności jednostki do państwa i do innych zrzeszeń mniej lub bardziej przymusowych „gwoli zapewnienia jej możności pełnego, swobodnego rozwoju”. Podobną definicję znaleźć można u Zweiga, dla którego indywidualizm doktryny liberalnej przejawiaj się w traktowaniu społeczeństwa jako zespołu jednostek zjednoczonych podziałem pracy i wymiany. Interes jednostki, jak pisał Zweig, wysunięty jest zawsze na plan pierwszy. W poglądach krakowskich profesorów wyraźnie słychać echo poglądów J.S. Milla- kontynuatora demokratycznej i liberalnej myśli w duchu Johna Lockea  Jego najważniejszym dokonaniem było dostrzeżenie zagrożeń dla demokracji (i ogólnie wolności obywatelskiej) ze strony jej samej. Mill postulował, aby do konstytucji wprowadzić dodatkowe zapisy gwarantujące podstawowe wolności obywatelskie oraz uniemożliwiające monopolizację władzy. Do tych podstawowych wolności John Stuart Mill zaliczał:

  • wolność zgromadzeń, zrzeszania się i tworzenia grup nacisku;
  • wolność wygłaszania publicznie swoich poglądów – czyli zakaz cenzury 
  • gwarantowanie prawa do bycia „mniejszością” – czyli zakaz prześladowania w jakikolwiek sposób osób o innych niż większość poglądach.

Z kolei jako zabezpieczenia prawne przed monopolizacją władzy Mill proponował:

  • proporcjonalne, a nie większościowe wybory do ciał przedstawicielskich;
  • stworzenie „niezależnego korpusu urzędniczego” – czyli apolitycznych stanowisk w administracji rządowej, które nie podlegałyby wpływom politycznym; członkowie tego korpusu powinni być wybierani przez konkursy i wykonywać tylko takie polecenia polityków, które są zgodne z prawem oraz alarmować opinię publiczną bądź odmawiać ich wykonywania, jeśli są sprzeczne z prawem;
  • prawo antymonopolowe – czyli udzielenie rządowi prawa do rozbijania niebezpiecznych monopoli w gospodarce.

Indywidualizm dla liberałów stanowił i stanowi do dzisiaj istotę takich pojęć jak wolność, równość, własność, postęp. Wolność liberalna może funkcjonować przy sprawnie funkcjonującym państwie. Czym naturalnym jest istnienie państwa, struktury nadrzędnej wobec jednostki (tylko w sensie organizacyjnym), władzy dbającej o bezpieczeństwo człowieka. Poczucie bezpieczeństwa było dla Zweiga, jak i Krzyżanowskiego warunkiem istnienia wolności jednostkowej.

Indywidualizm – poczucie bezpieczeństwa – wolność. Tym, co pozwala zachować równowagę między poczuciem bezpieczeństwa a suwerennością jednostki jest zaakceptowanie zasady równości wobec prawa. Jednostka, która złamie sferę wolności kogoś innego musi uznać konieczność zadziałania państwa, ponieważ to ono w sferze nadzorowania porządku prawnego jest zobowiązane do przywrócenia porządku.

                Pisząc o wolności krakowscy liberałowie wskazywali na bardzo ważną rolę parlamentaryzmu, który, jak pisał Krzyżanowski „jest fortecą wzniesioną przez polityków liberalnych”. Parlamentaryzm jest gwarancją wolność i ograniczonych kompetencji państwa, jego przeciwieństwem jest etatyzm będący wyrazem omnipotencji potężnego aparatu biurokratycznego niszczącego swobodę obywateli. Parlament musi wszelkie ograniczenia jednostki regulować i precyzyjnie określać za pomocą ustaw. Jednak powinien regulować niewiele spraw. Ustawy są potrzebne po to aby wykluczyć, czy też ograniczyć wszelkie dowolności interpretacyjne. „Liberalizm –jak pisał Zweig – uważa wolność za najlepszą, najskuteczniejszą i najtańszą zasadę rządzenia i gospodarowania”.

Niebezpieczne dla prawidłowego funkcjonowania parlamentaryzmu jest zachwianie równowagi pomiędzy władzą uchwałodawczą a wykonawczą. Krzyżanowski analizując Konstytucję Marcową z 1921 roku doszedł do wniosku, że była ona notorycznie łamana i to przede wszystkim przez samych parlamentarzystów. Według niego zamach majowy w 1926 roku i rządy sanacji nie respektowały zasad podziału władzy, pogłębiały etatyzm i ograniczenia wolności obywatelskich.

Według Ferdynanda Zweiga liberalizm był systemem, w którym powinny się pomieścić różne nurty i szkoły polityczne akceptujące tylko główne wytyczne. Liberałem należy nazwać każdego, kto domaga się realizacji wolności, jak jest możliwa  w konkretnej sytuacji politycznej i ekonomicznej. Poglądy Zweiga były zdecydowanie bardziej pragmatyczne niż Krzyżanowskiego.

Trzeci z profesorów Adam Heydel także, jak dwóch wymienionych, krytykował etatyzm i interwencjonizm gospodarczy  polityki międzywojennej.

Adam Krzyżanowski profesor i prorektor Uniwersytetu Jagiellońskiego był aktywnym uczestnikiem życia publicznego. W okresie zaborów wspierał tworzenie spółdzielni rolniczych w Galicji. W niepodległej Polsce pełnił funkcję prezesa Komisji Podatków Ministerstwa Skarbu i z ramienia  Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem został posłem na  Sejm w 1928; z mandatu oraz członkostwa w BBWR zrezygnował w 1931, protestując przeciwko uwięzieniu posłów  Centolewu w twierdzy brzeskiej. W 1927 uczestniczył w negocjacjach finansowych w  Nowym Jorku, dzięki którym rząd polski uzyskał pożyczkę amerykańską; w efekcie tych działań udało się ustabilizować sytuację polskiego  złotego. Po wojnie Krzyżanowski brał udział w rozmowach w  Moskwie w czerwcu 1945 i powołaniu Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej z  Edwardem Osóbką-Morawskim   na czele. Był członkiem        Krajowej Rady Narodowej (1945–1947), a w latach 1947–1949 posłem na Sejm Ustawodawczy z ramienia Stronnictwa Demokratycznego.           Zmarł w 1963 roku w Krakowie.

Adam Heydel – profesor ekonomii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Sympatyzował z Narodową Demokracją. W latach  193–1931 był prezesem Klubu Narodowego w Krakowie. W 1933 za krytykę sanacji został odsunięty z katedry ekonomii UJ. W 1934 został kierownikiem instytutu ekonomii Polskiej Akademii Umiejętności. Na Uniwersytet Jagielloński powrócił w 1937.

Po rozpoczęciu okupacji niemieckiej w Polsce, został aresztowany 6 listopada 1939 przez Niemców w ramach akcji Sonderaktion Krakau następnie został umieszczony wraz z innymi profesorami w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. W lutym 1940 roku w wyniku międzynarodowych protestów Heydel wychodzi na wolność wraz z innymi profesorami, którzy ukończyli 40 lat. Wkrótce potem zaczyna organizować ruch samokształceniowy i działa w  Związku Walki Zbrojnej. Działalność podziemna trwa do 23 stycznia 1941 roku, kiedy braci Adama i Wojciecha Heydlów aresztuje gestapo. Wtedy to został  osadzony w więzieniu w Skarżysku-Kamiennej, z którego po stanowczym odrzuceniu propozycji podpisania  Volkslisty, został wywieziony do obozu koncentracyjnego w Auschwitz gdzie został rozstrzelany w zbiorowej egzekucji 14 marca 1941.

  Ferdynand Zweig -w latach 1928-1939 wykładowca ekonomii i socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim;  aktywny członek Krakowskiego Towarzystwa Ekonomicznego. Współpracował z „Czasem”, Czasopismem Prawniczym i Ekonomicznym, Przeglądem Współczesnym. Po wybuchu  II wojny światowej, wyjechał do Wielkiej Brytanii, gdzie kontynuował działalność naukową w ramach polskiego Wydziału Prawa w  Oksfordzie (do 1946); był stypendystą uniwersytetu w  Manchesterze. W latach 1953-1956 wykładał na   Uniwersytecie Hebrajskim  w Jerozolimie w latach 1964-1966 na Uniwersytecie Tel Awiwu. Zmarł w 1988 roku w  Londynie. 

Wszyscy wyżej wymienieni profesorzy Uniwersytetu Jagiellońskiego, liberałowie krakowscy mieli niezbyt znaczący wpływ na politykę państwa, ich wkład był niewielki. Niestety, nie starali się stworzyć ugrupowania politycznego, raczej zamknęli się w kwestiach teoretycznych. Pozostały po nich trafne analizy, odpowiednio przemyślane definicje, przestrogi dla Polski.

Po drugiej wojnie światowej liberalizm w Polsce już nie miał szans zaistnienia.

 

 

 

 

 

Zmiany, czy powroty?

Przed chwilą poseł Jerzy Meysztowicz powiedział w Radiu Kraków o kończących się procedurach mojego przejścia do Nowoczesnej. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie pojawi się oficjalny komunikat – ale to już uczynimy wspólnie: zarząd krakowskiej Nowoczesnej razem ze mną. Ponieważ należy się Państwu (takie mam wewnętrzne przekonanie) parę słów komentarza do niniejszej sytuacji, oto one.

Od pół roku jestem człowiekiem bezpartyjnym. Złożyłam rezygnacje pod koniec grudnia zeszłego roku. Moja rezygnacja z uczestnictwa w szeregach pierwszej w moim życiu partii (podkreślam to, ponieważ dla mnie jest to ważne) nie była wynikiem chwili, ale dość długiego przemyślenia. Zresztą 6 stron uzasadnienia mojej rezygnacji umieściłam na niniejszym blogu. Sprawa była dla mnie bardzo trudna, ponieważ PO zakładałam osobiście. Byłam w gronie założycieli. Nie chcę tutaj powtarzać tych argumentów. Wypowiedziałam je raz i wystarczy. Byłam osobą bezpośrednio zaproszoną do tworzenia partii PO przez Andrzeja Olechowskiego.

To, co się działo, przez cały czas mojego uczestnictwa w PO, było przeze mniej mniej lub bardziej akceptowane. Trwałam dzielnie, aż do momentu, kiedy zrozumiałam, że już na pewno nam nie po drodze. Nie zrobiłam żadnego ruchu niczego przed wyborami parlamentarnymi. Tego nie mogłam uczynić wciąż mojej partii (chociaż miałam propozycje startowania do Sejmu z partii innych).

W tej chwili, kiedy sondaże Nowoczesnej już nie zwyżkują tak bardzo, jak na początku kadencji Sejmu i nowego rządu – mogę podjąć ostatecznie decyzję. Nie jest to już przechodzenie do partii, która ma wyższe notowania. Jest to, dla mnie nie zmiana, ale powrót do źródeł. Partie liberalne, o programie takim, jaki ma Nowoczesna mają na świecie notowania 8-12% i tak najprawdopodobniej stanie się i w ustabilizowanej sytuacji w Polsce.

Tym z Państwa, którzy twierdzą, że dostałam się po raz kolejny do rady Miasta Krakowa z list PO i winnam być wdzięczna do grobowej deski – nieśmiało przypominam, że byłam na trzecim miejscu, przeskoczyłam miejsce drugie (przy dość skromnie prowadzonej akcji wyborczej). Może więc relacje są de facto odwrotne: nie partia mnie, ale to ja partii przynosiłam korzyść?

Wracając do meritum sprawy: nie jestem przykładem człowieka zmieniającego partie. Ważne są dla mnie idee i ich realizacje. Dlatego też wspierałam powstanie wolnorynkowej partii (tak wyglądało to 15 lat temu). Okazało się, że masowość ruchu, zmiana w partię władzy – spowodowało odstąpienie od idei, które wciąż dla mnie są bardzo istotne(sic!!)

Wspólną cechą  Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej są okoliczności powstania a także ideały przyświecające ich liderom.  Przyczyną powołania PO była krytyka całego systemu politycznego oraz  bunt wobec arogancji urzędującej władzy i sposobie prowadzenia polityki, rządzenia państwem.  Platforma w 2001 roku na w hali gdańskiej Oliwy została powitana przez 4000 osób pragnących i szukających zmiany po  III RP. 

W deklaracji ideowej Platformy Obywatelskiej przyjętej przez Klub Poselski Platforma Obywatelska w dniu 21 grudnia 2001 r. jasno wyznaczono cele i zasady jakimi to ugrupowanie chce się kierować w swojej przyszłej działalności.

W deklaracjach w 2001 roku pojawiły się hasła walki z bezrobociem spowodowanym w dużej mierze przez zbyt obciążający pracodawców system podatkowy: „Nie podatki tworzą miejsca pracy” pisali założyciele PO na swoich ulotkach wyborczych. Pojawiła się koncepcja podatku liniowego – 15% opodatkowanie wszystkich.Głoszono potrzebę tworzenia dobrej edukacji, na którą będzie stać każdego obywatela kraju.  Pojawiło się hasło sygnowane przez trzech założycieli Platformy Obywatelskiej „Państwo dla ludzi nie dla partii” – i tam napisano: „Żyjemy w państwie, które coraz bardziej zajmuje się sobą, a zapomina o swoich obywatelach. Rośnie biurokracja, lawinowo zwiększa się liczba posad dla polityków, na których wybór obywatele mają coraz mniejszy wpływ.[…] tylko Platforma Obywatelska protestowała przeciwko nowemu prawu, zgodnie z którym partie polityczne będą utrzymywane z budżetu państwa, a więc z naszych podatków”. Proponowano „nową drogę w polityce”. Tak to było w programach i deklaracjach. Przypominam tym z Państwa, którzy już nie pamiętają.

Minęło osiem lat rządów Platformy Obywatelskiej.  Partia przegrała wybory i rządy objęło PIS.

Ponieważ przestrzeń polityczna źle znosi próżnię, na rozchwianiu i problemach wewnętrznych i zewnętrznych partii rządzącej –PO zrodziły się nowe formacje polityczne. Powstaje tutaj zasadnicze pytanie: czy nowe formacje?

„Nowoczesna” na samym początku swojego istnienia prezentowała się, podobnie jak Platforma – jako ruch społeczny, unikający słowa „partia”. Potem dopiero podjęła się partyjnej rejestracji. I tutaj jest najistotniejsza część powstania partii „Nowoczesna”, która zwraca się do wyborców PO. Można z pełną odpowiedzialnością zbudować wniosek, że wyrosła ona na niezrealizowanym programie PO, który należałoby w obecnym czasie – unowocześnić. Bardzo trafnie ujęła to Dominika Wielowieyska w Gazecie Wyborczej : „W Polsce są wyborcy rozczarowani odwrotem PO od liberalizmu, źli z powodu przeniesienia sporej części aktywów OFE do ZUS, zdegustowani poziomem debat politycznych”.

Tak więc zasadne jest pytanie postawione przeze mnie w tytule niniejszego wpisu: czy jest to zmiana czy powrót? Dla mnie jest to konsekwencja i powrót. Jestem uczestniczką wydarzeń w świecie, staram się go rozumieć, dostosowuję swoje poglądy do zachodzących zmian, ale też jestem wierna  własnym ideom. Ich nie można zmieniać, tak po prostu, a jeśli  rzeczywistość (zwłaszcza ta partyjna) znacznie się zmienia – to wtedy koniecznym staje się zmiana partii, a nie poglądów.