Dlaczego nie byłam na Kongresie Kobiet.

No właśnie: nie byłam w tym roku na Kongresie Kobiet i chyba już nie będę. A dlaczego. No właśnie; gdyby mi ktoś kiedykolwiek powiedział, że jest to miejsce dość bezkompromisowego lansowania się warszawki  powiedziałabym, że nie jest to prawdą. Do momentu, aż sama zobaczyłam. Parę dziesiątek pań potrzebowało podkreślić swoje istnienie za pomocą paru setek innych pań. Po to więc, aby pokazać dokonania na przykład Agaty Młynarskiej (mogę oczywiście wymienić wiele innych celebrytek) zgromadzono parę setek kobiet.  Nie była to jednak prezentacja dokonań  kobiet z całej Polski, które na to zasługują. Szkoda, że wybór był tak bardzo subiektywny. Jeśli zaś chodzi o program, no cóż zobaczymy efekty. Wydaje mi się, że kierunek i idee, jakie były piorytetowe też nie zostały do końca skonsultowane. A mogły być. Czekam na efekty działań pań z Warszawy. Jesli ktoś zarzuciłby mi stronniczość wypowiedzi – to przypominam sobie tutaj nasze, krakowskie działania w Stowarzyszeniu Kobiet Właścicielek Firm. Wtedy też było (niestety) podobnie. My z Krakowa, Poznania, Włocławka i Wrocławia służyłysmy jako usprawiedliwienie aktywności pań warszawskich, byłyśmy potrzebne po to, aby Stowarzyszenie wykazało się ilością osób i abyśmy miały  gdzie przesyłać nasze składki. Czyżby tak było ze wszystkimi stolicami. Centralizm precz!

Wierzę w dialog.

Dialog społeczny jest szczególną formą debaty o interesach społecznych. Jego uczestnikami są różni i równi partnerzy, w której żadna strona nie dominuje statusem, żaden interes nie jest z mocy prawa ważniejszy od innych i w której nie działa prawo silniejszego, lecz różnice zdań niwelowane są w wyniku wzajemnych ustępstw. Od 1997 r. dialog społeczny jest − podobnie jak w części krajów Europy Zachodniej – zasadą ustrojową, dwukrotnie zapisaną w Konstytucji. Dialog jest budowaniem porozumienia wśród członków wspólnoty miejskiej na rzecz
współodpowiedzialności za zrównoważony rozwój społeczeństwa obywatelskiego w mieście; jest najbardziej kompleksową formą porozumienia między wszystkimi uczestnikami. Nie powinien być działaniem doraźnym, lecz procesem ciągłym, który nie kończy się nigdy. To świadomość, że jest tak jak w rodzinie, jutro też trzeba będzie rozmawiać. Konflikty zawsze będą, ale sposób ich rozwiązywania może być twórczy. Konsultacje społeczne są elementem procesu komunikacji, budują płaszczyznę współuczestnictwa i zaangażowania mieszkańców w rozwój miasta, wpływają na kształtowanie wśród nich postawy współodpowiedzialności. Konsultacje społeczne przynoszą szereg wymiernych korzyści, gdyż planowane inwestycje i projekty miejskie konsultowane ze społeczeństwem mają szansę być lepiej dostosowane do sytuacji społeczno – ekonomicznej oraz potrzeb i oczekiwań mieszkańców. W Krakowie Rada Miasta uchwałą z dnia 23 kwietnia 2008
roku zobowiązała służby prezydenta do przeprowadzania konsultacji  z mieszkańcami Gminy Miejskiej Kraków przy realizacji inwestycji i projektów miejskich. Miasto tworzy Katalog Inwestycji Miejskich dla których są obowiązkowe szczegółowe konsultacje społeczne. Znajdują się przede wszystkim inwestycje o charakterze kontrowersyjnym. Konsultacje społeczne mogą być uruchamiane z inicjatywy prezydenta
miasta, rady miasta bądź mieszkańców miasta. Istnieją różne sposoby odbywania konsultacji i różne wykorzystywane do tego instrumenty, to między innymi: platforma internetowa (serwis internetowy i forum, inserty do prasy lokalnej), kontakty, spotkania z mieszkańcami, ankiety, badania opinii publicznej, kampanie medialne i poza-medialne (ulotki, plakaty). Podstawowym narzędziem konsultacji społecznych jest serwis Urzędu Miasta Krakowa, który powstał w 2008 roku:   www.dialoguj.pl

Jednak wciąż zasady porozumiewania się za pomocą dialogu są nie opanowane do końca. Musimy się bardzo wielu rzeczy nauczyć. Mamy
dobre przykłady w Anglii, Austrii, Niemczech. Dużo pracy jest przed nami. Wciąż w Polsce demokracja jest mylona z systemem, który gwarantuje rządzenie wybranych władz bez konsultacji, ale także strona społeczna traktuje dialog, jako budowanie opozycji, a nie możliwość negocjacji. Społeczeństwa, które ćwiczą demokrację dłużej, niż my wiedzą jak dogłębnie i starannie należy przygotować proces konsultacyjny.

            Kraków zaangażowany jest w tej chwili w wiele wydarzeń opierających się na konieczności przeprowadzenia konsultacji. Między innymi trwa (piszę niniejszy tekst w lipcu) Okrągły Stół Mieszkaniowy i zakończył się Okrągły Stół Edukacyjny, których inicjatywy powstania wypłynęły ze strony radnych. Parę słów o tym wymienionym, jako drugi. Do udziału w obradach zaproszeni zostali przedstawiciele stowarzyszeń, fundacji, organizacji zajmujących się rozwojem edukacji, reprezentanci nauczycieli placówek oświatowych, reprezentanci dyrektorów szkół i placówek oświatowych, dyrektorzy szkół dla których organem prowadzącym nie jest gmina i szkół niepublicznych, przedstawiciele głównych organizacji związkowych działających na rzecz edukacji w Krakowie, reprezentanci rad rodziców i innych rodzicielskich gremiów działających przy placówkach oświatowych samorządowych i nie samorządowych, przedstawiciel kuratorium oświaty, radni miasta Krakowa i radni dzielnic. Głównymi celami powołania Okrągłego Stołu Edukacyjnego było: poprawa jakości edukacji w Krakowie, zapewnienie jak najlepszej opieki wychowawczej, zwiększenie kontroli w zakresie ekonomicznego i gospodarnego wydatkowania środków finansowych, lepsze informowanie i konsultowanie uczestników procesu konsultacyjnego o planowanych działaniach.

Kraków stoi w obliczu koniecznych zmian w zarządzaniu edukacją. Z tą tezą zgadzali się i zgadzają prawie wszyscy; jednakże początki debaty były trudne. Odbyło się bardzo wiele spotkań, w całym składzie uczestników Okrągłego Stołu i w grupach mniejszych. Spisano ponad 560 postulatów. Część z nich wzajemnie się znosi: ponieważ jedna grupa sugerowała rozwiązania dokładnie odwrotne, niż druga. Wiele, nawet powiedziałabym bardzo wiele postulatów powinno się zastosować.

Z każdym spotkaniem Okrągłego Stołu Edukacyjnego rosła we mnie nadzieja, że dialog jest możliwy. Strona społeczna wyraziła swoje zdanie, powiedziała co myśli, zasugerowała rozwiązania: teraz ruch jest po stronie prezydenta. Ile jest w stanie wykorzystać z podpowiedzi i sugestii? Zobaczymy. W każdym razie radni będą przypominali o propozycjach Okrągłego Stołu. Spotkania się skończyły i Stół został zamknięty, ale już grupa chętnych umówiła się na 4 września. Rozmowy będą kontynuowane. Spraw do załatwienia jest bardzo wiele.

A ja wierzę w dialog.

Kora i trawa.

Często rozmawiam z moim synem, a także (niekiedy) ze swoimi studentami na temat legalizacji marihuany. Sprawa znów się umedialniła poprzez pieska Kory (Olgi Jackowskiej). Pisałam także i tutaj o tym, że jestem przeciwniczką prohibicji, ponieważ to ona przede wszystkim dba o podziemie narkotyczne. Legalizacja jest wykluczeniem podziemia. Przykład prohibicji w USA jest najlepszym tego przykładem. Czytam i słucham profesora Vetulianiego, który mówił:”Światowa Organizacja Zdrowia niedawno opublikowała raport porównujący  skutki używania alkoholu, marihuany i nikotyny. No i zdaniem ekspertów   marihuana okazała się najmniej szkodliwa. Kiedy poprosiliśmy o komentarz   na ten temat lekarza z warszawskiego Instytutu Psychiatrii i Neurologii,   powiedział, że mimo wszystko bałby się legalizacji marihuany w Polsce, bo   nie jesteśmy z tym narkotykiem zżyci tak, jak np. Amerykanie. Czy zgadza   się Pan z takim poglądem? Prof Vetulani mówi:   * Dawniej ludzie też porównywali szkodliwość różnych narkotyków. Na  przykład w Anglii w XIX w. powstała specjalna Liga Antyopiumowa. To za   jej sprawą wysłano delegację lekarzy do Indii, by przekonać się, jak   tragiczne są skutki nałogowego palenia opium. Tymczasem lekarze po   powrocie do Europy oświadczyli, że palenie opium wcale nie jest gorsze   niż picie dżinu w Anglii i że jest wręcz dobre dla żołnierzy, którzy   muszą odbywać dłuższe marsze, że pozwala dobrze znosić chłody w nocy.   Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że alkohol jest znacznie gorszy   od marihuany. To jedyny narkotyk, po odstawieniu którego można umrzeć.   Tego nie ma nawet po heroinie, chociaż oczywiście przedawkowanie heroiny
  może być śmiertelne. 
  […] Myślę, że nasze społeczeństwo zniosłoby legalizację
  marihuany bez żadnych negatywnych następstw. […]  Z narkotykami jest jak z jabłkiem. Samo jabłko jest w porządku, natomiast   jako owoc zakazany budzi ciekawość i niezdrowe zachowania, a w końcu   kłopoty. Co trzeba robić? Nie kraść, lecz negocjować. ” Mało się wciąż w Polsce mówi o szkodliwości picia alkoholu, palenia papierosów, używania narkotyków. Zresztą nie wiem, czy mówienie i edukacja są w stanie cokolwiek zmienić. Człowiek jest odpowiedzialny za to, co robi i właściwie najwięcej powinno się mówić o owej odpowiedzialności. Traktujemy się wzajemnie, jakbyśmy mieli do czynienia z małymi dziećmi, czy osobami niepełnosprawnymi umysłowo. Nie wyjaśniamy, nie jesteśmy konsekwentni, ale zakazujemy i dajemy kary. I najprawdopodobniej to jest przyczyna wszystkiego. Podstawową zasadą wychowaczą jest karanie. I to jest absurd: nie karać trzeba, ale wymagać konsekwencji dokonywanych wyborów. Jest to piekielnie trudne (tak, jak i w procesie wychowawczym własnych dzieci). Mój mąż niedawno słusznie zuważył, że nasza znajoma paląca całe życie dwie paczki papierosów dziennie przez pięćdziesiąt lat – dostaje lekarstwo podtrzymujące pracę jej płuc i oskrzeli za 3 złote (pełna opłata medykamentu to 50 zł). Tak więc my, jako społeczeństwo jesteśmy fundatorami jej wyborów. Zawsze mówiła, że pali, ponieważ lubi. No cóż. Trudne decyzje, zwłaszcza w sytuacji, kiedy ktoś obok nagle doświadcza zawału, wylewu, zachorowuje na raka. Decyzje bioetyczne skomplikowane: czy dotować tych, którzy „palili, bo lubili”, czy tych pozostałych. I tym samymj sprawa legalizacji marihuany, korzystania ze wszelkich używek przekształciła się w pytanie o odpowiedzialność za swoje wybory. Jeśli chcesz – korzystaj, ale i odpowiadaj. Państwo wciąż wykazuje tendencje paternalistyczne – brania odpowiedzialności za decyzje i wybory ludzi, a tak być nie pwoinno. Rola państwa winna być minimalna, a prawo powinno podkreślać odpowiedzialność obywateli. A my wciąż infantylizujemy nasze relacje z władzą. Ona decyduje, a my się podporządkowujemy. Zresztą to nie jest tak, że państwo (władza) zbiera coraz więcej zadań – to ludzie dobrowolnie oddają swoją wolność w ręce władzy. Chcą, aby zakres jej obowiązków się poszerzał. Władza ma zabezpieczyć ludziom pracę, zadecydować, czy mają wziąć kredyty i komu się należą, zakazać brania narkotyków i karać za śmiecenie ulic.  

 

Kraków sprawą Polski

Przeczytałam artykuł Jacka Purchli, który ukazał się w Dzienniku Polskim w miniony poniedziałek. Tytuł artykułu „Kraków ma szansę stać się ideopolis”. Tekst ciekawy. Polecam. Szczególnie jedna myśl jest warta powtórzenia i lansowania. Autor pisze „Czy Polska ma dzisiaj pomysł na Kraków?” I chyba tak to jest. Polska niestety znów się centralizuje i Kraków, tak, jak inne wielkie miasta tracą. Centralizuje się wszystko, a między innymi media. Lokalne media przestają istnieć. Parę miesięcy temu zorganizowałam dużą konferencję poświęconą kondycji krakowskich mediów. Postawiliśmy pytanie: komu potrzebne są lokalne media. Pogadaliśmy sobie. Materiały zostały przesłane do Warszawy i obawiam się, że niewiele z tego będzie. Na czym polega pokusa centralizowania. Ileż trzeba mieć zaufania do innych, że zrobią to równie dobrze, jak my sami. Ile własnej władzy należy oddać, aby podtrzymać rozwój innych. To pytanie podstawowe, kolejne zaś postawione przez Purchlę – to, jak traktuje Polska swoje skarby, a tym wyjątkiem jest zapewne Kraków. Miasto mające swoją renomę, znane na świecie. Bez szczególnego poparcia stracimy wiele. Zawsze jest to tak, że trzeba pokazywać i wspierać tych, którzy w sposób naturalny są najlepsi.

Piłka nożna po raz ostatni.

Niestety, okazało się, że bardzo dużym konkurentem dla bloga jest facebook, do którego, i przykro mi to przyznać, zaglądam ostatnio częściej, niż tutaj. Zapewne sprawia to i forma, tam na facebooku można wypowiadać się krócej i od razu widać reakcję czytelników, a tutaj jest bardziej „monologicznie”. Wracam jednak ad rem: piłka nożna. Postanowiłam podsumować, na swój prywatny użytek, to co się działo. Oglądałam prawie wszystkie mecze. Kiedyś za czasów DOBREJ POLSKIEJ PIŁKI NOŻNEJ byłam regularną kibicką. Potem mój zapał stygł. Ciekawe dla mnie były komentarze, które spontanicznie powstawały po wstydliwym odpadnięciu naszej drużyny. „Nic się nie stało, byli wspaniali; nie opuścimy was drużyno; etc” I tutaj przypomniała mi się kasiążka Rene Girarda, francuskiego antropologa, pracującego w USA, autora książki „Kozioł ofiarny”. Tamże Girard opisuje różne rytuały występujące we wszelkich czasach i kulturach. Opisuje potrzebę ludzi do tworzenia mitów i mechanizmy związane właśnie z ową strategią „kozła ofiarnego”. Istnieje, jak pisał, „zapotrzebowanie na bogów”. Wyznacza się kogoś (grupę) na czynienie funkcji boga, znaczącej roli, aby następnie móc go poniżyć i upokorzyć. Tak to bywa z ludzkością. Książkę polecam, a wracając do metafory Girarda: mechanizm ten funkcjonuje doskonale przy analizie piłki nożnej. Grupa ludzi, która zaczyna spełniać potrzebę społeczeństwa (no, znacznej jej części)  gra rolę bogów. Cały mechanizm łatwy do uchwycenia. Wywyższeni, w pełni korzystający z ofiar składanych przez społeczeństwo nagle upadają i pownni być ukarani, ponieważ nie spełnili oczekiwań, których się podjęli.  Zresztą zwycięstwo i upadek są wpisane w mechanizm. Zwycięstwo utrzymuje grę, upadek ją kończy. Mechanizm, moim zdaniem,  sprawiedliwy. Wchodząc do gry wiemy, jak może się ona skończyć. Jeśli będziemy zwyciężali – będziemy trwali, niepowodzenia odsuną nas od wszystkiego i ci, którzy nam dali władzę, bycie bogiem etc. mają prawo do egzekucji swoich nadziei, pieniędzy etc. Mechanizm „bez sentymentów”, ale tak to już bywa. Kiedy politycy przegrywają; powinno rozliczyć się ich z ich decyzji, efektów działań etc; sportowców powinno się potraktować tak samo: przegrali, a więc niech poniosą konsekwencje. Bez sentymentów: w pierwszym i drugim przypadku. Jednak, niestety tak nie bywa. Świętujemy upadłe  powstania narodowe, z upadłych polityków robimy ekspertów, a kiepskim sportowcom mówimy „nic się nie stało”. Specyfika narodowa, czy co? 

Igrzyska a gospodarność

Przeczytałam w prasie, że nawet około 2,5 mld euro może wynieść przychód z Euro 2012 w naszym kraju i na Ukrainie. Pieniądze zgarnie organizująca imprezę Europejska Unia Federacji Piłkarskich (UEFA). Dla jej potrzeb oddaliśmy stadiony, bazy treningowe, zapewniliśmy gwarancje hotelowe; w stolicy pojazdy piłkarskich notabli mogą się nawet poruszać wydzielonym pasem.

UEFA na stadionach decyduje o każdym szczególe. Np. każde źdźbło trawy na  murawie ma mieć wysokość 23 mm, a ze stadionów, ich otoczenia i stref kibica muszą zniknąć reklamy firm, które nie są oficjalnymi sponsorami Euro 2012. Europejskie władze piłkarskie dyktują warunki, zarobią krocie, ale nie chcą się nimi dzielić.

Państwa ubiegające się o organizację Euro 2012 podczas negocjacji musiały
przedstawić określoną ofertę. Wśród wymagań UEFA było podpisanie gwarancji m.in.
zwolnienia z podatków dochodowych, VAT, akcyzy, podatków lokalnych oraz ceł- 
Gwarancje, w ograniczony zakresie, zostały udzielone UEFA w maju 2006 r. przez Zytę Gilowską, minister finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
W ślad za tym rozporządzenie zwalniające UEFA z podatku dochodowego od osób
fizycznych i od osób prawnych zostało wydane w lutym 2011 roku.

Na projekty związane z Euro wydaliśmy 90 mld złotych

 

Podczas Euro w Austrii i Szwajcarii UEFA płaciła m.in. podatki od dochodów uczestników imprezy. Dlaczego tak nie jest w Polsce? Nie wiadomo. W resorcie finansów nie ma już nikogo, kto prowadził negocjacie w latach 2005-2006.

Niczego więc nie rozumiem. Gdzie jest korzyść. Oczywiście nie wspomnieliśmy o szerzącym się niebezpieczeństwie HIV, kradzieżach etc. Może tak upadają cywilizacje? Koniec świata, czy co..

Znienawidzony ZUS

Zus jest najbardziej znienawidzoną instytucją w Polsce. Tak zwane ubezpieczenia społeczne są narzędziem międzypokoleniowej redystrybucji dochodu narodowego. W roku 1989 składka na ZUS wynosiła 38% płacy. W roku 1990 podwyższono ją do 43% i dołożono 2% składki na Fundusz Pracy. Potem sukcesywnie podwyższano składniki, aż prawie do momentu, kiedy opodatkowanie pracy od 1989 roku wzrosło o prawie 75%. Toteż kiedy słyszałam parę dni temu, że chcemy pomóc młodym ludziom, którzy są bezrobotni, poprzez dawanie im bonów na studia podyplomowe, na wynajmowanie mieszkań etc, pytam, dlaczego nie zmniejszymy im kosztów pracy. Kolega syna założył firmę, która polegała na myciu okien. Firemka sukcesywnie się rozwijała, młody człowiek pracował po 10 godzin dziennie; zaczął przymierzać się do zatrudnienie pracownika i nagle minął paromiesięczny (!!) okres ochronny i zaczął płacić podatki, ZUSy i inne. I… firemkę zamknął. Pytałam dlaczego i oczywiście odpowiedział, że właściwie zaczął  pracować na podatki, a niewiele mu zostało na życie. Im więcej pracował, tym więcej płacił. Stał się więc bezrobotnym, potem dostał się do zakładu pracy, w którym pracowała jego matka i w ten sposób zniszczono inicjatywę młodego człowieka, zamordowano maleńką firemkę i już.

Na koniec 1993 roku zadłużenie podatników w ZUSie wynosiło 30 bilionów starych złotych. Najwięcej oczywiście zalegają firmy państwowe. Czy jest możliwe wsparcie młodych chcących założyć własną działalność gospodarczą? Nigdy ich nie zachęcimy poprzez pomysły bonów, talonów etc, po prostu obniżmy im koszty pracy. Firma stabilizuje się mniej więcej po trzech latach. Zminimalizujmy koszty pracy młodych przedsiębiorców. Wtedy państwo straci nieco z podatków, ale w przyszłości firma okrzepnie i się zakorzeni, zaistnieje. W innym przypadku (patrz casus kolegi syna) społeczeństwo zyskało jednego więcej bezrobotnego.

Licznik długu publicznego zawieszony w Warszawie na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej wskazywał wczoraj 790,7 mld zł, czyli 20,8 tys. zł na każdego Polaka. Dane wyliczono na podstawie tego, ile oficjalnie pożyczyło polskie państwo. To jednak tylko część prawdy, ma ono bowiem także zobowiązania ukryte. O wiele większe, niż wskazuje licznik. Dorobiliśmy się ich głównie dzięki systemom emerytalnym.

Jak wynika z danych przygotowanych na prośbę „DGP” przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych, przyszli emeryci ubezpieczeni w ZUS mają już zapisaną na kontach w I filarze astronomiczną kwotę 2,07 bln zł. Tyle że tych pieniędzy tam nie ma, bo zostały wydane na bieżące emerytury. To dług. Do tego trzeba doliczyć inne systemy niepodlegające tak skrupulatnej ocenie: mundurowych, rolników czy górników.

Wciąż kłania się myślenie Bastiata: co widać, a czego nie widać. Zarządzanie nie powinno być mysleniem doraźnym, ale perspektywicznym. Amen.

Trzy filmy

Chcę napisać o trzech filmach, które widziałam w paru ostatnich dniach. Wynika z tego, że nic nie robię, ale chadzam do kina. Co oczywiście prawdą nie jest, ponieważ w „międzyczasie” ciężko pracuję.

Byłam więc na filmie poświęconym Romanowi Polańskiemu i …nie polecam. Idźcie lepiej na spacer, do kawiarni i porozmawiajcie z rodziną.
Film pokazuje niewielką część życiorysu Polańskiego. Najwięcej (ale tak to już bywa z pamięcią wsteczną u 70-letnich panów) mówi Polański o swoich czasach wojennych, kiedy był małym chłopcem i był w getcie. Potem szybko przebiegamy przez długie życie wybitnego człowieka. Niewiele dowiadujemy się poza tym, co powszechnie wiadomo.

Następny film – to dzisiejsze wydarzenie –  poświęcone Wierze Gran. Weronika  Grynberg – tragiczna postać. Żydówka, artystka, oskarżona po wojnie o współpracę z gestapo. Z inspiracji Agaty Tuszyńskiej, autorki książki „Oskarżona Wiera Gran” powstał film, poświęcony bohaterce książki. Film mnie nie zachwycił. Pełno w nim niedomówień z jednej strony, z drugiej zaś wyraźna sugestia, że Wiera Gran została zaszczuta przez fałszywe oskarżenia. Cały czas miałam uczucie, że nad filmem tak naprawdę czuwa podstawowe pytanie. Pytanie ponadczasowe postawione przez Agatę Tuszyńską:  co trzeba przeżyć, aby móc się zachować w taki a nie inny sposób; gdzie są granice czynów moralnych i co może usprawiedliwić ludzką podłość współpracę z wrogiem, sprzedawanie innych etc, etc.

I oczywiście po prezentacji jego autorki w wypowiedziach nawiązały do tego, co przeczuwałam w całej konstrukcji filmu: do „czasów teczek”. Pani reżyserka nawiązała do pana profesora, który współpracował (lub nie) z UB, o tym, jak musiał się tłumaczyć, chociaż …. Sprawa trudna. No cóż, ja twierdzę, że trzeba było wszystkie teczki udostępnić, otworzyć, pokazać, tak, jak to uczynili Niemcy z ekipą STASI. Fryderyk Nietzsche napisał, że ma możliwości poznawania faktów, ponieważ tak naprawdę istnieją jedynie interpretacje.

I tak a propos interpretacji: na koniec świetny film o Bobie Marleyu. Idźcie, posłuchacie dobrej muzyki i zobaczycie film bardzo dobrze zrobiony.
Fil powstawał przez 6 lat, jest dopracowany, z zachowaniem proporcji. Fajny. Trwa ponad dwie godziny, a widzom wydaje się jakby chwilką.

Malowanie na ścianie.

Tyle się wokół dzieje, że znów nie mam zbyt wiele czasu na blogo-pamiętnik. Refleksji masę. Ale to działanie jest podstawą istnienia samorządowca, a nie pisanie. Mam wspaniały pomysł związany z dzisiejszym tematem, ale o nim potem.

Graffiti stało się od jakiegoś czasu słowem niedobrym. Gdzie tylko można mieszkańcy miast polskich bronią się przed działalnością grafficiarzy. Wymyśla się samozmywalne ściany, zawiadamia straż miejską i policję. Ludzie wolą brudne, zakurzone ściany domów, niż malarstwo na murach. Historia tego typu malowideł  pełna jest paradoksów, niedomówień i wieloznaczności. Jedni podkreślają, że jest to kontynuacja tego, co czyniono w jaskiniach paleolitycznych, czy na ścianach starożytnych miast greckich i rzymskich. Inni twierdzą, że początki graffiti sięgają przełomu lat 60. i 70. XX wieku, kiedy to popularne stały się tzw. tagi – wykonane flamastrem lub farbą stylizowane zapisy imion/pseudonimów młodych ludzi, którzy w ten sposób znakowali teren. Nieco wcześniej, bo już na początku lat 50., graffiti posługiwali się członkowie awangardowego ugrupowania Lettrist International (m.in. Isidore Isou, a następnie sytuacjoniści (Guy Debord,
Raoul Vaneigem, Ivan Chtcheglov). Ich wkład w upowszechnianie graffiti miał znaczący wpływ na paryski Maj ’68 (m.in. słynne hasła: „Nigdy nie pracuj!”, „Władza w ręce wyobraźni”, „Plaża
na ulicach”). Upowszechnienie farb w sprayu sprawiło, że napisy stały się większe, bardziej kolorowe i łatwiejsze do zauważenia. To właśnie tego typu formy stanowią graffiti w ścisłym znaczeniu.

Rozwój graffiti w Polsce to początek lat 80, a dokładniej czas stanu wojennego, kiedy to pojawiały się na ulicach wielu miast prace wykonywane za pomocą szablonów lub po prostu pędzla. Ta forma aktywności twórczej i politycznej przybrała na sile pod koniec lat 80. także za sprawą Pomarańczowej Alternatywy i wielu innych mniejszych grup lokalnych. Tak zwana nowa fala graffiti nastąpiła w latach 1992-1994, gdy grupa osób stosujących wcześniej technikę szablonową zaczęło malować ręcznie już tylko za pomocą farb w sprayu. Pozwoliło na to pojawienie się w sprzedaży pierwszych farb w aerozolu.

Graffiti jest przedmiotem sporów pomiędzy tymi, którzy twierdzą, że jest to ekspresja
swobodnej młodości i tymi, którzy określają zjawisko, jako niepokojącą plagę, która spadła na nasze miasta.

Na zachodzie Europy i w USA mówi się o „street art”, sztuce, która się dzieje na ulicach. Najbardziej wyrazistym tego przykładem może być Jean-Michael Basquiat, który jako nastolatek zaczął w latach 70 od graffiti, aby po kilku latach stać się uznanym malarzem, a po śmierci – legendą. W Anglii prace najsłynniejszego grafficiarza, Banksy ego – trafiają do galerii. W Polsce tak spektakularnego przykładu jeszcze nie można podać, chociaż tu i ówdzie pojawiają się znaczące talenty. Już i dzisiaj powstają na murach malunki wyrafinowane, dopracowane i przemyślane. Graffiti aspirujące do bycia sztuką nie są oczywiście bazgrołami informujących
przechodniów o tym, jakie zdanie miał autor o klubie sportowym Wisła czy Cracovia. O sztuce można mówić, a z brudzeniem ścian trzeba walczyć.

Graffiti staje się sztuką, która uciekła z galerii, nie czeka tam na nikogo, ale, tak jak reklama zaczepia przechodniów, konkuruje z nią. Teraz już nie jest aktem protestu politycznego, ale w dalszym ciągu staje się komentarzem do rzeczywistości, refleksją autora, interesującym,
kolorowym dziełem sztuki.

Łódź oddała w 2001 roku grafficiarzom ścianę przy ulicy Piotrkowskiej o powierzchni ponad 900 metrów kw. Wykorzystano na jej pomalowanie ponad 1000 puszek farby. Dzieło zostało wpisane
do Księgi Rekordów Guinnesa. W Krakowie mural Siva Rerum przy al. Powstańców Śląskich powstał na ścianie długiej na 90 metrów i wysokiej na 5 metrów. Poświęcony został historii Krakowa. Może więc można kontynuować współpracę? Może na przykład byłoby interesujące dostarczenie przyszłym artystom street artu zestawu murów, które mogłyby być przez nich wykorzystane? Kiedy się podróżuje po miastach świata można zobaczyć, jak ciekawie da się wykorzystać taką formę artystyczną dla ozdobienia przestrzeni publicznej. Może więc współpraca z grafficiarzami byłaby pomysłem dobrym dla Krakowa? Przecież zawsze jest lepiej współpracować, niż walczyć.

 

 

Nauka historii.

Wydawało się, że nie wtrącę się w jakiekolwiek dyskusje dotyczące nauki historii w szkołach. Ba, nawet twierdzę, że zażenowana się czułam, kiedy rozpoczął się strajk głodowy w „sprawie nauczania historii”. To nie ta metoda do tego problemu. Zresztą moja świadomość, jaźń, jakby to określić – jest raczej myśleniem „do przodu”. Historia nie wywołuje u mnie dreszcza emocji. Nawet nie pamiętam zbyt wielu wydarzeń ze swojego życiorysu. Potrafię zaplanować wydarzenia, zrealizować i je i zaraz zaplanować kolejne… Jednakże zdarzyło się coś, co być może zmieni mój stosunek do nauczania historii. Na zajęciach z bioetyki rozmawiałam ze studentami Uniwersytetu Jagiellońskiego o stosunku do śmierci, do eutanzaji w judaizmie. I nagle jakoś tak wyszło – zeszliśmy na tematy obecnie istniejących gmin żydowskich w Polsce. Od słowa do słowa zapytałam studentów o rok 1968 i o wydarzenia z tamtego czasu dotyczące relacji polsko-żydowskich. Okazało się, że studenci nie mają o tym żadnego pojęcia; że, jak powiedzieli, nie było czasu na omawianie współczesnej historii Polski. Uspokoili mnie, że wiedzą (co nieco) o Solidarności.