Dzieci w operze.

Jestem dość aktywną uczestniczką wydarzeń kulturalnych w Krakowie. I to z wielu powodów: przede wszystkim dlatego, że lubię, ale także i dlatego, że powinnam (tak uważam), jako część tzw. „władzy miasta” widzieć na co przeznaczamy pieniądze podatników, za czym głosuję, a co pomijam i czego nie popieram. Tak więc ostatnio kibicowałam Boskiej Komedii organizowanej przez Teatr Nowa Łaźnia, byłam na świetnym koncercie Eddego Hendersona i Tomka Grochota, jestem tuż przed spektaklem Opera Rara. Poza tym, oczywiście pracuję, piszę o tym tutaj, aby nie stwarzać wrażenia , iż istotą mojego życia jest jedna wielka niekończąca się impreza kulturalna (niekiedy żałuję, że właśnie tak nie jest). Bardzo ważne dla mnie jest angażowanie do uczestnictwa w kulturze młodego pokolenia. Parę lat temu napisałam do prezydenta miasta, abyśmy wyznaczyli sobie czas, do końca którego w każdej krakowskiej szkole powstanie chór.Poparła mnie wtedy światowej sławy sopranistka Olga Szwajger. Prezydent odpisał, że to kosztuje, nie teraz, potem etc. i sprawa jakby przycichła, chociaż ja pamiętam i dalej powoli nad nią pracuję. Ostatnio zwróciłam się do prezydenta miasta z inną sprawą. Napisałam w interpelacji, między innymi: „Muzyka wpływa na nasze nastroje i emocje, uspokaja, poprawia nastrój i rozładowuje stres, albo irytuje, pobudza agresje. Poprzez muzykę bardzo wcześnie możemy wspierać i stymulować zmysły dzieci, a przez to rozwijać ich wrodzone talenty. Muzyka poprawia koncentrację, powoduje wzrost kreatywności i zapamiętywania, ułatwia naukę czytania i pisania, podwyższa motywację, opóźnia objawy zmęczenia, harmonizuje napięcia mięśniowe, poprawia koordynację ruchową. Obowiązkowe zajęcia muzyczne znane są we wszystkich krajach Europy. […]W pozalekcyjnych zajęciach artystycznych organizowanych w szkołach podstawowych bierze w Polsce udział zaledwie 18,3 procent uczniów. […]Tak więc powinniśmy dbać o to, aby muzyka była stale obecna w edukacji człowieka. Być może wtedy nie mielibyśmy tylu problemów wychowawczych ile ich mamy. Powinna być obecna w programach szkolnych, ale przecież istnieje i inny wymiar edukacji muzycznej. Rodzi się pytanie: Co zrobiły krakowskie instytucje muzyczne dla edukacji muzycznej? Dlaczego muzycy otrzymujący pieniądze z kasy miasta nie prowadzą zajęć muzycznych w szkołach? Okazuje się, że są oni zamknięci w swoich murach, nie dbają o relację słuchacz-muzyk. W londyńskich szkołach: lekcje muzyki prowadzą muzycy London Symphony Orchestra. Sir Colin Davis, dyrygent orkiestry powiedział, że „pracę na rzecz tych dzieci mam w swoim kontrakcie, bo moi mocodawcy wiedzą, że jeżeli nie będziemy tego robić, za lat dwadzieścia spadnie liczba słuchaczy”. W kontraktach krakowskich instytucji takich zapisów nie ma. Uprzejmie więc proszę, aby poszerzyć kontrakty z orkiestrami utrzymywanymi przez miasto, a więc z Capellą Cracoviensis i Sinfoniettą Cracovia o konieczność wykonywania bezpłatnych koncertów w szkołach z powodów oczywistych (patrz cytat wypowiedzi Sir Colina Davis).” Okazało się, że bardzo ciekawą formę współpracy z dziećmi i młodzieżą zaproponowała Capella. Czekam jeszcze na reakcję Sinfonietty.

Dzisiejszego wieczoru, tak a propos poruszanego tematu, byłam świadkiem wydarzenia, które bardzo mnie ucieszyło. Byłam w Operze Krakowskiej  na rodzinnej opowieści muzycznej „Mały lord”. Opera była pełna dzieci. Najmłodsze paroletnie, najstarsze nastolatki. Opowieść trwała dwie i pół godziny. Dzieci wytrwały. Moja sąsiadka, jak podejrzewam sześcio-siedmioletnia dziewczynka pod koniec spektaklu trzymała nogi nad głową, ale była zachwycona. Trwała w pełnej koncentracji. Niebywała była przerwa w spektaklu. Po operze biegały dzieci, ale potem zapanowała doskonała cisza i druga część się zaczęła. Nie chcę pisać o samym spektaklu. Dla mnie najważniejsze było to, że dzieci były w operze, że widziały muzyków, że były elegancko ubrane i pełne jakiejś „pobożności”, że nie szeleściły papierkami od cukierków etc. Jestem pewna, że te dzieci, które uczestniczyły w wydarzeniu do opery wrócą, ponieważ ona im się będzie dobrze kojarzyła. W szatni zagadałam do małych ludzi, zapytałam, czy im się podobało:
powiedzieli, ze bardzo i że specjalnie do krakowskiej opery przyjechali z Bielska. I bardzo, bardzo mnie to cieszy. Zabierzcie swoje dzieci, dzieci sąsiadów i idźcie do opery na „Małego lorda”.

Odpowiedzialność urzędników i radnych.

Zastanawiałam się, jakie pojęcie, czy też sformułowanie byłoby podsumowaniem moich 10 lat w samorządzie. Pomyślałam, że najlepiej
odpowiadałoby tokowi moich rozważań pojęcie „odpowiedzialność”. Chcę zastanowić się, czy towarzyszy ona wszystkim, którzy biorą na siebie trudne zadanie, jakim jest zarządzanie miastem. I czy gdziekolwiek pojawia się, jako zasada kształtująca ustrój gminy. Odpowiedzialność powinna być obecna wszędzie, ale tak naprawdę możemy jej w wielu działaniach nie dostrzec i dość często jej po prostu nie ma. Czym więc jest odpowiedzialność, która mnie interesuje. Czy jest ona tym, co powinno
towarzyszyć każdej aktywności człowieka. Możemy mówić o odpowiedzialności prawnej, moralnej, psychologicznej. Ustrój gminy kształtowany jest przez określone zasady o charakterze normatywnym. Wśród nich wymienia się jedną z ważniejszych – zasadę praworządności. Jest ona generalnym nakazem przestrzegania prawa. Oznacza to, że organy władzy publicznej nie mogą działać bez podstawy prawnej lub wykraczać poza jej granice. Tutaj jest więc miejsce na odpowiedzialność prawną. Ktoś bierze odpowiedzialność za swoje decyzje i ich zgodność z przepisami prawnymi. I znów właśnie w tym miejscu powstaje pytanie: czy wiemy, który urzędnik podjął jaką decyzję. Widzimy podpis prezydenta miasta lub jego zastępców. To oni biorą na siebie odpowiedzialność za decyzję urzędników. Biorą odpowiedzialność prawną, ale także i moralną. Schowane są nazwiska właściwych osób, które podjęły tę lub inną decyzję. Taka procedura może powodować (i zapewne tak bywa) większą niefrasobliwość urzędników. Być może, że podjęta decyzja okazała się krzywdząca, niezgodna z prawem i w ogóle mieszkaniec miasta z nią się nie zgodził. Na prezydenta można złożyć skargę, mieszkaniec ją więc złożył, ale ona znów będzie rozpatrzona przez komisję, która w głosowaniu (nie zawsze imiennym) wyda opinię o zasadności skargi. Tak więc i ta opinia będzie podpisana w imieniu paru osób. W międzyczasie, na obradach rady miasta  być może zostanie złożony projekt uchwały zgłoszony przez komisję lub grupę radnych. Radny sam nie może złożyć projektu, może go zgłosić grupa radnych, w której znika autor. I znów nie będzie wiadomo, kto konkretnie odpowiada za pomysł, który zaopiniuje anonimowy urzędnik, nie wiadomo który, potem podpisze to prezydent lub któryś z zastępców. A więc rozszerza się „odpowiedzialność zbiorowa”.

Okazuje się jednak, że mieszkaniec miasta może szybciej dowiedzieć się, jak wygląda stan majątku radnego czy prezydenta, niż to, kto podjął negatywną decyzję w jego sprawie, i kto za tę decyzję odpowiada.

Brak personalnej odpowiedzialności urzędników i radnych, brak nazwisk osób, które zaopiniowały, zainicjowały etc., wciąż bardzo mnie dziwi. Wydaje się, że dopóki sytuacja się nie zmieni, radosna i absolutnie nieograniczona konsekwencjami działalność będzie kwitła. Zmienić może się jedynie wtedy, kiedy pod projektami uchwał rady, jak i decyzjami urzędników pojawią się nazwiska osób za nie odpowiadających.

 

Oszczędności na energii

Niestety, w dalszym ciągu jest tak, że sukcesy w zarządzaniu miastem – to działanie prezydenta i jego urzędników, a porażki – to rada miasta. O mojej sprzed 10 miesięcy interpelacji dotyczącej konieczności przeprowadzenia przetargów na zakup energii elektrycznej w mieście już nikt nie pamięta. Dostałam na ową interpelację odpowiedź, że urzędnicy też o tym myśleli (??) Przetarg przeprowadzono (trwało to 10 miesięcy), nikt już o tym nie pamięta i może i dobrze. Teraz jednak trzeba iść dalej. Zastanawiam się, czy nie można iść za ciosem i … Pomorska miejscowość Trzebielino, jako pierwsza w kraju, została w pełni oświetlona przy użyciu energooszczędnego oświetlenia LED. W całej gminie, do której należy Trzebielino, w ciągu miesiąca wymieniono na LED’owe 218 lamp, a 136 zmodernizowano. Inwestycja obniżyła połowę rachunki za prąd. Gmina Trzebielino jest pierwszą w Polsce gminą wiejską, w której na tak szeroką skalę zastosowano nowoczesną technologię LED w oświetleniu ulicznym. Do sterowania oświetleniem zastosowano zegary astronomiczne. Wszystkie nowe punkty świetlne mają niższą moc od poprzednio zainstalowanych oraz posiadają dużo lepsze parametry oświetleniowe. Dzięki temu ulice są znacznie lepiej oświetlone, a zużycie energii jest o wiele mniejsze. Według szacunków, w gminie Trzebielino koszty zużycia energii elektrycznej spadną o 55 procent. Modernizację oświetlenia w Trzebielinie przeprowadzono w oparciu o formułę ESCO (Energy Saving Company), która polega na finansowaniu inwestycji ze środków zaoszczędzonych dzięki nowym rozwiązaniom. Decydując się na współpracę w ramach ESCO gmina otrzymuje usługę kompleksowej modernizacji i konserwacji oświetlenia ulicznego prowadzoną przez Energę Oświetlenie, a koszt inwestycji nie obciąża dodatkowo budżetu gminy. Nowe oświetlenie jest nie tylko energooszczędne i ekologiczne, ale również bardziej przyjazne dla mieszkańców niż żółte światło sodowe. Białe światło generowane przez diody LED sprawia, że otoczenie postrzegane jest jako jaśniejsze i bardziej naturalne. Jesteśmy tuż po przetargu dotyczącym oszczędności związanych z energią elektryczną. Może idąc za ciosem przygotować się i do wydarzenia przeprowadzonego w niewielkiej gminie. Bylibyśmy pierwszym dużym miastem, który przeprowadzi kolejny etap oszczędzania. Jeśli zaś byłby to  zbyt wielki koszt wymiany lamp w całym Krakowie – to może przydałoby się uczynić to systemowo kolejnymi ulicami. Może interesującym byłoby zastosowanie chociażby specjalnych sterowników obniżających zużycie o ok. 20 do 30% Sterowniki to system, który pozwala aktywnie sterować natężeniem światła (przygaszenie w godzinach nocnych), a przecież zmniejszenie dopływu prądu tylko o 20% jest niezauważalne dla odbiorcy. Sterowniki podobno są, ale się psują i lampy świecą, kiedy im się podoba.

Urząd Miasta we Włocławku wyłonił wykonawcę zadania „Program energooszczędny oświetlenia ulic”. Najlepszą ofertę złożyło konsorcjum firm z Wrocławia: Rabbit oraz Ireneusz Frąckowiak P.P.H.U. Techno-Light, którzy wykonają zdanie za kwotę 442 000 zł. Zamówienie obejmuje swoim zakresem montaż 15 szafek oświetleniowych z reduktorem mocy na terenie miasta. Szafki będzie cechować m.in. łatwa instalacja niewymagająca ingerencji w obrębie oprawy oświetleniowej ani słupa oświetleniowego. Sterowanie oświetleniem będzie realizowane poprzez zegar astronomiczny kompatybilny z istniejącym systemem CPA.

Zanim umrę…

Bodajże w zeszłym tygodniu, o ile mnie pamięć nie myli (a czas pędzi coraz szybciej) przeczytałam w Gazecie Wyborczej o akcji, która miała miejsce w 2011 roku w  Stanach Zjednoczonych. Tamże architektka i projektantka przerobiła ścianę opuszczonego domu na ogromną tablicę. I na tej tablicy napisała zdanie „Zanim umrę, chciał(a)bym ….”. Zostało ono niedokończone, ale każdy przechodzień mógł wziąć kawałek kredy i dokończyć zdanie. Ściana potem, jako pomysł, pojawiła się w kolejnych miastach Stanów, potem w Danii, na Węgrzech, w Niemczech. W naszym kraju wciąż rzadko i trudno rozmawia się o śmierci. Temat wciąż jest traktowany, jako ten, o którym nie wypada wspominać, mówić. Jeszcze na początku XX wieku śmierć wprowadzała uroczyste elementy, opisane obrzędy, pojawiały się nekrologii, a po śmierci bliskich ludzie nosili oznaki żałoby. Teraz to się gwałtownie zmieniło. Pojawia się, jak pisał francuski filozof Philippe Aries, wszystko na odwrót, odwrócony obraz, społeczeństwo wyrzekło się śmierci (z wyjątkiem śmierci VIPów). Taka codzienna śmierć codziennych ludzi zniknęła. Nie wiadomo, jak się zachować, jeśli ktoś wspomina o cierpieniu, umieraniu bliskiego. Rzeczywiście polska śmierć codzienna przestała istnieć. Jest tylko ta patetyczna, ale ona jest jakby-inaczej. I nie będę pisała o Smoleńsku. Chcę powrócić do śmierci codziennej i do zwykłego jej traktowania. Kiedy więć pomyślałam sobie, że i u nas w ramach „oswajania śmierci” możnaby taką olbrzymią tablicę umieścić, ktoś powiedział mi: „nie, nie – to u nas się nie uda”. Nie uda się bo.. No właśnie dlaczego u nas w Polsce nie można bez patosu porozmawiać czy pomyśleć o śmierci własnej, bliskich, tych nieco dalszych. Nawiasem mówiąc, jak niesamowicie dużo można dowiedzieć się o sobie samym. Kiedy ja zastanowiłam się, co dopisałabym na tej tablicy – zaskoczył mnie kierunek mojego myślenia. Zdałam sobie sprawę z bardzo ważnej rzeczy. Ćwiczenie więc polecam. Z tymże tematem wiąże się i następny. W ostatnim numerze „Wprost” jest tekst Szymona Hołowni o testamencie życia. Testament życia, to deklaracja człowieka, w której zaznaczałby on, jak należałoby z nim postępować, kiedy straci świadomość. decyzja ta byłaby przecchowywana w centralnym rejestrze i byłaby wiążąca dla lekarzy. Projekt prawny, który obecnie powstaje musiałby zdefiniować pojęcie uporczywej terapii. Zaczyna się więc i w Polsce dyskusja o testamencie życia, eutanazji, uporczywej terapii. Temat śmierci codziennej pojawia się tu i ówdzie. Bez patosu, histerii, tak po prostu. Może więc wrócę do koncepcji tablicy w Krakowie. I to nie w konwencji memento mori, ale w sprawie zyskania właściwego dystansu do sprawy zwykłej, kiedy człowiek  tylko i wyłącznie kończąc niedopisane zdanie nagle coś sobie może uświadomić. Sam – sobie.     

Co mogą media?

Na pytanie można odpowiedzieć od razu: media mogą wszystko. Gonitwa za wiadomością (jakąkolwiek) jest tak olbrzymia, że wymuszają, szantażują, a na końcu kreują rzeczywistość. Nie będę tutaj pisała o „Rzeczpospolitej” i o jej niedawnych kreacjach, ale o nieco mniejszych krakowskich. Od paru tygodni media gonią za informacjami, co stanie się z krakowską edukacją. Wszyscy (lub prawie wszyscy) wiemy, że edukacja krakowska musi być przemyślana na nowo, to znaczy ograniczona w swojej formie (wiele szkół jest po prostu pustych, bez dzieci) i w treści (szkoły muszą być odpowiednio dotowane, między innymi powinno się na przykład dostosować pracownie komputerowe do wymagań współczesnego świata). Należy więc dokonać zmian. Tym razem, po poprzednio zafundowanym mieszkańcom Krakowa falstarcie i złym przygotowaniu propozycji zmian, musi to być koncepcja rzetelnie uzasadniona , a przede wszystkim przemyślana. Nie wolno popełnić błędów, jakie były poprzednio. Wszystko jednak potrzebuje czasu. I media nie dają nam szans na koncetrację. Codziennie mam 5-6 telefonów ponaglających, szntażującyh, niemiłych. Do tego stopnia, że ostatnio powiedziałam pani dziennikarce, że podam sprawę do rozpatrzenia przez komisję etyki mediów. Ktoś jednak, na samym początku zainicjował akcję napędzania strachu, neurotyczności, bezsensu. Nie trafia do młodych dziennikarzy prośba, aby nam ten niezbędny czas dali. Oni piszą i ich też ktoś popędza. Nie piszą rzetelnie, no cóż: takie czasy. Nie uczą ich nawet przykłady tych, którzy się wysypali na nie sprawdzonych „pseudonjusach”. Pytam jednak, gdzie się podziała zwykła, ludzka uczciwość. Już jej nie uczą i po prostu jej nie ma.

10 moich lat w samorządzie.

Media są pełne wywiadów i podsumowań działań prezydenta JM w Krakowie. A przecież nie jedynie on urzęduje 10 lat na placu Wszystkich Świętych. Jest też paru radnych, którzy się ostali. Tak jak on i my zostaliśmy przez trzy razy pod rząd wybrani przez mieszkańców miasta. Mogę więc popatrzeć na 10 lat z paru perpektyw: ze swojej własnej (co można zrobić w mieście będąc radnym), z perspektywy człowieka współpracującego (hm!?) z prezydentem, z perpektywy radnej, która z opozycji przechodzi do współdziałania. Co mogą radni? No właśnie podstawowe pytanie. Wydaje mi się, że radni przede wszystkim innym są usprawiedliwieniem dla błędów w zarządzaniu prezydentów, burmistrzów, wójtów. Radni mają możliwość składania projektów uchwał, wniosków, poprawek do uchwał. Do projektu każdej uchwały musi być dołączone uzasadnienie zawierające także przewidywane skutki finansowe dla budżetu miasta. Projekt uchwały wymaga opinii prawnej, opinii właściwej komisji i opinii prezydenta. Poza tym radni mają prawo do składania interpelacji, które dotyczą realizacji uchwał Rady lub związane są z wykonywaniem zadań przez prezydenta. Jak głosi artykuł 59 Statutu Miasta Krakowa: prezydent wykonuje uchwały Rady i zadania Miasta określone przepisami prawa. Do jego zdań należy przygotowywanie projektów uchwał Rady, określenie sposobu ich wykonywania, gospodarowanie mieniem komunalnym, wykonywanie budżetu miasta, zatrudnianie i zwalnianie kierowników miejskich jednostek organizacyjnych i inne.            Zależność prezydenta od Rady Miasta była o wiele głębsza przed 2002 rokiem czyli do czasu bezpośrednich wyborów. Zmiana trybu wyborów powodująca między innymi konieczność odbycia referendum przy próbie odwołania prezydenta jest przyczyną powstania znacznej niezależności jego działań od Rady. Prezydent uzyskał dużą autonomię, polegającą między innymi i na tym, że może na przykład realizować jedynie nieznaczną ilość uchwał Rady. Wiem coś na ten temat, ponieważ w poprzednich dwóch kadencjach pisałam znacznie więcej uchwał kierunkowych (czyli zalecających podjęcie działań przez prezydenta) niż obecnie. Teraz wiem, że nie ma to zbyt dużego sensu, ponieważ w zasadzie prezydent ich nie realizuje (nie ma takiego obowiązku). Jeśli prezydent zdobędzie przychylność większości rady – rządzić może bez przeszkód w nieskończoność. To tak a propos relacji. Moje doświadczenia: no cóż w życiu zajmowałam się uprawianiem nauki (i wiem, jak to się robi), zorganizowałam całkiem niezły i w swoim czasie dochodowy biznes, a potem zajęłam się (i nie wymyśliłam tego sama, ale poniekąd poddałam się czyjejś sugestii) samorządowością/ przez politykę. Nie podsumowuję swojej działalności samorządowej wielkim zadowoleniem, nawet powiedziałabym, że podchodzę do tych 10 lat z duzym dystansem. Między innymi i z tego powodu, że nie czułam się partnerem w tworzeniu jakichkolwiek koncepcji zarządzania miastem. I to nie z mojej winy. Mój zapał jest niustająco przeogromny. Po prostu taki system. I myślę, że doskonale istotę zarządzania miastem wyczuwają ludzie: wiedzą, że tutaj rządzi prezydent i jego ludzie. Na spotkaniach, konferencjach etc. najpierw jest hołubienie „ludzi prezydenta” a potem, o ile ktoś sobie przypomni – wspomnienie o radzie. I tak byc powinno. Dlaczegóż jednak istota władzy nie jest równorzędna z odpowiedzialnośćią? Przez tak rozmytą koncepcję: wiadomo powszechnie kto rządzi, ale nie wiadomo, kto za wyniki działań odpowiada. Chociaż nie !! Przy podsumowaniu dekady dowiaduję się z mediów i od mieszkańców miasta, że wszystko co było nieudane i złe – to radni. Oni się zmieniali, więc odeszła z nimi ich domniemana i niestety nie potwierdzona prawnie ODPOWIEDZIALNOŚĆ za błędy. Tak więc reforma samorządów została nieukończona. Być może powinno być tak, że prezydent i jego zarząd powinni być organem zarządzającym (i w pełni odpowiedzialnym), a rada (zredukowana do 13-15 osób, składająca się z profesjonalistów) powinna się stać organem doradczym (a więc bez możliwości rządzenia – tak, jak jest teraz i bez możliwości przyjmowania na siebie odpowiedzialności). I oczywiście niezbędnym wydaje mi się kadencyjność władzy. Dwie, przedłużone do 5 lat jedna, kadencje i zmiana. Zmiany wychodzą na dobre. Na koniec pozostaje pytanie co z demokracją. Jednak to już temat na osobny wpis.:))

         

Zadłużenie mieszkańców.

Nie jest to tak, że tylko i wyłacznie miasto pogłębia swoje długi (czytaj: powoduje zadłużenie mieszkańców miasta), ale i sami krakowianie zadłużają się w mieście (czyli de facto u innych mieszkańców). O co chodzi? Może na przykład i o to, że w Krakowie alimentów nie płaci 4 tysiące 100 osób. Powinni płacić na przykład od 200 złotych do 3 tysięcy miesięcznie. Płaci jednak za nich miasto (czytaj my wszyscy) z Funduszu Alimentacyjnego. Ściągalność pieniędzy od dłużników wynosi 12% W całej Polsce długi alimentacyjne spłacane przez państwo (czytaj nas wszystkich) wynosi ponad 10 miliardów złotych.

Innym tematem są nie zapłacone czynsze w kamienicach komunalnych i wiele innych spraw, o których będzie mowa w nastepnych odcinkach.

Zarządzanie

Właściwie nawet nie wiedziałam, jak zatytułować dzisiejszy wpis. Chcę napisać o mechanizmach zarządzania, których już nie za bardzo rozumiem. Sprawę zapewne możnaby zamknąć znakiem zapytania. Jak to jest: Kraków ma ponad 200 milionów długu (najkrócej ujmując), (niestety) jest brudnym miastem, ma fatalne drogi a wszyscy wokół rozmawiają o kolejnych muzeach, tudzież (słychać to od paru dni) o obiekcie, takim jakim jest Kopernik w Warszawie. Oglądamy się na pieniądze europejskie, które spłyną lub nie spłyną. Mówi się o zagospodarowaniu okolic ulicy Igłomskiej, a wygląd samej ulicy woła o pomstę do nieba. Dlaczego nikt nie powie, że przez najbliszych parę lat powinniśmy uporządkować to, co jest wokół. Dlaczego nikt także nie powie, że wygląda na to, że nic nie powstanie, ponieważ wycofujemy się z jakichkolwiek inwestycji z powodu długów i z powodu … wypłacania coraz wyższych pensji dla nauczycieli (inicjatywa rządu) i dla urzędników (inicjatywa lokalna). Zaczynamy więc „przejadać” pieniądze. Warto może, aby lektura obowiązkową dla tych znaczniejszych i mniej znaczących urzędników, radnych etc. była na przykład lektura pamiętników Margaret Thatcher, która opisuje czas swoich rządów na Downing Street, wtedy kiedy inflacja Wielkiej Brytanii sięgała 17%, opór urzędników był gigantyczny, groziły i wybuchały strajki. Ciekawa lektura!

Ileż trafnych uwag. I moja jedna: trzeba mieć niesamowitą odwagę i determinację, aby z tym sobie poradzić – a Jej się udało. Na koniec cytat:”róznica między sektorem prywatnym a publicznym polega na tym, że sektor prywatny jest kontrolowany przez rząd, zaś sektor publiczny nie podlega żadnej kontroli.”

Samrządowy Kongres Oświatowy

Parę dni temu byłam w Warszawie na Samorządowym Kongresie Oświatowym. Przyjechało ponad 2 tysiące samorządowców z całej Polski. Wszyscy (lub prawie wszyscy) mówili jednym głosem. Najgłośniej było słychac wójtów niewielkich gmin: oni już nie mają z czego dokładać do edukacji.

I nie było to tak, aby wszyscy mówili tylko i wyłacznie o finansach; tematem była także jakość edukacji. Na samym początku chciałabym obalić myślenie, że edukacja musi być droga. Nie jest prawdą, że najlepsze szkoły są te, które są najdroższe. Wójt gminy Lubicz mówił (i powtarzał to wszędzie), że szkoła jest dla ucznia a nie dla nauczyciela. Niby banał, ale jednak… Dyskusja tak naprawdę toczy sie przede wszystkim wokół miejsc pracy dla nauczycieli. Związek Nauczycielstwa Polskiego jest głównym opiniującym projekty zmian zgłaszanych przez samorządy.

Przygotowanie konkretnych zmian ustawowych to dowód na desperację środowisk samorządowych, które nie mogą się doczekać  dyskusji o koniecznych zmianach. I nie tylko chodzi o Kartę Nauczyciela. Problemem jest to, że subwencja oświatowa nigdy nie pokrywała wszystkich wydatków na oświatę. Decentralizując cały system zakładano, że w trosce o lepszą jakość edukacji część środków dołożą samorządy. Nikt wtedy nie przewidział, że „dokładanie” będzie tak duże. Obecnie to już około 20 miliardów złotych przy 38,7 miliardach subwencji oświatowej. Samorządy działają różnie: jedne (tych jest najmniej) wcale nie dokładają; ale przede wszystkim są takie, które mimo zapewniania minimalnych standardów  muszą dokładać bardzo dużo pieniędzy.Dzieci, a więc tym samym zadań oświatowych jest coraz mniej, a szkół i nauczycieli nie ubywa.

Problemów jest bardzo wiele. Subwencja dla przedszkoli (które teraz są tylko na utrzymaniu gminy) , miejsce dla małych szkół ,etc.

Wynagrodzenia i jego regulacje zawarte w Karcie Nauczyciela wymagają uproszczenia. Obecny system jest pozornym instrumentem zarządzania przez samorządy oświatą. Nie widzimy powodu, mówili samorządowcy, aby Kartą Nauczyciela byli objęci na przykład pracownicy kuratorium. Samorządy proponują zwiększenie pensum o 2 godziny lekcyjne, obowiązkowe rozliczanie 40-godzinnego tygodnia pracy, likwidację art.30a i 30b, czyli jednorazowych dodatków uzupełniających, a także uporządkowanie urlopów dla poratowania zdrowia. Postulatów oczywiście było bardzo wiele: anachronizmem są, jak twierdzili samorządowcy dodatek wiejski i mieszkaniowy; urlopy (te, na które w tym roku Kraków da 18 milionów złotych) dla poratowania zdrowia powinny nie obciążać gminy, ale być przekazane do ZUSu, a udzielenie urlopu powinno się odbywać poprzez komisję lekarską, a nie jedynie lekarza rodzinnego. Samorządwcy zastanawiali się nad potrzebą istnienia szkół policealnych dla dorosłych, które także obciążają konta gmin.

Tyle zanotowałam. Nie byłam na wszystkich panelach. Poza tymi, na których byłam poświęconych legislacyjnych aspektach zarządzania oświatą były także poświęcone jakości edukacji (gdzie dużo mówiono i gdzie powstały konkretne postulaty dotyczące standardów oświatowych) i szkołom zawodowym.

Zbieram materiały. Zapewne napiszę obszerniejszy raport związany z moim uczestnictwem w Kongresie. Najwyższa pora, aby wszelkie dyskusje nie toczyły się w kuluarach, na różnych kongresach, konferencjach. Wreszcie  muszą powstać wspólne koncepcje. Na razie jesteśmy na etapie, kiedy w pewnym momencie, w czasie trwania Kongresu –  Sławomir Broniarz przewodniczący ZNP – ostentacyjnie opuścił salę obrad. No cóż: dużo przed nami, a czas pędzi.

Rondo Mogilskie i przestrzeń publiczna.

Czym jest tak ostatnio eksploatowane pojęcie „przestrzeni publicznej”. Jak ma się ono do dialogu społecznego i społecznych konsultacji. Czy łączą się te pojęcia i tworzą nową jakość w naszej rzeczywistości. „Przestrzeń publiczna” – jak podają definicje jest obszarem o szczególnym znaczeniu dla zaspokojenia potrzeb mieszkańców, poprawy jakości ich życia i sprzyjającym nawiązywaniu kontaktów społecznych ze względu na położenie oraz cechy funkcjonalno-przestrzenne, określone w studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy. Światowej sławy duński architekt i urbanista Jan Gehl nazwał przestrzeń publiczną „tym czymś, co jest między budynkami”. Jej przykładami są między innymi drogi, ulice, place miejskie czy różne stale dostępne budowle i budynki stanowiące własność publiczną, ale też są na przykład parki, skwery, obszary zielone. O przestrzeń tą, w której wszyscy mieszkańcy miasta żyją należy się troszczyć. Jest ona dobrem publicznym, ale także i pewnego rodzaju edukatorem: uczy ludzi dbania o zieleń, o czystość, ale może także uwrażliwiać na piękno. Przestrzeń szara i zaniedbana wywołuje w ludziach agresję; zieleń, proporcje w przestrzeni, kolory i czystość powodują zgoła inne zachowania. Wspomniany wyżej Jan Gehl znany z propagowania „filozofii humanistycznego rozwoju urbanistycznego”, jest uznanym na całym świecie ekspertem w dziedzinie projektowania przestrzeni publicznych i ich aranżowania w taki sposób, by w miastach „ważni byli ludzie, a nie samochody i budynki”. Przesłanka ta powinna towarzyszyć wszelkim urbanistom, architektom i plastykom tworzącym nowoczesne miasta. Powinna być podstawą ich komunikacji z mieszkańcami. Przecież naprawdę to „ważni są ludzie”.

W jaki sposób można ludzi uczyć wrażliwości, ale także i odpowiedzialności za to, co czynią, w jaki sposób można zmobilizować ich do społecznej aktywności? Odpowiedzi na te pytania dostarczyła akcja , którą zatytułowaliśmy „Wyspiański na Mogilskim”.

Mieszkam od wielu lat niedaleko Ronda Mogilskiego. Przechodzę codziennie podziemnym przejściem i wsiadam do tramwaju. Kiedyś pomyślałam, że przechodnie, a także i ci, którzy, tak jak ja czekają na miejskie środki komunikacji przebywają przez krótszy czy dłuższy
czas w smutnej i szarej „przestrzeni publicznej” owego ronda. Wyobraziłam sobie, że rondo mogłoby się stać otwartą galerią malarską. I tak powstał projekt. Z czasem zaczęłam się zastanawiać nad twórcami, których prace mogłyby przeistoczyć „przestrzeń’ w galerię.

Interesujący jest sposób, w jaki dokonał się dialog społeczny, jak udało się zaangażować aktywność ludzi. Wydawało się, że to mieszkańcy najczęściej korzystający z przejścia będą brali udział w projekcie. Każdy mógł przyjść i stworzyć fragment mozaiki na ścianie.
Jednak okazało się, że przybywali ludzie z różnych stron Krakowa. Tłok był niekiedy niewyobrażalny. Tym samym mieszkańcy wypowiedzieli swoją aprobatę. Poparli pomysł, spodobał się im. Nie setki ankiet, nie wolontariusze pytający czy mieszkańcy chcą, czy też nie,  ale niewielki kawałek „przestrzeni publicznej” oddany do ich dyspozycji pod okiem doświadczonego twórcy. I nikt nie miałby odwagi powiedzieć po tym wydarzeniu, że ludzie nie mają ochoty brać udziału w tworzeniu własnego środowiska, że jest im obojętne, gdzie są i co ich otacza. Pomysł okazał się udany. Mam nadzieję, że cała akcja i jej efekt ułatwi mi kontakt z miejskim plastykiem, i że kontynuacja prac i przeobrażanie ronda w największą w Polsce, na wysokim poziomie i ze smakiem zaprezentowaną galerię na wolnym powietrzu nie zajmie mi następnych paru lat życia. Przy okazji zapewne zaczną działać nieruchome do tej pory „ruchome schody”, bo przecież nie będzie wypadało, aby szpeciły one galerię.