Różnica między zarabianiem a wydawaniem.

c3f8fffd2b544cb197f7698d64637dc5Na jutro zaproszono mnie do programu telewizyjnego „Bez krawata”. Rozmowa będzie o kulturze i o tym, jak nią zarządzać. 

JAK ZARZĄDZAĆ KULTURĄ? Czy konieczna jest wiedza na temat kultury, aby nią zarządzać. Pan prezydent powiedział, że pan wiceprezydent nie będzie tworzył „programów teatrów”, a jedynie będzie zarządzał finansami.

No właśnie. sięgnęłam do najsłynniejszej książki świata o zarządzaniu Petera Druckera „Praktyka zarządzania”. Na początku jest napisane, że biznes USA i Japonii uważa Druckera za ojca swoich sukcesów. Może książka już nie jest taka bardzo aktualna, ale jest pionierska. Drucker opisuje podstawowe zasady dobrego zarządzania: Pisze o zarządzaniu pracownikiem i pracą. Interesuje się funkcjonowaniem przedsiębiorstwa i je opisuje (w aspekcie zewnętrznym i wewnętrznym).

Doskonałym przykładem menadżera jest, dajmy na to,  Lee Jacocca – człowiek, który uratował wiele przedsiębiorstw związanych z motoryzacją. No tak, Jacocca znał się na branży, ale przecież jest i tak, że menadżerowie, co dość często powtarzałam, przechodzą z jednej dziedziny do drugiej. Z produkcji komputerów do produkcji coca-coli. Zapewne nie znają, tak jak informatycy, zasad budowania komputerów i może niezbyt zgłębiają skład i produkcję coli. Jeśli więc oni mogą przechodzić z jednej branży do drugiej – to dlaczego nie może dziać się tak wszędzie. Czy nieznajomość branży nie jest być może atrybutem a nie przeszkodą? POWSTAJE PODSTAWOWE PYTANIE: co łączy przedsiębiorstwa – ano łączy je między innymi ….zysk.  Przedsiębiorstwo działa w celu zaistnienia na rynku i osiągnięcia zysku. Za pomocą przedsiębiorstwa (koncepcji, miejsca na rynku etc) menadżer i załoga zarabiają.

A co jest z kulturą i jej zarządzaniem? No właśnie – kultura może (choć jest to przypadek dość rzadki) zarabiać na siebie. Prywatne teatry niekiedy (i to raczej nie w Polsce) zarabiają na swoje istnienie. Jednak kultura przeważnie korzysta (sic!!) z pieniędzy publicznych. Tak więc menadżer w kulturze nie generuje zysków, ale dystrybuuje pieniądze publiczne. Tak więc, ze względu na rolę kultury, jej bardzo szeroką ofertę, niezbadane do końca oczekiwania odbiorców – zarządzający kulturą musi dokonywać wyborów, mieć koncepcję na co warto wydawać (publiczne!!) pieniądze, a co można sobie i nam, jako społeczeństwu – darować. Co będzie wartością, a co jedynie plewami. Kolejka oczekujących wsparcia finansów publicznych, jak zwykle będzie długa. Komu dać, a kogo odesłać? Jakie będą kryteria?

I tutaj jest podstawowa różnica: menadżer w przedsiębiorstwie, firmie – zarabia, a w kulturze – wydaje. I zdaje się, jest to tak właśnie.   Menadżer w firmie zna zasady, które są podstawowe  w funkcjonowaniu przedsiębiorstwa „jako takiego”. Chociaż i tutaj zdaje się być uzasadnionym świadomość jakości, istoty oferowanego produktu i zapewne dobry menadżer poświęci sporo czasu, aby poznać obszar działalności firmy.  A czy można tak samo z kulturą?

 

Jaką wartośc ma wiedza?

klienci

Pytanie z dziedziny młodych ludzi namawianych do edukacji. Czy wykształcenie, wiedza ma wartość, i jeśli tak – to jaką. Moja babcia mówiła, że „to, co masz w głowie, to nikt tego nie zabierze”. No i co, pytają moi studenci, mamy w głowie i nic z tego nie wynika. Jaką wartość ma wiedza, profesjonalizm?

Parę dni temu byłam uczestniczką jury przyznającemu nagrody miasta Krakowa. I, proszę sobie wyobrazić, nie daliśmy żadnej nagrody za osiągnięcia naukowe. W Krakowie!!!  Słyszymy od czasu do czasu o osiągnięciach tego, czy innego zespołu na tej, czy innej uczelni. I okazuje się, że nie ma komu przyznać takiej nagrody. Pytałam pana rektora Uniwersytetu Jagiellońskiego – jak to możliwe, że nie ma żadnego złożonego wniosku. Pan rektor powiedział, że zgłasza i przypomina dziekanom wydziałów, że mają możliwość zgłaszania osób do nagród (a jest to dość interesujący zastrzyk finansowy).  Przypomina – a wniosków nie ma. Dlaczego, zapytacie Państwo? Ano dlatego, że ludzi zżera zawiść, zazdrość. Można dostąpić podziwu i uznania za granicą, ale we własnym środowisku nie.

To samo ponoć dzieje się wśród aktorów. Jak mi powiedziano, bardzo niedobrze jest przyznać młodemu muzykowi, aktorowi, rzeźbiarzowi jakąkolwiek nagrodę – bo środowisko go „zamorduje”. Wiedza, dążenie do profesjonalizmu nie znaczy więc nic, ba, jest nawet przeszkodą. Marnością, próżnością. I po co to komu. Zamiast tego, można się zaprzyjaźnić, stulić uszy po sobie, udawać głupka – wtedy może coś spadnie z pańskiego stołu.

Stanowiska inne? Tam też nie potrzebna jest wiedza. A nawet  odwrotnie wypada powiedzieć „ja , co prawda na tym się nie znam, ale z zadowoleniem przyjmuję stanowisko”. I lata swoje mam, a wciąż nie rozumiem.

PS Babcia chyba nie miała racji 🙁

Metoda na miasto.

888923_inmsg1Jestem już radną wiele lat, widzę i analizuję różne miejskie sprawy. I obserwuję zmianę metod „postępowania z miastem”. Zasadniczą rewolucję w podejściu do finansów wprowadziły fundusze europejskie. Wyglądało to (i wciąż wygląda) następująco: są pieniądze do wzięcia na jakiś cel (niekiedy zupełnie zbyteczny miastu) – ale są, więc brać trzeba, ale (sic!!) część należy dołożyć z budżetu gminy. Więc składany jest projekt, a następnie na wszystkich się naciska (na radnych, urzędników) pod tytułem: mamy pieniądze na inwestycję; trzeba tylko dołożyć i to szybko, bo tamte, europejskie przepadną. Tak narodziła się METODA. Teraz z niej korzystają co inteligentniejsi: najpierw się załatwia, podpisuje kontrakty, zaprasza głowy państw – a potem stosuje nacisk na gminę: pod tytułem szybko, dajcie kasę, bo … (i tu wpisuje się dlaczego szybko i bez dyskusji).

Posłużę się dwoma przykładami, wbrew pozorom dość podobnymi, jeśli chodzi o wykorzystanie metody. Zapewne takich przykładów można znaleźć o wiele, wiele więcej. Pierwszym niech będzie dyrektor Teatru Vartiete: wykorzystał „metodę  europejskich funduszy”(zwaną dalej w skrócie MEF) doskonale: na korytarzu w urzędzie miasta zakomunikował, że musi (sic!!) dostać pieniądze, ponieważ… już podpisał kontrakt z autorem sztuki, reżyserem i aktorami. Tak więc sprytnie wykorzystano MEF.

Kolejny: bardzo proszę: wczorajsza sesja rady miasta: Kościół organizuje Światowe Dni Młodzieży. Już w poprzedniej kadencji jako jedyna osoba, przy absolutnej euforii obecnych na sali obrad dygnitarzy, radnych i urzędników konsekwentnie dopytywałam się o sposób finansowania imprezy. Dostałam dość wymijające odpowiedzi (właściwie ich nie otrzymałam w ogóle). I cóż mamy teraz? Nieco czasu upłynęło – i stoimy w tym samym miejscu. Nikt nie wie ile będzie kosztowało miasto, gminę, państwo – takie wydarzenie. Ale za to  już od czasu poprzedniej kadencji zdołano wykorzystać metodę MEF: wczoraj najbardziej podkreślano to, że papież już się zapisał (i to z numerem jeden!!) na przyjazd na ŚDM, że będzie fajnie (jak powiedziano z radością światowe dni są katolicką akcją matrymonialną, ludzie tak się poznają, a potem zakładają rodziny). Pieniędzy nie ma i nie wiadomo skąd je zabrać i komu. Tak więc wszyscy czekają, co będzie dalej, może ktoś to ogarnie: a pieniądze dać trzeba: wszak papież się zapisał i 300 tysięcy wiernych. Metoda się sprawdza.

Cóż pozostaje teraz: przede wszystkim APEL: musimy to okiełznać, poradzić sobie z coraz bardziej i częściej stosowaną metodą MEF. Ktoś musi powiedzieć : nie. Zróbmy  wszystko według porządku: najpierw projekt, potem negocjacje, dialog, a potem dopiero kasa. Inaczej  się rozpadnie i już nikt nie będzie ani panował ani odpowiadał za budżet Krakowa.

 

Trzaskowski i inni na listach.

W jakimś sensie dzisiejszy wpis będzie kontynuacja poprzedniego. Został sprowokowany porannym wywiadem w krakowskim radiu z polskim senatorem i członkiem PO. Sprawa dotyczyła (między innymi) miejsca dla Rafała Trzaskowskiego na krakowskich listach do sejmu. Dziennikarka pytała, czy jest dobrze, że Kraków dostał „spadochroniarza”, który uczy się miasta siedząc w krakowskich kawiarniach – patrząc na Rynek (podobno cytat z wypowiedzi Trzaskowskiego). Niniejsze pytanie zawierało w sobie wiele sugestii. Tak więc można byłoby je wydobyć i się zastanowić: czy na przykład jest to tak, że posłowie powinni przede wszystkim dbać o tereny, z których się wywodzą czy raczej powinni dbać o Polskę w całości? Posłużę się przykładami z mikroskali, a więc krakowską Radą Miasta. Są wśród nas tacy, którzy dbają tylko i wyłącznie o dobro dzielnic, w których startują do rady. Miasto, jako całość – z jego problemami nie wchodzą w obszar zainteresowania owych radnych; ważna jest dzielnica X czy Y. Dzięki takiej opcji myślenia – na przykład żadna ze szkół krakowskich nie została zamknięta, ponieważ wchodziła w grę sprawa prosta: „ja nie zagłosuję za likwidacją szkoły w twojej dzielnicy, a ty zrób to samo z moimi szkołami”. To jeden z wielu przykładów. Koniunkturalizm przesłonił racjonalizm. Kto na tym stracił? Miasto jako całość. Czy więc powinniśmy myśleć przede wszystkim w skali państwa czy obszarów, z których się wywodzą? Niekiedy kołdra bywa za krótka i trzeba podjąć decyzje niepopularne dla własnych, miejscowych wyborców. Ten problem nie istniał dla małopolskich parlamentarzystów, ponieważ (z niewielkimi wyjątkami) nie naciskali oni zbytnio za sprawami najbardziej istotnymi dla naszego terenu (a w tym i dla Krakowa). Naciskali za to inni i efekt jest taki, że o wiele więcej otrzymywał Dolny Śląsk czy Pomorze. I nie wiem, czy była zachowana proporcja czy właśnie ów wspomniany wyżej racjonalizm. Może więc większą wartość (przydatność) mają posłowie widzący miasto czy państwo w szerszej perspektywie, niż własne podwórko. Może lepiej wybierać mądrych posłów czy radnych a nie z „zapędami lokalnymi”?

Są oczywiście i tacy wśród europosłów, posłów czy radnych, których nie interesuje nic, poza ich dietą. Aktywność swoją wielokrotnie zwiększają jedynie w czasie przedwyborczym. I, co najdziwniejsze, są wybierani! Dla nich jest to też informacja, że nie trzeba się zbytnio starać, bo i tak wszystko jest kwestią miejsca na liście. Miejsca „wybieralnego”, czy tez miejsca, z którego wejdą tylko niektóre jednostki (o wybitnych talentach happeningowych lub z bardzo dobrym nazwiskiem – przypomnieć tutaj należy, że „bardzo dobre nazwisko” nie znaczy nazwisko, które w/w wypracował poprzez swoje zaangażowanie, ale nazwisko, które ludziom „coś tam” mówi – przykład poseł Łukasz Tusk i wielu, wielu innych). Tutaj oczywiście kontynuacją tematu powinna być refleksja dotycząca funkcjonowania znienawidzonej przez Platona demokracji, ale już o tym też było.

Konkluzją moją jest więc stwierdzenie a właściwie prośba o zaniechanie demonizowania „znajomości problemów miasta” – jeśli tak miało by być to a priori mandat posłów powinni dostawać radni miejscy, ponieważ oni te problemy znają najlepiej. Głosujmy więc za mądrymi, odważnymi, kreatywnymi posłami, a nie tymi, którzy dłużej lub krócej siedzą w kawiarniach, aby przypatrywać się miastu. Nawiasem mówiąc znam takich, którzy z tych kawiarni prawie nie wychodzą, a co nie świadczy bynajmniej o ich znajomości czegokolwiek.

"Spadochroniarze" czy "zasilacze".

20080422150235airpol_dedal

Patrzę z zainteresowaniem na to, co się dzieje w polityce, bo lubię. Patrzę na to w inny sposób, niż wyborca nie mający moich doświadczeń. Przeszłam przez cztery własne kampanie wyborcze. Znam mechanizmy funkcjonowania list wyborczych, rywalizację i brak współpracy. Nie pisałabym nic, patrząc na to, co się wokół dzieje, gdybym nie słyszała dzisiejszej wypowiedzi specjalisty politologa dr Łukasza S. w radiu. Domyślam się, że młodych adeptów politologii nie zachęca się do czytania dzieł Niccolò di Bernardo dei Machiavelli, ale żeby im odpuszczać analizę działania i poglądy na politykę i polityków Otto von Bismarcka – to jest dla mnie trudne do zrozumienia. Najprawdopodobniej pan doktor nie zgłębił dzieł Żelaznego Kanclerza – ponieważ gdyby zgłębił to nie opowiadałby takich rzeczy, które nie przystoją politologowi.   Po pierwsze pan doktor zauważył (niesłusznie zresztą), że wszyscy głosujący znają osoby występujące na listach i podchodzą do głosowań z przemyślanymi wnioskami. Tak nie jest, Panie Doktorze – ludzie glosują na listy i zaprawdę jest im wszystko jedno, kto na nich występuje. I opinia powyższa nie dotyczy „ciemnego motłochu”, ale wykształconych, zdawałoby się światłych (czytaj: koniecznie interesujących się polityką) ludzi. Zapewniam Pana, że w Krakowie niezbyt wielu ludzi zna liderów krakowskiej polityki. I o tym wiemy my: samorządowcy i politycy. Dlatego tez tak bardzo zabiegamy o „biorące”  miejsca na listach wyborczych. Jak to się mówi, z jedynki  wejdzie do sejmu nawet koń. Chociaż ostatnio wśród wyborców większą karierę (taka moda) robi numer dwa lub ostatni. To także bierze się pod uwagę. Niewielu jest takich, którzy poradzą sobie ze środka listy –   to jest gwarantowany klops. Ze środka listy może wejść jedynie Jurek Fedorowicz, a dlaczego – to inna opowieść lub Jagna Marczułajtis po występie w „Tańcu z gwiazdami”. Taki jest ten nasz elektorat. 

Wracając do Pana Doktora: powiedział Pan, że Kazimiera Szczuka nie ma zbyt wiele szans, ponieważ znana jest jedynie ze sprawnie prowadzonych dyskusji, ale niczym innym, poza dyskutowaniem, nie może się pochwalić. Szanowny Panie Doktorze, a czymże zdobywa się głosy? Właśnie byciem celebrytą. Dyskutantem. Niekiedy można wystąpić w reality show lub w tańcu z gwiazdami. Ostatnio weszła do rady miasta  młoda śliczna dziewczyna, bo ładne plakaty miała. Z naszymi zasługami czy aktywnością społeczną  układanie list niewiele ma wspólnego. Chyba, że wspierają nas media, wtedy bywamy często na łamach i jak reklama piwa czy środków piorących wrzynamy się w mózgi wyborców. I niekoniecznie musimy mówić i działać mądrze. Wystarczy, że jesteśmy. Panie Doktorze, zapewne niezbyt dobrze przeanalizował Pan ostatnie wybory prezydenckie. Tam znajduje się perfekcyjnie opracowana metoda wygranych wyborów.  Kazimierę Szczukę wielu nas kojarzy szybciej, niż kojarzono (do tej pory) Andrzeja Dudę. Tak więc wszystko jest kwestią reklamy. Nie demonizujmy więc sprawy „spadochroniarzy”, czy jak inni twierdzą „zasilaczy”.  Po prostu wszystko jest kwestią sprawnie poprowadzonej kampanii reklamowej.

I kolejna sprawa, która wyłoniła się w dyskusji ze specjalistą od polityki. Pan Doktor powiedział, że „spadochroniarze” będą powodowali, że nie będzie pracy dla wspólnej listy, ale każdy będzie pracował na siebie. I znów tutaj wychodzi brak znajomości literatury. Przywoływany tutaj Bismarck wielokrotnie powtarzał, że istnieje dla polityka wróg, bardzo poważny wróg i kolega partyjny. Konkurentem nie jest ktoś z innej partii, ponieważ, patrz wyżej, ludzie głosują na listy partyjne; ale konkurentem jest człowiek na mojej liście. Może wychodzi lepiej na zdjęciach, będzie miał więcej włosów, ujmujący uśmiech, będzie chodził po ulicach i ściskał dłonie przechodniów, albo będzie młodszą kobietą i ładniejszą. Spójrzmy prawdzie w oczy: iluż wyborców wie o dokonaniach, wykształceniu kandydatów? To nie jest ta droga. I wiedzą o tym politycy. Zażarcie walczący o miejsce (sic!!) na listach. I to, co wyżej napisałam jest, niestety gorzką prawdą. Wiemy o tym, my wszyscy – mający za sobą parę wygranych lub przegranych wyborów. I wiemy, że jesteśmy materiałem do prac magisterskich, doktorskich i innych książek. Tylko się zastanawiam, czy ci, którzy opowiadają o strukturach, metodologii działań politycznych – nie znają zasad, czy udają, na okoliczność unaukowiania tematów, że są one zupełnie inne, niż są w rzeczywistości.

W podziękowaniu za inspirację, którą znalazłam w wypowiedzi Pana Doktora – przepraszam Go za to, że uczyniłam sobie z owej wypowiedzi główny przypis.

Kapitaliści nie chcą kapitalizmu?

 pojcieportfelgrubybogaty18786452Podczytuję sobie od paru dni wypowiedzi pani Christine Lagarde. Francuskiej prawniczki, która w 2008 została umieszczona na 14. miejscu listy 100 najbardziej wpływowych kobiet świata, sporządzonej przez magazyn „Forbes”. W 2009 została uznana przez  ” Financial Times” najlepszym ministrem finansów w Europie, co stanowiło docenienie kondycji gospodarki Francji w czasie globalnego kryzysu gospodarczego.

W trzecim gabinecie François Fillona, który powstał jesienią 2010, została ministrem gospodarki, finansów i przemysłu.

28 czerwca 2011 została powołana na dyrektora zarządzającego Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Kiedy pracowała w jednej z korporacji prawniczych, w której  została prezesem  – zysk firmy wzrósł o ponad 30%. Kobieta mądra, bogata z niebywałym doświadczeniem w prowadzeniu biznesu.Podkreśla w swoich wystąpieniach rolę kobiet w zarządzaniu kapitałem i w rządzeniu w polityce.

W 2013 roku na Uniwersytecie w Montrealu powiedziała „Świat finansów nie może działać pod kluczem. sektor finansowy ,musi służyć gospodarce, a nie sobie samemu, musi się nauczyć wrażliwości i swojej właściwej misji.”  Można tutaj zgodzić się z panią Lagarde. I dalej w wielu wypowiedziach podkreśla błogosławioną wartość podatków progresywnych.  Taka moda zaistniała w Zachodnim świecie. Im ktoś bogatszy, tym więcej powinien płacić. A ci najbogatsi to nawet 60% dochodów. I nurt ten fascynuje intelektualistów polskich. Tak, taka jest sprawiedliwość, im ktoś więcej ma – niech płaci więcej. Niech płaci za tych, którzy mają mniej, a potrzebują tyle samo. No właśnie, powstaje pytanie: czy jest to adekwatny system dla polskiej gospodarki, dla powstającego polskiego bogactwa, któremu dość daleko jest do tych, o których wspomina pani Lagarde .

Polska nie posiada zbyt wiele kapitału. Jej bogactwem są za to zasoby pracy i przedsiębiorczości – większe niż gdziekolwiek indziej w Europie. Praca zaś jest w wielu przypadkach jedynym czynnikiem, do którego odwołać się może przedsiębiorca.

Adam Smith sformułował podstawowe zasady, na których opierać się musi każdy system podatkowy. Są to zasady: równości, pewności, dogodności i taniości podatków. Jedna z zasad  mówi o taniości podatków, które powinny być ściągane jak najmniejszym kosztem, aby ich efekt skarbowy był jak największy. „Każdy podatek powinien być tak pomyślany, aby suma, jaką zabiera z kieszeni ludności lub do tych kieszeni nie dopuszcza, w najmniejszym jak tylko można stopniu przekraczała kwotę, jaką podatek ten wnosi do skarbu państwa” – pisał Smith. W przeciwnym razie wzrastające koszty poboru podatków pociągają za sobą automatycznie zwiększenie samych podatków, dla zrównoważenia ponoszonych kosztów ich poboru. Przede wszystkim podatki nie powinny wpływać hamująco na pracowitość ludzi oraz nie naruszać źródeł ich dochodów. Jeśli więc, w niezbyt zamożnym kraju, jakim jest Polska – zwiększy się progresywność podatku – to jak będziemy zachęcali ludzi, aby byli bardziej pracowici, zaradni, kumulujący kapitał (bo bogaty obywatel – to bogaty kraj). Polska jest na dorobku.
W bieżącym roku Dzień Wolności Podatkowej wypadł wyjątkowo wcześniej na 15 czerwca. Cóż to jest za dzień? Statystyczny Polak musi pracować przymusowo na opłacenie wszystkich swoich podatków niemal pół roku. Podatki to nie tylko te od dochodów PIT i CIT, ale też m.in. VAT i akcyza. A do tego cała masa innych opłat, które udają, że podatkami nie są. Ot, choćby składki na ZUS.. Od 16 czerwca Polak zarabiał dla siebie, do 15 czerwca wszystkie swoje dochody oddawał państwu. Okazuje się, że , według pani Lagarde – to za mało.

Myślę sobie, że bzdurnym jest lansowanie w Polsce zachodnich kapitalistów, którzy teraz cytują Marksa (a to znalazłam w wypowiedziach pani Lagarde). Cytują, bo taka moda, stwarzają pozory współodpowiedzialności za społeczeństwo. Zarobki jakiegokolwiek obywatela Europy Zachodniej, czy USA w porównaniu z zarobkami Polaków są niebotycznie wielkie. Polacy są na dorobku, tak jak i Polska.

Podczas pobytu w Polsce Milton Friedman udzielił kilku ważnych przestróg: „Macie mieć nie taki ustrój, jakie bogate państwa Zachodu mają teraz – lecz taki, jakie miały wtedy, gdy były tak biedne, jak Wy teraz” – co jest, oczywiście kompletnie lekceważone.

Porzucanie tekstów i wypowiedzi pani Lagarde jest nieadekwatne. Budzi jedynie agresję, roszczeniowość wobec przedsiębiorców.

Nawiasem mówiąc pomimo płomiennych wystąpień pani Lagarde dotyczących obowiązku (sic!!) solidaryzmu ekonomicznego w 2011 roku wszczęto śledztwo, w którym badany był wątek udziału Christine Lagarde w przekazaniu do prywatnego (a nie państwowego) arbitrażu sporu pomiędzy jednym z banków (należących w części do skarbu państwa), a przedsiębiorcą Bernardem Tapie. W toku tego postępowania m.in. przeszukano jej mieszkanie. Łatwo jest więc mówić o sprawach, których się w zasadzie nie stosuje wobec siebie.

Ulubiony mój Stefan Kisielewski (Kisiel) pisał: socjalizm jest dla ludzi bogatych, biednym przydaje się kapitalizm.

 

Śmierć przedsiębiorcy.

Zmarł Jan Kulczyk. W paru gazetach ukazały się artykuły wspominające działalność przedsiębiorcy. Kulczyk mówił o sobie „jestem polskim kapitalistą”. Jak przypomniano, pochodził z kupieckiej rodziny. Jego ojciec Henryk handlował wełną i grzybami. Kiedy firmę upaństwowiono, zmienił szyld i zaczął od nowa. Po kolejnym, trzecim upaństwowieniu firmy – nie wytrzymał i wyjechał do Niemiec. Ojciec uczył Jana  biznesu – okazało się jednak, że uczeń był tak świetny, że przerósł nauczyciela.

Jan Kulczyk skończył prawo w 1972 roku na Uniwersytecie im.Adama Mickiewicza w Poznaniu. Był to czas, kiedy ukończenie prawa nie należało do rzeczy prostych. Wtedy, kiedy studiowało zaledwie 7% absolwentów szkół średnich, matury nie zdawali wszyscy, a na studia trzeba było zdać  trudne egzaminy. Zresztą na prawo trudno się było dostać. Kulczyk trzy lata po magisterium zrobił doktorat z prawa międzynarodowego o stosunkach pomiędzy podzielonymi Niemcami. Tym, którzy wtedy studiowali nie trzeba mówić, że był to nie lada intelektualny wyczyn.

W czasach studenckich pracował w Niemczech jako barman. A potem wskoczył w biznes, który odziedziczył po ojcu. Dostał pierwszy milion, potem kolejne zarobił sam.

Wiele było zarzutów wobec niektórych aspektów działania Kulczyka. Nie ma zarzutów ten, kto niczego nie robi.

Jednak trzeba przyznać, że zmarł jeden z największych polskich przedsiębiorców XX i XXI wieku

Jan Kulczyk powiedział :”Jak uświadomiłem sobie że na świecie dwa miliardy ludzi marzy o butach, następne dwa miliardy marzy o rowerze, a następne dwa miliardy o samochodzie, potem jest miliard który to wszystko ma i ma kryzys, zacząłem się zastanawiać na podstawowym pytaniem co jest sensem i co jest podstawą funkcjonowania gospodarki? I myślę, że to dokładnie wolny rynek jest w gospodarce tym czym demokracja w polityce.”

.

Kadencyjność (po raz kolejny).

z10215221QDzisiaj słyszałam w radiu posłankę PISu, która mówiła o konieczności kadencyjności władz dla organów wykonawczych, ale nie ustawodawczych. Pozwólcie Państwo na mój komentarz: po pierwsze (a pisałam już o tym wszędzie) podział na organ uchwałodawczy czy wykonawczy jest już nieaktualny. Są podtrzymywane pozory podziału, ale żadne działania na to nie wskazują. Posłużę się przykładem: rada miasta, gminy etc nie jest żadnym organem uchwałodawczym: jest działania są bardzo ograniczone, a egzekwowanie jakichkolwiek postanowień uchwał – prawie niemożliwe. Zresztą  radni de facto mogą zarządzać miastem jedynie poprzez uchwały kierunkowe, które nic nie znaczą, ponieważ mogą (ale nie muszą) być realizowane przez tak zwany organ wykonawczy.

Uważam i znów piszę to po raz kolejny, że wszelkie władze (sic!!) powinny być kadencyjne: dwie kadencje po 5 lat i konieczna zmiana. W ten sposób nastąpi dopływ innych, nowych ludzi, a wraz z nimi nowe koncepcje, aktywności etc.. Nie będę pisała o innych walorach tej koncepcji. Jest to bardzo ważna  decyzja władz centralnych, którą ktoś powinien przeprowadzić. I w zasadzie ratunek dla jednostek samorządu terytorialnego.

Podkreślam: wszelkich władz także posłów, radnych. Iluż jest posłów czy radnych, którzy potrafią przede wszystkim dbać o wyniki wyborów – walcząc o dobre miejsca na liście. Potem, po wyborach – usypiają (pobierając diety), potem tuż przed kolejnymi wyborami budzą się i tak to trwa latami. Są mistrzami reelekcji. I właściwie na tym kończą się ich kompetencje.

Nawiasem mówiąc, w tej chwili sobie pomyślałam – cóż się dzieje z europosłami z Małopolski? Różę widać i słychać o jej pracy. A z innymi? No cóż – może się nie staram dotrzeć. Tylko pytanie: czy to ja mam się starać dotrzeć, czy po prostu powinny być widoczne efekty (albo przynajmniej próby) ich działań. I może powiecie: oto właśnie jest przykład złej strony kadencyjności: Róża Thun zniknie po dwóch kadencjach i szkoda byłoby. Racja: Róży byłoby szkoda, tak jak i paru posłów i radnych, ale może pojawiłyby się inne talenty, o których się możemy nie dowiedzieć, ponieważ nie mogą się dostać do władz. Prosty mechanizm: najwyżej dwie kadencje. Pracą przez 10 lat można się zapisać w pamięci obywateli. Po przerwie 5 lat – można znów startować do wyborów.

Jestem za kadencyjnością. Przemyślałam to. I patrzę na sprawę z perspektywy swoich kolejnych kadencji 😉 Wiem dużo, mam swoją opinię, obserwuję funkcjonowanie tak zwanego organu uchwałodawczego, znam ograniczenia i zagrożenia. Mam świadomość absolutnie rozmytej odpowiedzialności w jednostkach samorządu: zupełnie nie wiadomo, kto i za co odpowiada. Zresztą o tym także parokrotnie pisałam. I cóż z tego wynika: pora na zmiany. I martwi mnie jedynie to, kto to zrobi? Czy podpiszą się pod tym posłowie zasiadający przez 20 lat w sejmie, czy też czy nowi, którzy będą mieli przed sobą możliwość zasiadania przez 20 lat?

 

Oświadczenie. Dla mnie sprawa ważna.

Kraków 22 lipca 2015

 

                                                            OŚWIADCZENIE:                       

Szanowni Państwo ;

Bardzo intensywnie włączyłam się w znalezienie miejsca dla Niepublicznego Zakłada Opieki Zdrowotnej Centrum Promocji Zdrowia Aleja Pokoju Sp. z o.o., Kraków.

Musi być zmieniona lokalizacja przychodni, z przyczyn ogólnie znanych i o których wiadomo od dość dawna. W tejże sprawie poprosiłam o spotkanie z marszałkiem Wojciechem Kozakiem i otrzymałam termin:  na 23 lipca 2015. Zaprosiłam parę osób, które postanowiły wesprzeć i przyspieszyć decyzję marszałka.

I okazało się, że odmówił przyjścia na spotkanie prezes przychodni, który jest na urlopie. Sprawa dotyczy „być czy też nie być” przychodni, zatrudnionych tam osób i w ogóle obsługi medycznej Dzielnicy II. Sprawa jest pilna. Umówiłam 4 osoby (w tym dwie przesunęły swój urlop), a osoba najbardziej zainteresowana nawet do mnie nie zadzwoniła. Po prostu oświadczyła, za pośrednictwem pracownika placówki, że nie przyjdzie do marszałka bez własnego adwokata.

Osoby, które miały być na spotkaniu – są jak najbardziej przychylne istnieniu przechodni, widzą jej niezbędność dla mieszkańców Dzielnicy II. Sprawa jest dość pilna. Zapewne w tym celu zostaliśmy parę tygodni temu zaproszeni przez stowarzyszenie broniące istnienia placówki zdrowia.

Dlaczego o tym piszę? Ponieważ na owym, wyżej przywołanym spotkaniu z mieszkańcami dzielnicy (na którym również pana prezesa nie było, ale za to był radny województwa Jerzy Fedorowicz, radny miasta Adam Kalita i ja) – oceniono nas radnych i podkreślano opieszałość, brak zainteresowania problemami przychodni etc. Jak się jednak okazało dość słabo zainteresowany jest szef placówki.

Jednym z najistotniejszych spraw poruszanych przez mieszkańców na wyżej przywołanym spotkaniu była niemożliwość umówienia prezesa Przychodni Zdrowia z odpowiednim, odpowiedzialnym za sprawy zdrowotne wice-marszałkiem. Potraktowałam oczekiwania mieszkańców bardzo poważnie Spotkanie umówiłam. Odmówił udziału w nim prezes placówki.

Jeśli panu prezesowi nie zależy na istnieniu instytucji to niech złoży rezygnację. Nie jest żadnym usprawiedliwieniem stwierdzenie, że każdy obywatel ma prawo do urlopu. Oczywiście ma. Jednak kiedy prezes oczekuje wsparcia od radnej i go otrzymuje i w tym czasie nie korzysta z pomocy – to coś jest nie tak.

Dzwonią do mnie lekarze, pacjenci – którym zależy na istnieniu przychodni. A prezes? W trosce o dobro zatrudnionych pracowników, o istnienie zakładu pracy, o istnienie przechodni dla pacjentów – odpowiedzialny szef nie powinien być obrażony, dotknięty, zmęczony – ponieważ występuje w imieniu innych, którzy mu ufają. Jeśli zaś nie chce tego czynić – niech złoży rezygnację.

Po raz kolejny nie będę brała udziału w niniejszej, opisywanej sprawie. Wreszcie wyjadę na urlop, dwa dni po planowanym wyjeździe – ponieważ do tej pory czekałam na termin spotkania z marszałkiem, które odwołałam ze względu na brak zainteresowania podmiotu.

Z poważaniem

 

"Polityk jest odpowiedzialny za statek (…)"

vwBa12E4vp4Kg5Jv0B

Abraham Lincoln napisał, że „polityk jest odpowiedzialny za statek, a nie za fale”. I dzisiaj znów zachybotało statkiem. Oczywiście powstaje pytanie, czy małopolski statek – to tankowiec czy kiepska łajba. To pytanie pierwsze. Drugie postawiłam dzisiaj znajomemu pytanie czy w polityce (na jakimkolwiek szczeblu) działają jeszcze ludzie, którym nie można niczego zarzucić. Ba, Ponoć towarzysz Lenin mawiał pokażcie mi człowiek, a ja znajdę na niego paragraf. To z jednej strony, z drugiej zaś mówi się, że osoby piastujące ważne stanowiska w państwie powinny być jak żona Cezara, nieliczni tylko dodają, że powinny być wolne od wszelkich podejrzeń. Cezar jednak, kiedy rozwodził się z Pompeją, a zgodnie z relacją Plutarcha, rozwód uzasadniał mówiąc: „Moja żona musi być wolna nawet od cienia podejrzeń”. Coś nie wiem, dlaczego w dniu dzisiejszym idzie mi w stronę rozstrzygnięć małżeńskich, kiedy piszę o polityce. W każdym razie polityka zawsze był obrzydliwa, a teraz staje się jeszcze bardzie. Max Weber, pozwólcie Państwo, że znów się odwołam do literatury pisał, że są tacy, którzy żyją z polityki i tacy, którzy żyją dla niej. Trudno dzisiaj dopatrywać się różnić. Dla Webera były one dość klarowne. Teraz już nie widzimy tych, którzy coś chcą zrobić dla polityki. A nawet, jeśli tacy są – to i tak giną w niemoralności politycznej.

Czy cokolwiek więc wynika z czytania gazet?  Ano u nas w Polsce nic. Jak ktoś kiedyś powiedział: jedni napiszą, inni przeczytają, a potem zapomną. I karawana idzie dalej. No właśnie, czy zapomną?

„polityk jest odpowiedzialny za statek…”

Ażeby zamknąć cytatem, jak zaczęłam przywołam tutaj myśl Ibsena, który kiedyś napisał, że po­lity­ka to naj­ważniej­sza spra­wa w …. życiu gazety.