Raport o stanie samorządów.

Pod kierunkiem prof. Jerzego Hausnera powstał zespół, który napisał raport o stanie samorządowości. W całości można go przeczytać : www.stansamorzadu.pl. Polecam, ponieważ jest to ciekawa lektura. Zgadzam się z prawie wszystkimi sugestiami. Paru spraw w raporcie nie ujęto, ale po naszej krakowskiej konferencji będzie on zapewne uzupełniony. Zespół prof. Hausnera zwrócił tam uwagę na bardzo słabą pozycję rad. Czytamy w raporcie „dramatycznie została zdeprecjonowana pozycja rad gmin i samych radnych[..] radni nie posiadają pieniędzy na angażowanie ekspertów[…] słabość pozycji radnego powoduje w konsekwencji uwiąd samorządowej partycypacji społecznej”. W raporcie nazwano to, co się stało po 2002 roku wprowadzeniem do ustroju samorządu gminnego modelu prezydenckiego, który przyczynił się do pogłębienia słabości w zakresie demokracji samorządowej. A więc to, co ja piszę  (od wielu lat) o rozmytej odpowiedzialności organów uchwałodawczych (jedynie nazwa pozostała) i wykonawczych – znalazło potwierdzenie w naukowym raporcie.

Raport proponuje  rozwiązania:

Między innymi mówi o wprowadzeniu innych modeli, w których nie będzie tak jednoznacznej dominacji jednej ze stron (jak jest w modelu prezydenckim). Zmiany i to szybko należy przeprowadzić w zakresie organizacji finansów samorządowych, w zakresie zarządzania jednostkami samorządu terytorialnego (jst), w zakresie absorpcji środków unijnych, w zakresie funkcjonowania PPP etc.

Chciałabym, aby z raportem obowiązkowo zapoznali się dziennikarze, którzy pozwalają sobie na wypowiedzi wskazujące na to, że nie mają kompletnie pojęcia na temat funkcjonowania jst.

Eutanazja czy miłość.

No właśnie. Byłam niedawno na filmie „Miłość” . To film  Michaela Hanekego nagrodzony Złotą Palmą na festiwalu w Cannes. Jak przeczytałam w recenzjach, jeszcze przed pójściem do kina : to film  opowiadający o sile miłości, czułości i poświęceniu. Po raz drugi nagrodzony najważniejszą nagrodą festiwalu w Cannes twórca m.in. „Pianistki” i „Białej wstążki” zaprosił do współpracy przy „Miłości” Dhariusa Khondji, wybitnego operatora, autora zdjęć do filmów Davida Finchera, Romana Polańskiego, Wong Kar-Waia czy Woody’ego Allena. Głównymi bohaterami „Miłości” są Georges (Jean-Louis Trintignant) i Anne (Emmanuelle Riva), małżeństwo muzyków w podeszłym wieku. Ich córka (Isabelle Huppert) mieszka z rodziną za granicą. Pewnego dnia Anne przechodzi silny atak, w wyniku którego jej stan zdrowia dramatycznie się pogarsza. Więzy uczuciowe od tylu lat łączące parę zostają wystawione na ciężką próbę. Ciekawe jednak jest to, że nikt, żaden z recenzentów nie napisał, nawet nie wspomniał, że w filmie dokładnie pokazana jest eutanazja. Człowiek-opiekujący się osobą cierpiącą i długo umierającą  przyspiesza  bolesny proces umierania.  No cóż, moim zdaniem jest to kolejny walor filmu. Haneke porusza temat, który w dalszym ciągu omawiany jest jedynie … na seminariach ze studentami medycyny, którym się mówi (w każdym razie ja to robię), że są to trudne tematy, ale takie przed którymi nie będą mogli uciec. Eutanzaja we francuskim filmie po raz pierwszy.

Miasto mecenasem.

Mecenat polega na opiece wpływowych i bogatych miłośników i amatorów literatury i sztuki nad twórcami. Na ogół wiąże się to z finansowym wspieraniem tych artystów i ich poczynań. Tyle mówi nam informacja, którą możemy odnaleźć w słowniku.

Można mówić o różnych rodzajach mecenatu, o różnych zadaniach stawianych przez artystom przez protektorów , o mniej lub bardziej skomplikowanych ich wzajemnych stosunkach. Najbardziej intensywnie rozwinął się w czasach odrodzenia. Wtedy to  mecenat
publiczny reprezentowany był przez instytucje państwowe takie jak: florencka Signoria czy Rada Dożów Weneckich oraz lokalnych władców. Dzieła służące ogółowi społeczeństwa zamawiały także bractwa, kongregacje i cechy. W stosunku do prywatnych zleceń państwowych było zdecydowanie mniej, miały też inny charakter. Na ogół były to zakrojone na większą skalę przedsięwzięcia, niejednokrotnie swym rozmachem przypominające roboty publiczne, trwające kilka, a nawet kilkadziesiąt lat, wymagające współpracy wielu artystów. Władze miast bardzo często, oferowały kontrakty wieloletnie artystom, mającym kierować całością robót.

Mecenasi w doborze artystów i dzieł kierowali się różnymi względami. Wielu klientów nabywało dzieła, aby zaspokoić własne ambicje i potrzeby. Izabela d’Este kupowała je z miłości do sztuki oraz dla samej przyjemności ich posiadania. Podobnie Augustyn
Chigi – słynny bankier, zgromadził liczną kolekcję dzieł, ponieważ
„…natury samej kochał artystów i ich dzieła'”. Dzieła sztuki podnosiły prestiż swych właścicieli, świadczyły o ich zamożności i zajmowanej pozycji społecznej.

Przykładów można mnożyć wiele, wśród nich szczególne miejsce zajmuje florencka rodzina Medyceuszy, której członkowie od wielu pokoleń zajmowali się mecenatem. Wywodzący się z tego rodu papież Leon X był jednym z najhojniejszych mecenasów. Swym patronatem objął wielu artystów. Między innymi Rafaela. Analiza wzajemnych relacji pokazywała, że artysta był zależny od swoich protektorów. Mecenasi posiadali pieniądze, a te z kolei dawały im władzę, która stawała się magnesem przyciągającym rzesze rządnych sławy i zaszczytów artystów. Jeżeli przyjmiemy, że dla artystów sztuka stanowiła przede wszystkim źródło utrzymania, to
zależności między nimi a protektorami wydają się oczywiste. Pomimo znacznej ingerencji protektorów w tworzone dzieła w żadnym okresie nie powstało ich tyle wielkich jak właśnie w Odrodzeniu.

Dawny mecenat dworski, królewski, magnacki, kościelny (szczególnie papieski) zastąpiły w czasach współczesnych formy opieki sprawowanej przez wyspecjalizowane instytucje społeczne, np. fundacje państwowe i prywatne. Także państwo, czy też samorządy stały się mecenasami sztuki. I znów tutaj pojawia
się ta sama zasada: artyści tworzą za pieniądze mecenasów, którym jest na przykład miasto. Miasto zaś chce tym samym pokazać jakich ma twórców, ale także w jak pięknym mieście wszyscy mieszkamy. Powstaje wiele programów mających na celu pokazanie szczególnych uroków Krakowa. Mówimy „twórca X dostał wsparcie podatników naszego miasta, ponieważ postanowił Kraków uwiecznić w swojej twórczości”. Jeśli w starożytności czy też w odrodzeniu, baroku czy oświeceniu mecenas zlecał wykonanie dzieła – artyście chciał, aby powstało genialne dzieło, ale także życzył sobie, aby na przykład obiekt uwieczniany przez artystę był wart uwagi odbiorcy i zapewne, aby był tak przedstawiony ciekawiej i piękniej. Zamożni bankierzy życzyli sobie, aby ich żony czy kochanki miały piękniejszą, niż w rzeczywistości cerę, łagodniejsze oczy, bujniejsze włosy i biusty. I tak powstawały dzieła warte dzisiaj miliony dolarów, miliony euro,
którym poświęca się tysiące napisanych książek i które uważa się za dzieła wybitne. Dlaczegóż więc dzisiejsi mecenasi, jakimi są przede wszystkim miejscy urzędnicy (dysponując pieniędzmi podatników) – szanując autonomię i geniusz twórców nie mogą sugerować, aby nasze miasto, tak, jak kiedyś renesansowe kochanki ówczesnych mecenasów – było pokazywane z perspektywy miasta wartego odwiedzenia, zainteresowania.. Można pokazać Kraków, jako urocze, tajemnicze, smutne lub zabawne miasto, ale też można pokazać jako cuchnące, z paskudnymi ulicami, obskurnymi klatkami schodowymi. No  właśnie, jak daleko można być paternalistycznym mecenasem, a jak daleko można szanować autonomię artysty. Powstaje jeszcze kolejne pytanie: czy kiedykolwiek mecenat w czasach renesansu
zapłaciłby za portret swojej kochanki, której artysta, bazując na swoim natchnieniu, namalował zeza, pryszcze i przywiędły biust? Wtedy zapewne artysta nie dostał gaży, a Kraków – Kraków płaci za swoje portrety wykonane niedbale, pokazujące miasto ohydne i odrażające.

I żal, że jednak powstają portrety Paryża, Londynu, Wenecji, gdzie odbiorcy filmu, obrazu myślą : wartałoby to zobaczyć, a portrety Krakowa takich potrzeb zapewne nie prowokują.

Artyści murów.

Wbrew pozorom to nie współczesność jest wynalazcą graffiti. Jego początki sięgają czasów starożytnych, kiedy to było używane jako anonse wyborcze lub prezentowało karykatury znanych polityków. Ślady takiego zastosowania graffiti odnaleziono m.in. w Rzymie i w Pompejach. Napisy i rysunki pozostawione na ścianie przez starożytną rękę okazują się być bezcennym źródłem informacji dla archeologów i lingwistów. Na ich podstawie fachowcy są w stanie ustalić stopień alfabetyzacji ludności lub śledzić zmiany, które miały miejsce w łacinie klasycznej.

Początki współczesnego nam graffiti sięgają przełomu lat 60. i 70. XX wieku, kiedy to popularne stały się tzw. tagi – wykonane flamastrem lub farbą stylizowane zapisy imion/pseudonimów młodych ludzi, którzy
w ten sposób znakowali teren. Ich wkład w upowszechnianie graffiti miał znaczący wpływ na paryski Maj ’68 (m.in. słynne hasła: „Nigdy nie pracuj!”, „Władza w ręce wyobraźni”, „Plaża na ulicach”). Upowszechnienie farb w sprayu sprawiło, że napisy stały się większe, bardziej kolorowe i łatwiejsze do zauważenia. To właśnie tego typu formy stanowią graffiti w ścisłym znaczeniu.

Graffiti ma swoją legendę: Jeana-Michel Basquiata. Wpływowy i wyjątkowy artysta zmarły w 1988 w wieku 27 lat tworzył proste dzieła sztuki, które zdradzały jednak jego olbrzymi talent. Basquiat urodził się w Brooklynie, jego matka była Portorykanką, a ojciec — Haitańczykiem. Zanim zmarł z powodu przedawkowania heroiny, za sprawą swoich eklektycznych przedstawień pełnych historii i kultury afroamerykańskiej i latynoskiej stał się sławny. Był jedną z nielicznych osób, które Andy Warhol naprawdę darzył przyjaźnią i otaczał szczerą opieką. Wzajemnie się inspirowali, razem malowali. Ich wspólny obraz „6.99” jest na wystawie w Bazylei. Mieli też wspólne wystawy Współpracowali przy 100 dziełach. Jean-Michel Basquiat odcisnął swoje piętno na świecie sztuki elitarnej. Zostawił po sobie ponad tysiąc obrazów i wielokrotnie więcej rysunków. W Bazylei w galerii Fondation Beyeler zorganizowano największa  wystawę prac czarnoskórego artysty. Można było tam zobaczyć ponad sto prac z różnych etapów jego trwającej ledwie dziewięć lat twórczości. Między innymi obraz „Boxer” z 1982 roku, który perkusista zespołu Metallica Lars Ulrich sprzedał na aukcji w nowojorskim Christie’s za 13,5 miliona dolarów.

Inny amerykański uznany malarz zaliczany do współczesnego nurtu transawangardy Keith Haring wywodził się także z ulicznych malarzy graffiti. W latach 1976–1978 studiował grafikę na uczelni artystycznej The Ivy School of Professional Art .
Jego pierwsze prace zauważone przez szerszą publiczność to rysunki kredą w nowojorskim metrze, uwiecznione przez fotografa Tseng Kwong Chi.

Rozwój graffiti w Polsce to okres późniejszy – początek lat 80, a dokładniej czas stanu wojennego, kiedy to pojawiały się na ulicach wielu miast prace wykonywane za pomocą szablonów lub po prostu pędzla.
Ta forma aktywności twórczej i politycznej przybrała na sile pod koniec lat 80. także za sprawą Pomarańczowej Alternatywy i wielu innych mniejszych grup lokalnych. Tak zwana nowa fala graffiti nastąpiła w latach 1992-1994, gdy grupa osób stosujących wcześniej technikę szablonową zaczęło malować ręcznie już tylko za pomocą farb w sprayu. Pozwoliło na to pojawienie się w sprzedaży pierwszych farb w aerozolu.

Graffiti miało i niekiedy ma dzisiaj także i znaczenie polityczne. Kiedyś było powiązane z  walką z komuną teraz spotyka się działalność grafficiarzy wynikającą z ich sympatii antyglobalistycznych. Rzadziej ma to miejsce w polskim graffiti, które unika kontekstów politycznych. 24 kwietnia
zeszłego roku w Krakowie, w ogródku Jordanowskim przy ul. M. Jaremy, odbyła się akcja informacyjna na temat zagrożeń GMO, prowadzona przez przedstawicieli Międzynarodowej Koalicji dla Ochrony Polskiej Wsi i Koalicji Polska Wolna od GMO. Do akcji przyłączyli się artyści graffiti Artur Wabik, Impas, Dariusz Paczkowski, Lorentz Rose, NeSpoon, których pracę można zobaczyć na murach w ogródku Jordanowskim na Azorach. Poza malowaniem ścian przedstawiciele organizacji udzielali informacji na temat genetycznie modyfikowanych organizmów, rozdawali informatory, symbolicznie zasadzono tradycyjne nasiona.

            Graffiti jest przedmiotem sporów pomiędzy tymi, którzy twierdzą, że jest to ekspresja swobodnej młodości i tymi, którzy określają zjawisko, jako niepokojącą plagę, która spadła na nasze miasta.

Argumentów z jednej jak i drugiej strony jest wiele. Ci pierwsi mówią, że jest to młoda sztuka, która, tak jak na przykład odrzucany przez społeczeństwo dadaizm, kiedyś stanie się uznaną działalnością, że jest to konieczna forma uzewnętrzniania emocji młodego pokolenia, że jest odmianą działalności artystycznej, która, tak samo jak teatr chce wyjść na ulice, że lepiej jest, jeśli w taki sposób wyraża się frustracja i agresja niż miałoby to się dziać w innej formie, że ważny jest przekaz etc. Inni głoszą koncepcję, iż nie można zmuszać ludzi do partycypowania w oglądaniu graffiti (jeśli ludzie chcą brać udział w oglądaniu dzieł sztuki, to chodzą na wystawy i do muzeów), że eksponuje się pornografię i wulgaryzmy, że niszczy się mienie prywatne i społeczne, a więc są to dowody na to, że graffiti jest wandalizmem a nie sztuką.

            Graffiti stanie się pełnoprawną gałęzią sztuki, jak powiedział profesor Akademii Sztuk Plastycznych w Łodzi Jerzy Stanecki, pod warunkiem, że będzie wykonywane poprawnie technicznie i właściwie zakomponowane..

 Autorzy graffiti twierdzą, że problem nieestetycznych bazgrołów mogą zminimalizować przeznaczone mury na „malowanie na legalnej miejscówce”. Czy tak się stanie? Trudno powiedzieć, nawet jeśliby władze miasta wyznaczyły te miejsca. Zbigniew Bartkowiak, który jest autorem książki „Graffiti – sztuka czy wandalizm” napisał, że obrazowy komunikat uliczny malowany na ścianach domów sprayem, pędzlem lub sprayem przez szablon w uszlachetnionej wersji stanowi jeden z kierunków współczesnej plastyki. Jest to specyficzny rodzaj subkultury młodzieżowej, intensywnie się rozwijający w USA od końca lat  70-tych, a w Polsce od okresu stanu wojennego. Autentyczni graficiarze nie są wykonawcami bazgrołów na ścianach obiektów mieszkalnych i użyteczności. Kiedy to zrozumiemy potrafimy odróżnić graffiti od niszczenia ścian, tak jak można
odróżnić sztukę od wandalizmu.

Nagrody, nagrody…

Prezydent i marszałek rozdają nagrody urzędnikom. Piszą dzisiaj media w internecie, a jutro zapewne pojawią się we wszystkich gazetach w wydaniu papierowym. Bryndza finansowa w mieście. No cóż można powiedzieć.  Kiedy wielokrotnie mówiłam, że zarządzanie miastem należy traktować w sposób odpowiedzialny, tak, jakby się prowadziło własną firmę – to w wielu przypadkach spotykałam się z krytyką. A jakby to było, gdyby podejść do miasta – jak do własnej firmy? W sytuacji trudnej nie robi się inwestycji ryzykownych, jeśli zaś chodzi o nagrody dla pracowników – to daje się tym nalepszym i wtedy, kiedy firmę na to stać. Nie jestem przeciwniczką nagradzania załogi. Ludzie muszą wiedzieć, że za dobrą pracę – mogą zostać wyróżnieni nagrodą. Jednak w tzw. budżetówce nikt tego poważnie nie traktuje: daje się po równo, albo tym, którym „powodzi się gorzej”, daje się po znajomości etc. Raczej nie daje się za  najlepszą pracę. Też wiem o tym nieco, pracuję na uczelni, gdzie działał i wciąż funkcjonuje wyżej opisany „system budżetowy”. Nagrody są tak naprawdę …demotywujące, czy się należą, czy też nie – są dawane. Więc nie opłaca się starać.

Miasto należy traktować z troską. Nikt nie zatrudniłby we własnej firmie człowieka, który się do niczego nie nadaje; w firmie nie-mojej zatrudni się zaś, za pieniądze podatników człowieka, wobec którego ktoś tam (ten zatrudniający) ma  jakieś tam zobowiązania. I w dalszym ciągu, nawet po otrzymanych przez radę (pożal się Boże) sprawozdaniach doradców pana prezydenta nie rozumiem, jak za pieniądze podatników, można zatrudniać panią pełnomocnik P. i pana pełnomocnika O. I zapewniam Państwo, że we własnej firmie nikt, w niezbyt finansowo dobrych czasach nie zdecydowałby się na marnotrawienie własnych pieniędzy . Cudze (pieniądze innych) można, jak widać traktować dość nonszalancko.

Obyśmy zdrowi byli!!

PS o odpowiedzialności

Wróciłam z urlopu. Trudne są to powroty. Zauważyłam, że z biegiem czasu coraz trudniejsze. Wyskoczyło na mnie mnóstwo spraw, które powinnam załatwić wczoraj, przedwczoraj…. 

Parę dni temu słuchałam Radia Kraków, gdzie prezydent powiedział na temat kolejnej sprawy, która angażuje mieszkańców Krakowa – „o tym zadecydują radni”. Urzędnicy prezydenta przygotowali projekt,  który tak bardzo poruszył opinię publiczną, ale – to radni zadecydują, czy poprzeć projekt, czy też zbudować własny. Za jedną i drugą sprawę dostaną po głowie: jeśli przyjmą przygotowany projekt (niedobry zresztą) – to będą winni, że zagłosowali, jeśli nie wypracują lepszego – też dostaną, że nie przygotowali. Prezydent (a tutaj można mówić o powszechnej praktyce wszystkich wójtów, burmistrzów i prezydentów) nieustająco wykorzystuje to, na co pozwala mu praktyka samorządowa: zło – to nieudane decyzje radnych, dobro – to utrafione działania prezydenta (wójta, burmistrza etc). Przecież w teorii: organem uchwałodawczym to rada, a organem wykonawczym – to przeydent i urzędnicy. Dlaczego jedynie w teorii, a nie w praktyce? O tym pisałam już parokrotnie, dlatego, że kompletnie rozmyta jest odpowiedzialność podmiotów z ich kompetencjami.  Przykłady podawałam już niżej. Ostatni: bardzo proszę: któraś z krakowskich gazet robi kolejny plebiscyt na najbardziej Wpywową Kobietę Małopolski . W zeszłorocznej edycji zwyciężczynią została wiceprezydent (!!) Krakowa, w tegorocznej edycji zostały wytypowane wszystkie wiceprezydentki Krakowa (trzy panie) i żadna radna (a jest 11 kobiet!!) Najbardziej wpływową osobą może zostać urzędniczka  wykonująca decyzje rady. Nie jest to plebiscyt na najlepszego urzędnika/urzędniczkę, ale na osobę wpływową.

Ergo : lud wie swoje. Wie, kto rządzi, ale nie wie, kto odpowiada: trzeba więc mu przypominać.

Profesor Jerzy Hausner napisał raport o ośmiu chorobach, które doprowadzą samorząd w Polsce do uwiądu, wśród nich nie ujął sprawy odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Na spotkaniu prezentującym raport  będę miała możliwość przedstawienia paru  innych dolegliwości poza wymienionymi przez Jerzego Hausnera.

Odpowiadam prezydentowi.

Dopiero przed chwilą trafiłam na polemikę pana prezydenta Jacka Majchrowskiego dotyczącą mojego wpisu o edukacji, reakcji prezydenta tuż przed głosowaniem rady etc, etc. Nie chcę kontynuować dalej dyskusji. Było, minęło, konsekwencje dopadną nas potem. Chcę jednak tutaj prawie w całości przytoczyc mój wpis z 12 listopada 2012 roku. On powstał nieco przed wydarzeniami, o których mówiliśmy potem. Cały problem wynika, moim zdaniem, przez niedokończoną reformę samorządów. Wtedy w listopadzie napisałam:

Media są pełne wywiadów i podsumowań działań prezydenta JM w Krakowie. A przecież nie jedynie on urzęduje 10 lat na placu Wszystkich Świętych. Jest też paru radnych, którzy się ostali. Tak jak on i my zostaliśmy przez trzy razy pod rząd wybrani przez mieszkańców miasta. Mogę więc popatrzeć na 10 lat z paru perpektyw: ze swojej własnej (co można zrobić w mieście będąc radnym), z perspektywy człowieka współpracującego (hm!?) z prezydentem, z perpektywy radnej, która z opozycji przechodzi do współdziałania. Co mogą radni? No właśnie podstawowe pytanie. Wydaje mi się, że radni przede wszystkim innym są usprawiedliwieniem dla błędów w zarządzaniu prezydentów, burmistrzów, wójtów. Radni mają możliwość składania projektów uchwał, wniosków, poprawek do uchwał. Do projektu każdej uchwały musi być dołączone uzasadnienie zawierające także przewidywane skutki finansowe dla budżetu miasta. Projekt uchwały wymaga opinii prawnej, opinii właściwej komisji i opinii prezydenta. Poza tym radni mają prawo do składania interpelacji, które dotyczą realizacji uchwał Rady lub związane są z wykonywaniem zadań przez prezydenta. Jak głosi artykuł 59 Statutu Miasta Krakowa: prezydent wykonuje uchwały Rady i zadania Miasta określone przepisami prawa. Do jego zdań należy przygotowywanie projektów uchwał Rady, określenie sposobu ich wykonywania, gospodarowanie mieniem komunalnym, wykonywanie budżetu miasta, zatrudnianie i zwalnianie kierowników miejskich jednostek organizacyjnych i inne. Zależność prezydenta od Rady Miasta była o wiele głębsza przed 2002 rokiem czyli do czasu bezpośrednich wyborów. Zmiana trybu wyborów powodująca między innymi konieczność odbycia referendum przy próbie odwołania prezydenta jest przyczyną powstania znacznej niezależności jego działań od Rady. Prezydent uzyskał dużą autonomię, polegającą między innymi i na tym, że może na przykład realizować jedynie nieznaczną ilość uchwał Rady. Wiem coś na ten temat, ponieważ w poprzednich dwóch kadencjach pisałam znacznie więcej uchwał kierunkowych (czyli zalecających podjęcie działań przez prezydenta) niż obecnie. Teraz wiem, że nie ma to zbyt dużego sensu, ponieważ w zasadzie prezydent ich nie realizuje (nie ma takiego obowiązku). Jeśli prezydent zdobędzie przychylność większości rady – rządzić może bez przeszkód w nieskończoność. To tak a propos relacji. Moje doświadczenia: no cóż w życiu zajmowałam się uprawianiem nauki (i wiem, jak to się robi), zorganizowałam całkiem niezły i w swoim czasie dochodowy biznes, a potem zajęłam się (i nie wymyśliłam tego sama, ale poniekąd poddałam się czyjejś sugestii) samorządowością/ przez politykę. Nie podsumowuję swojej działalności samorządowej wielkim zadowoleniem, nawet powiedziałabym, że podchodzę do tych 10 lat z duzym dystansem. Między innymi i z tego powodu, że nie czułam się partnerem w tworzeniu jakichkolwiek koncepcji zarządzania miastem. I to nie z mojej winy. Mój zapał jest niustająco przeogromny. Po prostu taki system. I myślę, że doskonale istotę zarządzania miastem wyczuwają ludzie: wiedzą, że tutaj rządzi prezydent i jego ludzie. Na spotkaniach, konferencjach etc. najpierw jest hołubienie „ludzi prezydenta” a potem, o ile ktoś sobie przypomni – wspomnienie o radzie. I tak byc powinno. Dlaczegóż jednak istota władzy nie jest równorzędna z odpowiedzialnośćią? Przez tak rozmytą koncepcję: wiadomo powszechnie kto rządzi, ale nie wiadomo, kto za wyniki działań odpowiada. Chociaż nie !! Przy podsumowaniu dekady dowiaduję się z mediów i od mieszkańców miasta, że wszystko co było nieudane i złe – to radni. Oni się zmieniali, więc odeszła z nimi ich domniemana i niestety nie potwierdzona prawnie ODPOWIEDZIALNOŚĆ za błędy. Tak więc reforma samorządów została nieukończona. Być może powinno być tak, że prezydent i jego zarząd powinni być organem zarządzającym (i w pełni odpowiedzialnym), a rada (zredukowana do 13-15 osób, składająca się z profesjonalistów) powinna się stać organem doradczym (a więc bez możliwości „rządzenia” – tak, jak jest teraz i bez możliwości przyjmowania na siebie odpowiedzialności). I oczywiście niezbędnym wydaje mi się kadencyjność władzy. Dwie, przedłużone do 5 lat jedna, kadencje i zmiana. Zmiany wychodzą na dobre. Na koniec pozostaje pytanie co z demokracją. Jednak to już temat na osobny wpis.:))

Powyższy wpis w zasadzie nie dotyczy jedynie sytuacji w Krakowie. Jest to opis pewnego modelu, który zapewne obowiązuje wszędzie.

PS Sejm odrzucił projekt Ruchu Palikota dotyczący kadencyjności prezydentów, wójtów i burmistrzów. A więc wpis nieaktualny i „po herbacie”.

Solidarność kobieca i wartości.

Nie pomyślałabym nigdy, że na swoim blogu poruszę sprawy polityki sejmowej. Raczej starałam się zawsze tego unikać. Jednak dzisiaj przy porannych pracach domowych włączyłam TVN i zobaczyłam wywiad z panią wicemarszałkinią Wandą Nowicką. Posłuchałam tego, co panie (pani poseł i pani dziennikarka) mówiły. Czekałam na pytanie dziennikarki, jaki był powód i źródło całego zamieszania. I nie usłyszałam. Jeśli oglądałby program ktoś, kto nie znał wcześniej powodów całego zamieszania – to nie mógłyby zorientować się o co chodzi, albo też wysnuć inne wnioski.  

Zapewne jest i tak, że w środku Klubu Parlamentarnego Ruchu Palikota  panuje to, co wszędzie to znaczy zazdrość, rywalizacja i podkładanie sobie mniejszych lub większych „świń”. Napisałam „wszędzie” – to znaczy nie tylko Szanowni Państwo, w polityce, ale wszędzie (po przeczytaniu ostatnich doniesień o sytuacji w baletach rosyjskich – nie mam już cienia wątpliwości, że wszędzie!!). Jednak w takiej sytuacji, mając doświadczenie życiowe (piszę o pani wicemarszałkini) – trzeba być rozważnym i nie dawać pretekstów. Pani poseł wzięła, z racji swojej funkcji 40 tysięcy premii. Dopiero po aferze medialnej wszyscy marszałkowie oddali pieniądze na cele charytatywne. Ewa Milewicz, publicystka „Gazety Wyborczej”, zwróciła  uwagę, że „polityczki” często okazują się po prostu takie same jak mężczyźni. Te „empatyczne marszałkinie”, jak nazywa je Milewicz, podobnie jak koledzy, skasowały 250 tys. złotych nagrody wypłaconej przez państwo w czasie kryzysu. Gdzie tu więc empatia i wrażliwość, której spodziewano się po kobietach w Sejmie?

– Byłem zaskoczony sprawą tych premii. Za marszałka Schetyny takie rzeczy się nie działy, a tutaj kobiety… podzieliły się kasą po równo. Widać wyraźnie, że ten wizerunek empatii, jaką kobiety niby mają wnosić do polityki, jest nieprawdziwy. Pieniądze smakują niezależnie od płci – odpowiada Jerzy Borowczak, poseł Platformy Obywatelskiej.

I po tym wszystkim zrobiło mi się przykro. Jak można podtrzymywać kobiecą solidarność? I smutne jest, że pani redaktor z TVN nie zapytała, co się stało na początku, nie poruszyła sprawy pieniędzy. Przykre jest i to, że w sprawę włączyły się srodowiska kobiece, które poparły panią poseł. Konflikt został wyreżyserowany tak, jakby dotyczył spraw płci, niewatpliwej arogancji Palikota etc, a zniknął gdzieś początek całej afery.

Więc ja wybieram nie solidarność kobiecą, ale zwykłe ludzkie bycie „w porządku”.



Pochwała przedsiębiorczości.

Jakiś czas temu, bodajże pod koniec września ubiegłego roku przeczytałam tekst w jednej z gazet, w którym autorka twierdziła, że „kult przedsiębiorczości przyczynił się do zepchnięcia na margines życia społecznego w Polsce kultury i edukacji”. Dalej ta pani napisała, że kiedy słyszy słowo „przedsiębiorczość” odruchowo zmienia kanał i … tak samo, jej zdaniem, czynią miliony Polaków. „To słowo – cytuję dalej –  promuje indywidualizm, a deprecjonuje wartości wspólnotowe i pozaekonomiczne”. I tak dalej, i tak dalej. Biegnie sobie tekst, który znam dość dobrze, ponieważ słyszę go często, kiedy spotykam moich znajomych pisarzy, muzyków, malarzy a także swoich przyjaciół pracujących naukowo. Zastanawiające zawsze dla mnie było i wciąż jest pytanie, skąd się bierze wiedza ekonomiczna moich znajomych i przyjaciół. Skąd, ich zadaniem, należy wziąć pieniądze na wydawanie książek, wspieranie malarzy, popieranie muzyków, hołubienie profesorów, którzy – jak sami zainteresowani podkreślają „przecież w Polsce zarabiają parokrotnie mniej, niż ich koledzy w Wielkiej Brytanii czy w USA”. Moje dopytywanie, skąd, ich zdaniem, biorą się pieniądze – było zawsze zbywane. Skądś tam się biorą, ale i tak ich jest wciąż za mało. Niektórzy owo dążenie do uzyskiwania odpowiedzi traktowali w kategoriach liberalnej nudy. Wielokrotnie słyszałam, że w ogóle nieelegancko jest interesować się tym, skąd pochodzą pieniądze. Mało tego, moi artystyczno-naukowi znajomi zaczynają wtedy właśnie opowiadać o wolności wszystkich ludzi (czytaj każdy ma prawo mieć, to co chce), niesprawiedliwości (niektórzy mają, to co chcą, a inni nie) i biedocie (żal nad tymi, którzy nie mają tego, czego chcą). I tutaj pojawia się zgodny i dość egzotyczny chór tworzony przez feministki, które przeważnie są w swoich poglądach lewicowe, przez przedstawicieli kościoła, którzy są przeciwko liberalizmowi, niekiedy i studenci dający się uwieść wyżej wymienionym hasłom wolności. Tak więc ta całkiem pokaźna gromada stoi przeciwko tym , którzy wiedzą skąd pochodzą pieniądze, potrafią je zarabiać, a nawet dostarczają je wyżej wymienionej grupie, która przede wszystkim krytykuje.

W Polsce już podczas kampanii wyborczych w 1991 i 1993 roku pojęcie liberalizmu było stosowane jako epitet, który z czasem przestał być ekstrawagancją czy, jak pisał Stefan Kisielewski „wariactwem”. W wielu środowiskach uchodził za dowód normalności, ba, nawet europejskości, nowoczesności i przede wszystkim znaczącej przeciwwagi dla odchodzącego socjalizmu. Była to wtedy zapowiedź nowego społeczeństwa. Dla wielu ludzi przełom 1989 roku nie był niczym innym, niż historycznym zwycięstwem liberalizmu nad socjalizmem. Liberalizm stał się niemal z dnia na dzień ważnym czynnikiem polskiego życia politycznego. Propagowana była nowa i odległa od socjalizmu koncepcja człowieka: w wysokim stopniu podkreślająca jego indywidualizm. Zło komunizmu polegało i na tym, że pozbawiało ludzi praw, że czyniło ich przedmiotem manipulacji. Wtedy to potrzeba indywidualnej tożsamości była podkreślana dużo mocniej, niż potrzeby materialne. Szczególny charakter indywidualizmu objawił się także i w tym, że przeciwstawił temu, co prywatne- to co jest publiczne. Przecież to komunizm powiększył kosztem prywatnego – to, co upaństwowione; sfera prywatna uległa likwidacji na skutek wyłączenia z niej prawie całego życia gospodarczego, ograniczenia stowarzyszenia się, przejęcia przez państwo wielu funkcji rodziny itd.

U klasyka liberalizmu ekonomicznego – Adama Smitha, problemy własności nie znajdują się na pierwszym planie, są one pochodną rozważań dotyczących pracy, swobody działalności gospodarczej, wolnego rynku. Własność prywatna jest potrzebna, aby wolnokonkurencyjny rynek mógł działać, co trudno sobie wyobrazić bez „zdrowego egoizmu” związanego z pomnażaniem dóbr. Nie oznacza to jednakże automatycznego sprzeciwu wobec innych form własności.

Mirosław Dzielski, propagator nowoczesnego liberalizmu, pisał, że wrogiem wolności człowieka nie jest policja, ale obyczaje oparte na socjalistycznej świadomości społecznej. I w dalszym ciągu, jak dzisiaj widać, socjalistyczna świadomość ma się w naszym społeczeństwie bardzo dobrze. Dobre, a nawet najlepsze jest to, co jest państwowe. Jeśli, nie daj Boże, stanie się prywatne utraci jakość, stanie się złe.

Jeśli mamy posługiwać się pojęciem liberalizmu, to należy po pierwsze podkreślić, że nie istnieje jeden, ale jest ich wiele, a przede wszystkim, o czym dość często zapominają polscy publicyści, czym innym jest
liberalizm amerykański, a czym innym europejski. W dzisiejszej Ameryce „liberałami” nazywa się polityków, którzy w istocie głoszą idee socjaldemokratyczne. W Polsce niekiedy za liberałów uchodzą często etatyści, którzy z klasycznym liberalizmem mają niewiele wspólnego. Liberalizm czy też neoliberalizm także sam w sobie nie jest nurtem jednorodnym. Wśród wielu definicji na przykład Danuta Karnowska wymienia liberalizm chrześcijański, socjalny, konserwatywny, neoliberalizm czy ordoliberalizm. Można jednak wskazać idee wspólne dla wszystkich wariantów. Przede wszystkim wszędzie spotykamy się z apologią wolności rządów prawa i nieskrępowanej gospodarki, ze sprzeciwem wobec: myślenia kolektywistycznego, centralnego planowania i systemu biurokratycznego, wykorzystywaniem władzy politycznej państwa do zapewnienia bardziej wyrównanego podziału dóbr (progresywny podatek, prawne bariery dla handlu, nadawanie przez rząd przywilejów, takich jak subwencja czy monopol) i uprzywilejowaniem związków zawodowych. Neoliberałowie utrzymują, że wartość dóbr i usług powinna być
wyznaczana przez rynek; akceptują nierówność ekonomiczną, która jest :uznawana za naturalny skutek współzawodnictwa. Podstawą doktryny jest wiara w prawa rynku, w to, że niezakłócony administracyjnymi działaniami rządu rynek z czasem doprowadzi do powszechnego dobrobytu. Pierwotny impuls narodzin tego nurtu w Ameryce wyszedł ze strony Michaela Sandela, który w książce „Liberalizm a granice sprawiedliwości” opublikowanej w 1982 roku, rozpoczął znaczącą
dyskusję nad kształtem współczesnego amerykańskiego libertarianizmu
(europejskiego liberalizmu), który w istocie swojej odwoływał się do prawa
równej wolności: gdzie jednostki mogą robić to, co chcą, tak długo, jak długo
szanują prawa innych. Rolą rządu, jest bronić praw jednostki przed obcymi
agresorami i sąsiadami. Jeśli rząd robi coś ponad to – to tym samym pozbawia nas naszych praw. Tym, co łączy libertarian jest pewien konstytucyjny nakaz – potrzebujemy państwa, którego głównym zadaniem jest ochrona prawa własności w zakresie zasobów wytwórczych, za szczególnym naciskiem na skuteczność mechanizmów rynkowych. Zabronione jest naruszanie życia, zdrowia, wolności i własności
innej jednostki. Wobec tych, którzy wspomniane ograniczenia naruszyli
dopuszczone było zastosowanie przemocy w ramach prawa do obrony, a także uzyskanie satysfakcji przez poszkodowanych. Naruszyciele praw mogą być karani przez każdego jedynie w granicach, które są niezbędne dla powetowania strat i powstrzymania przestępcy. Amerykańscy libertarianie, jak i europejscy liberałowie eksponują wolność człowieka, jak i jego przedsiębiorczość. Przedsiębiorczość daje człowiekowi niezależność.

Na świecie tworzone są procedury, które pozwalają państwom,
miastom czy też firmom podejmować specyficzne działania w sytuacjach trudnych. W USA czy w Wielkiej Brytanii podejmowane są strategie wspomagające wychodzenie z kryzysów. Okazuje się jednak, że ludziom , bez względu na ich miejsce w świecie, trudno uwierzyć, że powinni z wielu rzeczy zrezygnować, ponieważ pojawiła się sytuacja wymagająca wyrzeczeń. Żyjemy w czasie przepełnionym roszczeniami ludzi, którzy chcą mieć zapewnione wszystko, a niekoniecznie chcą brać udział w 0szczędzaniu i w przejmowaniu spraw w swoje ręce.. Istnieją przeciwstawiające się sobie grupy: jedni mówią: to im zabierzcie, a nam dajcie, inni mówią to samo patrząc w przeciwnym kierunku. Przestajemy więc wszyscy myśleć racjonalnie. Wydaje się, że kiedy zamkniemy oczy, rzeczywistość się nie zmieni. I nic się nie stanie, kiedy opowiemy się w obronie tego, „jak jest”. Niech będzie, jak jest. Teoretycy ekonomii wymyślili strategię „zarządzanie przez kryzysy”, która pozwala na oswojenie się z myślą, że może on nastąpić w każdej chwili i wcale nie musi oznaczać ostatecznego upadku czy plajty. U podstaw tej metody leży założenie, że każdy kryzys wyprzedza późniejszą zmianę organizacji. Kryzys jest przeciwstawieniem stagnacji i może nawet pomóc w rozwoju. Podczas kryzysu czasem rodzi się konflikt między tym, co pilne, a tym, co ważne. Złagodzenie konsekwencji jego wystąpienia może więc mieć miejsce jedynie wtedy, kiedy wszyscy podejdziemy do sprawy ze zrozumieniem i odpowiedzialnością. Niestety, wydaje się, że wciąż jest za dużo socjalizmu w naszej gospodarce i naszym myśleniu. Nieustająco wloką się za nami widma epoki minionej. Skok w nową rzeczywistość został zatrzymany. Kult przedsiębiorczości nie zakorzenił się do końca w postkomunistycznej świadomości Polaków. Przedsiębiorczość jest twórczością, której istota polega na realizowaniu wolności. To dzięki przedsiębiorczości
Polska stanie się zasobna i wtedy stać nas będzie na intensywniejsze wspieranie kultury i sztuki, 1% od 100 milionów jest mniejszą sumą, niż 1% od miliarda. To powinno być proste i zrozumiałe, nawet dla tych, którzy twierdzą, że nie interesuje ich to, skąd biorą się pieniądze – przecież one biorą się z bankomatów.

Ludwik Mises uważał, że liberałowie nie powinni rezygnować z nazywania swych idei „liberalnymi” pomimo tego, że pojęcie to zostało wielokrotnie użyte niezgodnie ze swoim znaczeniem. Witold Falkowski – prezes Instytutu Misesa twierdzi, że kolejna próba wprowadzenia w obszar pozytywnych konotacji pojęcia liberalizmu mija się z celem. Może bardziej uzasadnione byłoby, jego zdaniem, posługiwanie się pojęciami bardziej pasującymi do współczesności i uwzględniającymi wrażliwość
semantyczną dzisiejszego odbiorcy. Może spróbować używać sformułowań takich, jak „wolny rynek”, „odpowiedzialna przedsiębiorczość”, „społeczeństwo kontraktu”.

W broszurce pod tytułem „Intelektualiści  socjalizm” Fryderyk Hayek, laureat nagrody Nobla z ekonomii w 1974 roku, napisał, że wpółczesny intelektualista nie musi posiadać specjalnej wiedzy o niczym szczególnym, również o temacie o którym dyskutuje, albo wypowiada się ex cathedra, nie musi być nawet specjalnie inteligentny, aby spełnić swoją rolę jako pośrednika w szerzeniu idei. Pisał:” Czy to znaczy, że wolność ceni się tylko po jej utracie, że świat musi wszędzie przejść przez mroczną fazę socjalizmu, zanim zwolennicy wolności będą znów zebrać siły? Być może, ale mam  nadzieję, że tak nie jest. Jednak dopóki ludzie, którzy w dłuższym okresie kierują opinią publiczną, będą przychylni ideałom socjalistycznym, taka tendencja będzie istnieć”.

Wypada nam jeszcze poczekać na odpowiedzialne teksty, w których autorzy nie będą pokazywali, że nie mają pojęcia skąd się biorą pieniądze, z jakiej działalności biorą się podatki i dzięki czemu może rozwijać się kultura. To tylko i przede wszystkim przedsiębiorczość jest w stanie zabezpieczyć oczekiwania, które mają artyści, naukowcy, humaniści. Dzięki przedsiębiorczości Polaków, która przecież wiele razy ratowała byt i przetrwanie ojczyzny.



 

Krakowskie szkoły i odpowiedzialnośc.

Wydarzenia dnia dzisiejszego:  prezydent Krakowa wycofał się z prawie wszystkich propozycji likwidacji szkół – tych bardzo, bardzo słabych i tych najdroższych. Zostawił mnie radną miasta – tak to odebrałam,  (delikatnie mówiąc) na lodzie, ograł mnie (!!)  i to po raz kolejny.. Nie piszę o innych radnych. W klubie PO każdy mógł głosować, jak chciał. Prezydent zrobił to, co uczynił przy dwóch stadionach: ugiął się pod wpływem ludzi, nie wiem, jaka była motywacja: czy ze strachu przed brakiem akceptacji, czy z próżności, czy z innych pobudek. I tak pod presją, kiedyś tam, dla świętego spokoju prezydenta powstały dwa stadiony. A mógł postawić jeden, mógł się postarać przekonać innych, a nie poddawać się im. W każdym razie prezydent chce wszystkim zrobić dobrze, przyszli – to odwołał, to co wcześniej postanowił. Jest to przedziwna „licytacja w dobroczynności” – kto będzie „bardziej ludzkim panem”. I okazało się, że licytację wygrał prezydent. Ba, mało tego – wystawił radnych do wiatru. I znów, za jakiś czas powtórzy to, co przy stadionach „tak zadecydowali radni”. Jeśli tak ma się zarządzać dużym miastem – to ja przepraszam, ale nie tak to sobie wyobrażam. Zarządzanie to odpowiedzialność i odwaga. To nie jedynie zaszczyty, ale ciężka praca, negocjacje, zdobywanie przychylności, staranie się i wreszcie KONCEPCJA. I niestety tego wszystkiego wczoraj zabrakło. W sali było ileś tam protestujących, ale zarządza się w imieniu 750 tysięcy mieszkańców Krakowa. Są, być może prezydenci na czasy łatwe, kiedy są pieniądze i nie ma konfliktów, roszczeń, dyskusji, ale jedynie wdzięczność ludzka za festiwale, kładki etc i są prezydenci na czasy trudne: kiedy należy oszczędzać, być mniej miłym, a bardziej utylitarnym, negocjacyjnym, a niekiedy paternalistycznym, ale nie miękkim. No właśnie….