REFERENDA A KADENCYJNOŚĆ WŁADZ.

Ja znów o tym, co kiedyś tam. Tym razem w innym kontekście. Wczoraj przeczytałam artykuły bodajże w Gazecie Wyborczej dotyczącej kosztów referendów (liczba mnoga?). Referenda stają się modne. Może niedługo będzie i tak, że w głosowaniach tuz po wyborze prezydenta, radnych etc – przegrany kandydat, kandydaci zaczną zaraz po wyborach przygotowania do referendum.  Preteksty leżą na ulicach: tak więc można na każdy temat: dzieci sześcioletnie do szkół (tak-nie), emerytury (tak-nie), in vitro (tak-nie). Można mnożyć w nieskończoność. Dajcie człowieka, a znajdę paragraf itd., itd. A gdyby tak wprowadzić kadencyjność władz wszelkich? Zmniejszyłoby to zapewne zapotrzebowanie na referenda. Wiadomo człowiek będzie dwie kadencje i odejdzie: w chwale lub w zapomnienie, ale potem, po przerwie będzie mógł wrócić. Przecież, Szanowny Czytelniku w większości za referendami funkcjonującymi politycznie czają się czyjeś ambicje i potrzeba zamiany: zmienimy Ciebie czy Was na nas, czy na mnie. Potem znów ktoś wymyśli referendum, więc interes będzie się rozkręcał.

Piszę to, jako zwolenniczka udziału ludzi w rządzeniu, zwolenniczka budżetu obywatelskiego i innych akcji przybliżających ludziom problemy rządzenia (czy raczej zarządzania). Referenda zyskują inny wymiar. Jeśli nie będzie kadencyjności władz zamiast referendów zaczną się pojawiać wszelkiego typu prowokacje, nagrywania etc. No bo co zrobić z wójtem, który trwa dwadzieścia, czy trzydzieści lat na swoim fotelu i nie chce odejść? Można zrobić referendum, lub „umoczyć” wójta w aferę (może łaskawie sam się umoczy”). Władza, jak powszechnie wiadomo deprawuje, a władza trwająca dłużej, niż wypada deprawuje wielokrotnie, ponieważ wiadomo, że nic i nikt jej nie odbierze.

Polityka jako problem moralny odsłona 2.

Wczoraj byłam na filmie pod tytułem „Wałęsa. Człowiek nadziei” Andrzeja Wajdy. No cóż, prawdę powiedziawszy film zrobił na mnie średnie wrażenie. Wybierając się na niego, zastanawiałam się, jakiego Wałęsę wybrał Wajda, jaką jego twarz pokaże. Film jest zrobiony na eksport: ma zdobywać nagrody, może Oskara… Jednakże jak to się ma do głównego bohatera, do Solidarności, do historii. I znów tutaj należałoby przywołać Fryderyka Nietzsche: nie ma historii, są tylko interpretacje.

Można więc jedynie pisać o interpretacji Wałęsy dokonanej przez Wajdę. Istotne jest tutaj, jak mniemam stanowisko Andrzeja Wajdy (charakterystyczne dla wyznawców Unii Wolności), że nie należało otwierać teczek w IPN, bo przecież po co komuś wiedza, że ktoś (a może tym „ktoś” był mój bliski znajomy, czy przyjaciel) donosił na UB. To nie było i nie jest moje stanowisko. Uważam, że Niemcy zrobili lepiej otwierając i udostępniając akta STASI. Raz i jasno do końca. Bez złudzeń, bez szantaży. To zagadnienie jest kluczowe w moim odbiorze filmu Wajdy. Film nie pomija niejasnych momentów w życiu Wałęsy, ale oczywiście je natychmiast usprawiedliwia: nasz bohater filmu podpisuje co-nieco na UB… ponieważ widzi masakrowane twarze ludzi przenoszonych przez ubowców, a sam ma urodzone właśnie szóste dziecko.

Nasz bohater nie jest tak naprawdę bohaterem, dobrze mówi, porywa tłumy, ale z działaniem gorzej. Chociaż może gdyby działał – to skończyłby tak, jak Tadeusz Szczepański, który pracował jako mechanik samochodowy w Przedsiębiorstwie Produkcji i Montażu Urządzeń Elektrycznych Budownictwa „Elektromontaż” w Gdańsku. Był bliskim kolegą Wałęsy – pracowali w tym samym warsztacie, mieszkali na tej samej ulicy Wrzosy, w dzielnicy Gdańska – Stogach. Lech Wałęsa w 1979  roku wciągnął Szczepańskiego do Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, był  on członkiem grupy Wałęsy, która kolportowała niezależną prasę i ulotki, a czasem również niszczyła propagandowe tablice i afisze.

Szczepański odegrał bardzo ważną rolę w przygotowaniach do obchodów wydarzeń Grudnia w 1979 roku – dostarczył sprzęt nagłaśniający. I 18 grudnia 1979 roku jako przedstawiciel grupy WZZ złożył wieniec pod drugą bramą Stoczni Gdańskiej.

W związku z tą działalnością był prześladowany przez SB, m.in. gdy był sam w mieszkaniu wtargnęli do niego, grozili mu śmiercią, topili go w wannie i bili mokrymi ręcznikami.

Zaginął 16 stycznia 1980 r. po zdaniu egzaminu na prawo jazdy.

Wałęsa przetrwał i został bohaterem. No cóż – może miał szczęście. Nawiasem mówiąc tym razem kłania się G.W.Hegel, który powtarzał, że bohaterem może być każdy, kogo wybierze opatrzność. Nie kto zasłuży na to swoją szlachetnością, pracą, ale kto ma spełnić funkcję niezbędną dla rozwoju świata. I tak się stało. Stał się z chłopa – król. I może tak być miało.



Polityka, jako problem moralny

Czytam książkę Janosa Kisa „Polityka, jako problem moralny”. W kontekście wielu ostatnich wydarzeń jest to problem, jak i samo pytanie dość istotne. Janos Kis był współzałożycielem węgierskiej partii liberalnej w 1988 roku. Aktywny uczestnik transformacji ustrojowej po upadku komunizmu. Od 1991 roku jest poza czynną polityką.  Wrócił do zajęć ze studentami, jest obecnie profesorem na uniwersytetach w Budapeszcie i w Nowym Jorku.

Kis jest teoretykiem, ale był także praktykującym politykiem. Jego uwagi są istotne i przede wszystkim wiarygodne. Będę relacjonowała to, co napisał Kis w mniejszym lub większym kontekście wydarzeń polskich.

Na początek cytat z Immanuela Kanta: „Obywatel państwa, również z przyzwolenia swego władcy powinien mieć prawo jawnego głoszenia swego zdania na temat tego, co w rozporządzeniach władcy wydaje mu się niesprawiedliwe dla wspólnoty. Przyjąć bowiem, że głowa państwa nigdy się nie może pomylić i okazać niewiedzy w jakiejkolwiek sprawie, oznaczałoby tyle, co uznać ją za natchnioną przez niebiosa i wznoszącą się ponad społeczeństwo”

Mały Rynek w Krakowie za tydzień:

W dniach 14-15 września (czyli za tydzień) na Małym Rynku w Krakowie odbędzie się akcja, która powstała po moich spotkaniach z lekarzami onkologami pułkownikiem dr Maciejem Boroniem z wojskowego Szpitala
Klinicznego SPZOZ w Krakowie i prof. Krzysztofa Krzemienieckiego ze Szpitala Uniwersyteckiego Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Pośrednikiem w naszych kontaktach była prof. Akademii Muzycznej pani Dorota Imiełowska, współpracująca od lat z fundacjami wspierającymi ludzi chorujących na nowotwory. Wszyscy stwierdziliśmy, że nigdy i nigdzie nie jest i nie będzie za mało akcji propagujących zdrowy styl życia i świadomość rozumienia sygnałów, jakie daje nam nasze ciało. Lekarze twierdzą, że uchwycony w odpowiednim momencie nowotwór może być wyleczony. I nie jest to tak, że kiedy będziemy  mijali wszelkie konsultacje lekarskie, kiedy zamkniemy się i zlekceważymy sygnały  odbierane przez nasz organizm – to nic złego nam się nie przytrafi.  Nie zaczarujemy rzeczywistości naszą ignorancją.

Co 4 minuty ktoś w Polsce dowiaduje się, że rozpoznano u niego chorobę nowotworową, a co 7 minut ktoś umiera z tego powodu. Pomimo postępu jaki stale dokonuje się w leczeniu chorób nowotworowych konieczne jest podjęcie działań zapobiegawczych. Można skutecznie zapobiec blisko połowie nowotworów.

Palenie papierosów odpowiada za ok. 30% nowotworów, w tym nie tylko raka płuc i oskrzeli, ale także trzustki, nerki, pęcherza moczowego czy piersi. Ryzyko zwiększają także palenie cygar i fajki oraz tzw. palenie bierne, czyli oddychanie powietrzem wydychanym przez palące w pobliżu osoby. Należy pamiętać, że nawet wieloletni palacze odnoszą korzyści z rzucenia palenia.

Blisko 5% zgonów z powodu nowotworów spowodowanych jest siedzącym trybem życia. Częsta aktywność fizyczna (powyżej 3,5 godziny na tydzień) zmniejsza ryzyko rozwoju raka jelita grubego, żołądka, trzustki, piersi czy macicy. Zrzucenie nawet niewielkiej części nadwagi ma sens.
Ograniczenie pokarmów i napojów wysokokalorycznych, a także czerwonego mięsa, włączenie do codziennej diety 5 porcji warzyw oraz owoców zmniejszają ryzyko zachorowania na raka. Korzystnie wpływa także ograniczenie spożycia alkoholu, gdyż jest on odpowiedzialny za blisko 4 % nowotworów.

Poważnym i stale narastającym problemem są nowotwory skóry, a w szczególności czerniak. Szczególne ryzyko zachorowania obserwuje się u dorosłych, którzy w dzieciństwie ulegli oparzeniu słonecznym. Czynnikiem ryzyka tego typu nowotworów jest długotrwała ekspozycja skóry na słońce. Także korzystanie z solarium może zwiększyć ryzyko raka skóry. Regularne korzystanie z solariów przez osoby poniżej 35 roku życia zwiększa ryzyko rozwoju czerniaka aż o 75%!

W sobotę 14 września będzie można spotkać na Małym Rynku w Krakowie wybitnych specjalistów onkologów, z którymi Państwo będziecie mogli porozmawiać, skonsultować swoje podejrzenia zdrowotne, zapytać o zdrowy tryb życia. Wsparcie naszej akcji zapowiedzieli krakowscy aktorzy, artyści muzycy i wielu, wielu wolontariuszy.

Kolejny dzień 15 września będzie poświęcony innemu zagadnieniu: transplantacjom. Małopolska jest regionem, w którym wykonuje się niewielką ilość transplantacji. Nie zawsze taki stan jest bezpośrednio związany z finansami. W dużej mierze ze świadomością mieszkańców Małopolski, pacjentów, ale także i lekarzy.

Dzień 15 września będzie tym dniem, kiedy będziemy starali się oswoić wiele problemów związanych z wszelkiego rodzaju transplantacjami

 Zapraszam na Mały Rynek. Będziecie państwo mogli porozmawiać z lekarzami, twórcami fundacji, wolontariuszami o tym, czym są transplantacje.

Będzie można także oddać krew (bo ostatnio też kiepsko, a jest potrzebna).

Zapraszam: przyjdźcie sami, z rodzinami i przekażcie tę informację innym.

Z troską o Wasze zdrowie: MJ

Zaczyna być wyborczo.

Zbliżają się wybory. To widać i czuć. Zaczyna się  radosna działalność działaczy, ale także (wyczuwana) radość dziennikarzy. Zbliżają się czasy długich dywagacji, krótszych wywiadów i komentarzy na temat mniejszych, czy większych harców polityków (ale także i samorządowców – dla mnie wciąż jest to inna kategoria). I pośrodku znajduje się coraz bardziej zirytowana i coraz mniej zainteresowana publiczność (czytaj wyborcy). I znów, jak zwykle mój konkurent z listy zaklei swoimi plakatami część miasta, znikną informacje o spektaklach teatralnych, plakaty filmowe etc, a pojawią się twarze samorządowców i polityków. A na końcu powstaje pytanie, które powinno się pojawiać na początku: kogo to interesuje? Ile procent ludzi zainteresowanych jest wyborami, ile chce brać w nich udział. Wydaje się, że demokracja, z punktu widzenia gospodarki, to forma rządów na dobre czasy, na piękną pogodę. Czytam książkę Erika von Kuehnelta-Leddihina „Demokracja – opium dla ludu”, który napisał: „Zdanie plenum venter non studet libenter ( z pełnym żoładkiem niechętnie się studiuje) można tłumaczyć także w ten sposób, iż w czasach powszechnego dobrobytu ludzie są mniej rozważni, ale w biedzie stają się nagle „sceptyczni wobec systemu” […] Formę rządu należy oceniać wedle jej skuteczności w chwilach kryzysu”.

Rząd, który działa „przyszłościowo”, może zarządzić wykonanie spraw, które nie będą się cieszyły popularnością (patrz Fr.Bastiat), a więc nie może liczyć na powtórne wybranie. Tak więc zaniepokojony sondażami popularności tak naprawdę nie ma wolnej ręki. Orgia wyborcza wyłania zwycięzców i zwyciężonych i nie ma to absolutnie nic wspólnego z poszukiwaniem najlepszego sposobu zarządzania miastem czy państwem.

Jak pisze E. Kuehnelt_Leddihin „Ogromna różnica między politykiem a mężem stanu polega na tym, że dla polityka najważniejszy jest ponowny wybór  lub sukces wyborczy jego partii, a dla męża stanu dobro jego kraju i przyszłych pokoleń. Politycy próbują „politykować”, mężowie stanu zaś tworzyć historię. Tworzy się dylemat: popularność kontra moralność.. Analizując dzieje zauważamy, że wielcy mężowie stanu rzadko byli produktami demokracji” 

W świecie demokracji występują dwa podstawowe rodzaje partii: „partie świętego Mikołaja”, które obiecują licznym grupom prezenty finansowane z państwowej kasy i „partie zaciskania pasa”, które bojąc się nadmiernego zadłużenia i bankructwa mają w swoim programie politykę oszczędności.

Wiadomo, że przeciętny obywatel zagłosuje na „partię świętego Mikołaja”.  Partie „zaciskania pasa” bywają sceptyczne wobec koncepcji państwa opiekuńczego, ale dość często się okazuje, że nie mają one, kiedy uda im się zdobyć władzę, odwagi, aby zlikwidować politykę rozdawnictwa publicznych pieniędzy … ponieważ myślą o następnych wyborach, których nie chcą przegrać. „Politykę zaciskania pasa zastępuje polityka ściągnięcia pasa o … jedną dziurkę, co oznacza wykonanie jednego kroku od finansowej przepaści. No właśnie brak odwagi i determinacji, czy tez chęć kontunuowania władzy. Potem, kiedy uda się wrócić do gry „partii świętego Mikołaja” następuje rozbudowanie potrzeb socjalnych, w wyniku czego kraj się znajdzie dwa kroki bliżej przepaści.

Takie tam niedzielne rozważania. Wracam do realu.



Zarządzanie zmianą.

 

„Każda zmiana, nawet na lepsze, jest zawsze połączona z poczuciem błędu i dyskomfortu”. Arnold Benett

Zastanawiam się od jakiegoś czasu, na czym polegała totalna klapa pomysłów edukacyjnych w Krakowie, które miała zamiar wprowadzić pani Anna Okońska-Walkowicz. Do takich, zdawałoby się dobrych koncepcji zaliczyć można i te, które usiłowała wprowadzić była dyrektor ZIKITu.  Co się stało, że nic nie wyszło.  Moja intuicja podpowiadała już wtedy to, co teraz  wiem. Obie panie usiłowały wprowadzić zmiany, bez metodologii, koncentrowały się nad tym: co zrobić, a nie jak to zrobić. Osobnymi sprawami jest to, co chciały zrealizować i zupełnie inną sprawą jest to, w jaki sposób. Nie to, co chciały, ale jak.  I obie na metodologii poległy.

John Kotter przez ponad 20 lat zajmował się metodologią wprowadzania zmian. Napisał kiedyś świetną książeczkę o … społeczności pingwinów, które stoją przed koniecznością wprowadzania zmian. Jak pisał Kotter – 70% projektów wdrażania zmian kończy się porażką. Wszyscy działamy w zmieniającym się otoczeniu i nie możemy pozostawać niezmienni i jest to poniekąd warunek naszego przetrwania, ale towarzyszą temu reakcje obawy (a mniej nadziei). Przede wszystkim opór psychiczny i intelektualny przeciwko wszelkim zmianom. Mechanizm ten określił i opisał jako teorię dysonansu poznawczego L.Festinger. Jeśli ktoś ma zaakceptować zmianę, musi zanegować wartość tego, do czego przyzwyczaił, a zmiana wartości jest trudna. Tak więc opór jest zjawiskiem realnym. I znów ktoś w zarządzaniu nazwał to „współczynnikiem oporo wobec zmian”.

Ludzie nie ufają tym, którzy proponują zmiany.

Nawiasem mówiąc bardzo ciekawa sprawa. Przygotowanie do zmian jest procesem bardzo trudnym i należało podejść do nich profesjonalnie. I kiedy byłoby to uczynione, tak jak należy – może by się udało. Zabrakło profesjonalnego podejścia, a w tym między innymi dialogu, konsultacji, nie było wiadome dlaczego zmiany zostały zaproponowane (mówiłam o konieczności bardzo szerokiego kontaktu z mieszkańcami Krakowa w sprawach edukacyjnych).

Konkluzja: no właśnie zastanawiałam się, czy wypisywanie konkluzji cokolwiek zmieni. Przecież już się stało. A czy wyciągniemy morał: a to już inna sprawa.

Kobiety w polityce.

Wokół się dzieją nieprzewidywalne (i to coraz bardziej zaskakujące) wydarzenia w lokalnej polityce. Większa część jest jakby obok mnie. Nie biorę udziału w bezpośrednich działaniach, ponieważ raczej staję się komentatorem, niż aktorem wydarzeń.

Większość z nas skrzywia się przy słowie polityka i mówi, że  to po prostu jest mało interesujące. Wielki filozof starożytności,  Arystoteles pisał, że każdy człowiek jest zwierzęciem politycznym i zainteresowanie polityką leży w jego naturze. Zapewne jest w naturze mężczyzny. Ale czy i kobiety? Czy jest naprawdę tak, że kobiety nie interesują się polityką. Pytanie trudne. Niektórzy mówią, że kobiety są mądrzejsze i wrażliwsze i w związku z tym polityka, jako najohydniejsza sfera życia ludzkiego, je po prostu brzydzi, więc ich w niej nie ma. Inni są zdania innego.

            W pracy Polityka jako zawód i powołanie Max Weber, niemiecki socjolog, historyk, ekonomista i teoretyk polityki podkreślał, że polityka jest dziedziną życia społecznego, w której nie można się odwoływać do zasad etyki, co nie oznacza, że polityka jest wyłącznie grą interesów. Polityka, według niego, jest
odwoływaniem się do wartości. Politykiem z powołania jest człowiek, który potrafi zaakceptować etyczne paradoksy polityki i potrafi przyjąć odpowiedzialność za skutki swojej działalności.

            Polityka nie może być tylko i wyłącznie dążeniem do władzy. Ludzie zaspakajający jedynie ten aspekt swojego działania są miernotami, niczego nie wprowadzającymi dla dobra ogółu. Istnieją – jak pisał Weber – dwa sposoby traktowania polityki jako zawodu. Albo się żyje „dla” polityki, albo też „z” polityki. Podział ten nie jest, oczywiście, całkowicie rozłączny. „Z” polityki, jako zawodu, żyje ten, kto usiłuje uczynić z niej stałe źródło dochodów, „dla” polityki ten, kto tego nie robi.

            Kobiety mają, jak pisał Francis Fukuyama, amerykański politolog i filozof, właśnie ten talent: stawiania spraw publicznych ponad cele prywatne. Tom Peters – powołując się na wyniki badań i analiz prowadzonych przez amerykańską antropolog Helen Fisher, twierdzi, że kobiety nadają się lepiej na liderów niż mężczyźni, są bardziej zdecydowane i łatwiej zdobywają zaufanie niż mężczyźni. Są na przykład lepszymi inwestorami i sprzedawcami, są otwarte na zmiany i coraz … bardziej potrzebne w nowoczesnej gospodarce. Dlaczego więc wciąż nie są widoczne w polskiej polityce.

            Nie wykorzystywanie potencjału kobiet – połowy populacji każdego kraju- jest dużym marnotrawstwem. Przecież kobiety mają talenty, które należy wykorzystywać w biznesie i w polityce. Należy więc je zachęcać do udziału w życiu politycznym. Czynnie, poprzez inspirowanie do konkurowania o stanowiska , a także i biernie poprzez wzmacnianie ich udziału w wyborach.

            Wiedza dotycząca spraw ekonomicznych jest w społeczeństwie polskim dość wątła. Wiele osób nie rozumie, jakie konsekwencje dla ich rodzinnych budżetów może przynieść zwiększająca się inflacja, co oznacza dla gospodarki, a więc także i dla ich domowych finansów zwiększenie bezrobocia, wzrost akcyzy. Ludzie niestety nie rozumieją jak daleko wkracza w ich życie polityka. A ona jest wszędzie, mieści się także i w kostce masła, w słoiku kremu, w egzotycznych owocach sprowadzanych do sklepów z Afryki. Jaka jest zależność pomiędzy tymi produktami, a polityką? Ano na przykład taka, że kiedyś może pojawić się polityk, który uzna ową kostkę masła i krem do twarzy za środki luksusowe – stworzy i wprowadzi w życie ustawę kwalifikującą je do grupy nazwanej na przykład grupą luksusową, za którą przyjdzie nam płacić podatek dajmy na to 60%. Inny polityk określi owe produkty jako podstawowe i niezbędne do życia, a tym samym zapłacimy podatek niewielki. Tak samo może się dziać z książkami, samochodami, mieszkaniami. Punkt widzenia polityków wciąż jeszcze powoduje zmiany na rynku ekonomicznym. Dobrobyt w państwie zależy od opcji, która ma władzę: oddala się od społeczeństwa lub do niego zbliża.

Należy więc słuchać, co mówią politycy, i co może wyniknąć z przejęcia przez nich władzy. Dobrze byłoby założyć i to, że nie wszyscy kłamią, a niektórzy mogą być nawet konsekwentni w swoich działaniach.

Czy jest więc słyszalny głos kobiet i mężczyzn, czy też po prostu Polaków. Czy poza rozróżnieniem na opcje partyjne istnieje różnica pomiędzy interesami w polityce wynikającymi z potrzeb kobiet i
mężczyzn. Jeśli nie istnieje, to wszystko jest dobrze, a jeśli istnieje?

Przeprowadziłam ankietę wśród znajomych płci obojga. Pytałam, dlaczego ich zdaniem kobiety nie interesują się polityką i czy w ogóle to pytanie jest dobrze sformułowane. Może się interesują, ale nie działają, nie chcą walczyć o stanowiska, miejsca, funkcje. Mało kto zaprzeczył takiemu sformułowaniu pytania. Potwierdzali raczej zawartą w nim sugestię. Tak, kobiety nie interesują się polityką w takim samym stopniu, jak mężczyźni. Ale dlaczego tak jest? Ponieważ, jak usłyszałam, mają za dużo innych obowiązków, są szlachetniejsze i brud polityki ich nie wciąga i nie frapuje, są za delikatne, uczciwe etc. Niewielu mówiło, że są nie dopuszczane do stanowisk, a jeśli są, to przede wszystkim dzięki męskiemu wsparciu i menedżerstwu. Zresztą i z ta tezą bywa różnie.

O dyskryminacji kobiet mówi się przy sprawach placowych. W Polsce, jak można przeczytać, zdarza się ona dość rzadko. Nierówność wynagrodzeń między pracownikami różnej płci,  unijnym żargonie zwana pay gap, dla całej Unii wynosi średnio 17 proc. Według unijnych szacunków, w Polsce pay gap jest na poziomie 10 proc. Jednak zdaniem badaczy, przyjęty w ośrodku Eurostat sposób wyliczeń nie oddaje całej prawdy o naszym rynku pracy. Eurostat korzysta z danych GUS, który zbiera informacje o zarobkach tylko w zakładach zatrudniających ponad 9 osób. Gdy policzyć zarobki wszystkich kobiet i wszystkich mężczyzn w naszym kraju, to wychodzi, że Polki zarabiają przeciętnie około 30 proc. mniej niż Polacy. Co nijak się ma choćby do ich poziomu wykształcenia: kobiet z wyższym wykształceniem jest 19 proc., a mężczyzn – 14 proc.

A może jest i tak, że zróżnicowanie wynagrodzeń wynika i z tego, że kobiet nie ma w polityce? Dziś specjaliści od zarządzania nie mają wątpliwości, że konwencjonalny styl kojarzony z działaniami  mężczyzn, stawiający na rywalizację, sztywną hierarchię, zarządzanie przez autorytarne wydawanie poleceń i ścisłą kontrolę, ustępuje stylowi stawiającemu na współpracę, komunikację, dobieranie zadań do zainteresowań pracowników, który chętniej dobierają kobiety. Z  publikacji „Financial Times” wynika, że firmy
zarządzane przez kobiety mniej cierpią w czasach kryzysu. Między innymi dlatego, że kobiety menedżerowie są mniej skłonne do ryzykownych kroków. Tu jednak kręci się błędne koło. Kobiety, które widzą, że ich szanse na awans są mizerne, przenoszą uwagę na dom, tam szukając źródła życiowej satysfakcji. Odpuszczają inwestowanie w siebie, które mogłoby wzmocnić szanse na awans
– i wyższe zarobki. Opracowania dotyczące udziału kobiet w biznesie doczekały się obszernych komentarzy. Wciąż ich brakuje, jeśli chodzi o udział kobiet w polityce.

Jak to więc jest: czy kobiety nie interesują się polityką, czy raczej z góry odpuszczają rywalizację? Ale dlaczego tak się dzieje, nie ma na to jednej i obowiązującej odpowiedzi. W każdym razie fakty mówią o sobie. Wystarczy popatrzeć na salę obrad Sejmu, Senatu a nawet i Rady Miejskiej Krakowa. Najnowszym wydarzeniem są spekulacje dotyczące kandydatów na prezydenta Krakowa. Są oczywiście sami mężczyźni. Różę Thun, która wypowiadała się tak samo enigmatycznie, jak część panów (pod tytułem „może będę”) natychmiast odsunięto, twierdząc, że „ona zajmie się europarlamentem”. No cóż dodać więcej. Signum temporis!! Jak długo jeszcze?



Dzień Sąsiada

Niniejszy tekst będzie potwierdzeniem tezy, że podróże kształcą. Wróciłam parę dni temu z parodniowej wyprawy. Mieszkałam w niewielkiej miejscowości pod Paryżem. We wtorek 28 maja cała miejscowość, w której, tak jak w tym czasie w Polsce –padał deszcz, zamieniła się w dość dziwne miejsce. Na wielu ulicach pojawiły się stoły pod parasolami, a ruch został zatrzymany i ulice wykluczone z ruchu, ale także w wielu ogrodach też zaczęły się osobliwe przygotowania. Oczywiście zapytałam, co one oznaczają i okazało się, że miejscowość przygotowuje się do Dnia Sąsiada. Znajomi Francuzi byli zdziwieni, że nie znam takiego wydarzenia i że w Polsce koniec maja nie staje się czasem wzmocnionych kontaktów sąsiedzkich. Po powrocie zaczęłam sprawdzać, jak to wygląda, gdzie się zaczęło i na czym polega. Sprawa wydała mi się interesująca przede wszystkim ze względu na możliwość podjęcia dialogu sąsiedzkiego, zaciesienia więzi, ale także i poprawienia sytuacji związanej z bezpieczeństwem mieszkańców.

Święto, jak doczytałam, obchodzone jest od 2000 roku w ostatni wtorek maja. Dzień
Sąsiada ustanowiony został z inicjatywy Europejskiej Federacji dla Lokalnej Solidarności. W całej Europie osłabiają się więzi społeczne, a rosnący indywidualizm prowadzi do coraz częstszego wycofania ludzi z lokalnego życia. Dlatego warto, jak napisano w uzasadnieniu ustanowienia Dnia, przynajmniej raz w roku zintegrować się z sąsiadami, zwłaszcza z tymi, których widujemy od lat, a nie mieliśmy okazji poznać ich bliżej.

Ta idea odrodziła się w Paryżu w 1999 r. (akcja „Dzielnice bez obojętności”).
Zaś ostatnio staje się coraz bardziej popularna w Europie. Raz w roku zachęca się mieszkańców wsi i miast do spotkań z sąsiadami, po to, by spokojnie porozmawiać i lepiej się poznać.

Dzień jest obchodzony w ponad 30.krajach europejskich, ale także w Kanadzie. Jest to
największe święto społeczności lokalnych w Europie, objęte patronatem Komisji Europejskiej i wspierane przez Komitet Regionów. W 2008 roku Dzień Sąsiada został włączony w obchody Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego.

W 2007 roku w obchodach uczestniczyło już 7 mln ludzi z ponad 700 miast i organizacji z 28.krajów, a w 2008 – 8 mln ludzi z 800 miast i organizacji całej Europy.

W obchodach, od 2007 roku, uczestniczy już kilkanaście miast z Polski, m.in: Gdańsk, Katowice, Łódź, Poznań, Warszawa, Wisła i Wrocław.

            W tym roku w Warszawie odbyły się także Dni Sąsiada. Juz po raz czwarty. W całym mieście świętowało ponad 30 sąsiedztw, które ze względów pogodowych zmuszona była zrezygnować z plenerowych form aktywności, stawiając na kameralne spotkanie w bibliotece, świetlicy, Klubie Sąsiedzkim lub w innej przyjaznej i otwartej na sąsiadów przestrzeni. Wiele sąsiedzkich spotkań będzie trwało w Warszawie aż do 22 czerwca.

Chciałabym, aby w przyszłym roku do miast obchodzących Dni Sąsiada włączył się też Kraków. Każda inicjatywa prowadząca do powiększenia obszaru porozumiewania się ludzi jest dobra. Kiedy z sobą rozmawiamy, kontaktujemy się, pomagamy sobie – to wszyscy
możemy na tym skorzystać. Starajmy się więc nie być dla siebie niewidzialnymi, ale obecnymi sąsiadami, mieszkańcami, obywatelami.

Urząd i rada miasta czy też rady dzielnic  mogą pomóc, a także i zainicjować obchody , ale potrzebna jest inicjatywa mieszkańców, organizacji pozarządowych które w Krakowie stają się coraz bardziej aktywne. Ja deklaruję pomoc wszystkim, którzy będą jej potrzebowali, a w przyszłym roku na pewno przekonam moich sąsiadów, aby zebrali się w majowy wieczór i abyśmy się lepiej poznali, ponieważ jak kiedyś śpiewał zespół Alibabki ” Jak dobrze mieć sąsiada, Jak dobrze mieć sąsiada On wiosną się uśmiechnie, Jesienią zagada, A zimą ci pomoże Przy węglu i przy koksie. I sama nie wiesz, kiedy Ułoży wam rok się”.

 

Zgłaszam kandydaturę.

I znów zaniedbałam bloga. No cóż ludzie mniej chętnie czytają długie wypowiedzi, a chętniej „ćwierkanie”.W „międzyczasie” napisałam list do Gazety Wyborczej (wydrukowany !! bodajże 26 maja), gdzie apeluję do dziennikarzy gazety, aby nie zamieniali jej w kolejny tabloid, w którym pezpardonowo traktuje się ludzi. Ale dzisiaj o innym wydarzeniu: o kandydatach na prezydenta Krakowa. Tytuł niniejszego wpisu jest oczywiście zabiegiem PP. Poczytają, jak zobaczą tytuł (tak się dzieje wszędzie). Król jeszcze żyje i ma się dobrze (ba, powiedziałabym, że coraz lepiej), a skórę już inni rodzielają. I tak się zastanawiam nad mechanizmem ludzkiego myślenia. Zarządzanie (prawdziwe, to z wizją i konsekwencją) nie jest łatwe. Wielu kandydatów nie ma o zarządzaniu (prawdziwym, a nie „knuciu politycznym”) żadnego pojęcia, ale chcą być prezydentem. Moim zdaniem, jesli to ma być rzetelny i dobry prezydent – to  poza pojęciem o zarządzaniu, powinien znać problemy Krakowa, jego mechanizm. Inaczej będzie się go uczył przez czas, który będzie stracony dla miasta.

To po pierwsze, po drugie widać, jak wszyscy traktuja tzw. „organ wykonawczy”. Przecież w zarządzaniu organ wykonawczy jest … wykonawcą tego, który buduje uchwaly, ma koncepcję etc. A tutaj wszyscy wiedzą, że jest to system prezydencki, a więc taki, gdzie nieprawdą jest to, co zostało napisane. Rada jest słaba w swoich kompetencjach, a poza tym odpowiedzialność zbiorowa jest żadną odpowiedzialnością. Tak więc wszyscy chca być „wykonawcą”. Nie poraża ich duże zadłużenie miasta, odpowiedzialność (eeee, właściwie znikoma, więc da się przeżyć). Chcą się wpisać w historię świata. Kiedyś, kiedy byłam w Efezie widziałam resztki po świątyni poświęconej Artemidzie. W 356 p.n.e. świątynię spalił szewc  Herostrates w nadziei, że ten występek unieśmiertelni jego imię. I co dziwne – tak się właśnie stało. Świątynia przestała istnieć, a imię szewca pozostało.

Nie proponuję spalenie świątyni, ale proszę popatrzeć, jak w dalszym ciągu – trwa walka na wszekich frontach o unieśmiertlenienie. Przecież nikt nie uważa, że zabiega o zostanie prezydentem ze względu na dobro miasta, że ma w sobie walory, które pozwolą Krakowowi stac się piękniejszym, zasobniejszym … Chcą raczej być, jak ów Herostrates.

Czytam książkę Williama Dalrymple o współczesnych Indiach i ludziach tam żyjących. Książkę polecam.

Edukacja przywilejem a nie obowiązkiem.

We wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych od czasu do czasu pojawiają się napisy „Autopromocja” – więc ja króciutko: jakiś czas temu napisałam atykuł do Gazety Wyborczej poświęcony edkukacji. Napisałam tam, że w dzisiejszych czasach, w których istnieje ogólny dostęp do internetu, TV i innych mediów – ogólna edukacja i wymagania, jakie stawia się przed szkołami (wszelkiego szczebla) powinny być „przeredagowane”. Edukacja ogólna, na którą przeznacza się gigantyczne pieniądze – nie jest efektywna, produkuje ludzi niedokształconych, poziom absolwentów z wyższym wykształceniem dramatycznie spada. Udajemy wszyscy, że poziom rośnie, a on spada. Edukacja powinna, tak jak bywało kiedyś, znów stać się przywilejem, a nie obowiązkiem. Nie będę rozwijała wątku, ponieważ mój tekst był dość obszerny. Tekst leżał długo i potem, po moim dopominaniu się o opinię, powiedziano, ze zastanawiano się, tekst ciekawy – lecz niestety dziękują. Toteż jestem mile zaskoczona tekstem Janka Hartmana, który pisze w dzisiejszej GW w atmosferze mojego wystąpienia. No cóż, tak bywa. Potem, o czym wspominałam napisałam tekst do Gazety Wyborczej polemizujący z Agnieszką G. – i sytuacja się powtórzyła. Zastanawiano się, potem napisano, że nie będą zaczynali polemiki z poglądami pani redaktor.

Wracając do edukacji. Kraków ma budżet mniej więcej (piszę o skali) 3,5 miliarda z czego podatnicy przeznaczają prawie 1/3 na edukację. Od szkół żąda się coraz więcej. Mają już nie tylko uczyć, ale wychowywać. Ostatnio zapytano mnie o to, jak powinna wyglądać edukacja patriotyczna w szkołach i jakie finanse na nią przeznaczyć. Odpowiedziałam, że nie można wszystkiego zabierać wychowaniu w rodzinie, ponieważ to ona ma obowiązki wobec dzieci. I coraz mniej uczy, ale przejmuje obowiązki rodziny. Może jednak szkolnictwo zacznie się „zwijać”, jako formuła usług publicznych, zacznie się powrót do edukacji domowej i ta publiczna będzie na najwyższym poziomie – ale przede wszystkim dla najbardziej zdolnych.