Dlaczego rak boli?

(niewykorzystane możliwości leczniczej marihuany).

Ból związany z chorobą nowotworową jest powodowany drażnieniem nocyceptorów lub też niszczeniem i uciskiem struktur nerwowych. To nieprzyjemne odczucie towarzyszy chorym także na skutek intensywnego leczenia (np. mastektomia i inne operacje) lub występuje jako czynnik z tym niezwiązany (np. migrena, odleżyny). Może pojawić się na każdym etapie choroby i dotyczy ponad połowy pacjentów. W stadium terminalnym raka problem ten dotyka ponad 75% osób.[…][…]

Marihuana, traktowana przez niektórych jak niebezpieczny narkotyk, przez innych jest uważana za zbawienne lekarstwo pomocne w leczeniu stwardnienia rozsianego, jaskry, raka czy AIDS. O lecznicze właściwości marihuany spierają się naukowcy na całym świecie. Wbrew pozorom, najwięcej kontrowersji budzą nie silnie uzależniające opiaty, używane do łagodzenia ostrych bólów, ale właśnie marihuana.

Od wieków marihuana była specyfikiem używanym w medycynie ludowej. Współcześnie wiele badań potwierdza lecznicze właściwości marihuany: w łagodzeniu objawów jaskry, bólów związanych ze stwardnieniem rozsianym, znoszeniu złego samopoczucia podczas chemioterapii nowotworów i pobudzaniu apetytu u chorych  na AIDS. Jednocześnie zawarte w marihuanie kannabinoidy (THC) mają też szereg działań szkodliwych. W przypadku innego specyfiku uznano by je zapewne za działania niepożądane, lecz dyskusja o jej leczniczych właściwościach ma swój kontekst ideologiczny.

Marihuana stałą się popularna wśród chorych na SM już w połowie lat 90. – Wielu z nich spotykało się z oskarżeniami o nielegalne posiadanie narkotyków. Sądy na ogół uniewinniały ich lub zawieszały wyroki. Trwające wiele lat badania, mające potwierdzić terapeutyczne właściwości marihuany w przypadku SM, pochłonęły miliony dolarów. Lek sativex został dopuszczony do sprzedaży w Kanadzie i w ograniczonym zakresie w Wielkiej Brytanii i Hiszpanii (w kilku krajach dostępny jest też inny syntetyczny lek na bazie marihuany – marinol). Trwają testy mające przebadać jego skuteczność w znoszeniu niepożądanych skutków chemioterapii.

Doświadczenia przeprowadzone w Sidney Farber Cancer Center w Bostonie przez dr. Stephena E. Sannna wykazały, że podawanie marihuany spowodowało co najmniej o 50 proc. zmniejszenie odruchów wymiotnych i nudności u pacjentów  poddawanych chemioterapii. U 23 proc. chorych objawy ustąpiły całkowicie. Inne badania wykazały, że w przypadku chorych na raka najskuteczniejsze jest podawanie wziewne, czyli w formie papierosa (jointa). Jak sądzą niektórzy badacze, marihuana w tej postaci może zawierać pewne nie rozpoznane jeszcze substancje, które wspomagają działalność THC. U chorych na jaskrę palenie marihuany – zdaniem wielu lekarzy – obniża podwyższone ciśnienie w gałce ocznej, które jest szkodliwe dla nerwów wzrokowych W 1976 roku Bob Randan jako pierwszy w Stanach Zjednoczonych wywalczył sobie prawo do legalnego zażywania marihuany. Mężczyzna nie widział na jedno oko i tracił wzrok w drugim. Twierdził, ze dotychczas przyjmowane leki nie skutkują i pozostała mu tylko marihuana, która pół godziny po wypaleniu skręta znosi uczucie bólu, obniża ciśnienia w gałce ocznej i poprawia ostrość widzenia. Biegli po przeprowadzeniu specjalnych badań potwierdzili wersję Randala. Powołując się na ten przypadek amerykańska Food and Drug Administration przez wiele lat zezwalała okulistom na przepisywanie „ziela” pacjentom z jaskrą, u których inne kuracje zawiodły.
Według najnowszych badań, opublikowanych w Cancer Research, kannabinoidy mogą pomóc w leczeniu glejaka wielopostaciowego, który jest uważany za jedną z najbardziej śmiertelnych form guza mózgu. Wstrzyknięte do guza aktywne składniki marihuany hamowały proces angiogenezy (wytwarzania naczyń krwionośnych), przez co doprowadzały do zagłodzenia guza. Na łamach tygodnika „Nature” ukazał się artykuł dowodzący, że THC obniża ryzyko rozwoju miażdżycy. Nie potwierdzone jeszcze badania mówią o terapeutycznym działaniu w kilku odmianach epilepsji. Naukowcy z Uniwersytetu Południowej Florydy w USA odkryli, że THC radzi sobie także z wirusami odpowiedzialnymi za rozwój groźnych nowotworów. Z kolei „American Journal of Pathology” donosił, że marihuana obniżając poziom glukozy we krwi może hamować między innymi rozwój retinopatii cukrzycowej, groźnego powikłania cukrzycy, które ostatecznie prowadzi do ślepoty. Wskutek obniżenia poziomu cukru we krwi po zażyciu konopi zwykle następuje pobudzenie apetytu. Mechanizm ten wykorzystano w eksperymentalnym programie leczenia kannabinoidami osób chorych na AIDS, cierpiących na tzw. syndrom krytycznej utraty wagi. Dzięki zastosowaniu kannabionoidów chorzy odzyskiwali apetyt i następował przyrost wagi nawet do 20 kg. Jednocześnie zwiększała się długość życia. Medyczna marihuana może być skuteczna w leczeniu objawów raka oraz stać się dogodną alternatywą dla wielu obecnie stosowanych leków. Może pomóc w przypadku raka prostaty, płuc, białaczki, raka mózgu, jelita grubego, raka szyjki macicy, raka piersi i innych.

Pacjenci szukają pomocy lekarskiej z powodu bólu częściej niż z powodu jakichkolwiek innych objawów. Niektóre sposoby leczenia są dość proste i charakteryzują się niewieloma skutkami ubocznymi, na przykład zwykłe placebo może zminimalizować ból pooperacyjny u 16 procent pacjentów. Może to także uczynić stosunkowo prosta terapia behawioralna. Objawy zmieniają się  często pod względem nasilenia i pod wpływem nastroju. Leczenie farmakologiczne należy wciąż do najpopularniejszych sposobów zwalczania bólu. Szacuje się, że blisko 20 procent populacji jest uzależnione od leków przeciwbólowych. Polacy znajdują się w światowej czołówce narodów zażywających leki przeciwbólowe. Leki przeciwbólowe zapobiegają docieraniu do mózgu informacji o bólu, powodują poprawę samopoczucia, co sprzyja powstawaniu uzależnienia. Do uzależnienia dochodzi z powodu zażywania leków bez kontroli lekarza. Zjawisko to jest coraz częściej spotykane ze względu na dużą dostępność leków przeciwbólowych Amerykanie zażywają 80 proc. wszystkich leków przeciwbólowych produkowanych na świecie. Statystki wykazują, że dziennie nawet 5,5 tys. Amerykanów dołącza do grupy nadużywających te środki przeciwbólowe. Według tych samych danych każdego dnia z powodu tego uzależnienia życie traci 40 osób.

[…]Ból nowotworowy może pochodzić od uszkodzenia nerwów, stanu zapalnego bądź też wielu zabiegów inwazyjnych związanych z leczeniem. Opiaty takie jak morfina często przynoszą niewielką ulgę w bólu, wywołują mdłości i są znane ze swojego potencjału do wytwarzania tolerancji, zależności i nadużywania. Wiedza kliniczna z lat 70 XX wieku sugerowała, że marihuana mogłaby złagodzić niektóre z objawów dręczącego ludzi cierpienia.

Ludzie już w najdawniejszych czasach wiedzieli, że konopie zwiększają apetyt. I to zjawisko jest potwierdzone medycznie. Wyniszczenie organizmu i utrata wagi przez AIDS czy w nowotworach jest bardzo znaczące. Powoduje to osłabienie funkcji obronnych. Wiele lekarstw obniża apetyt. Jego wzrost może być wynikiem stosowania konopi. Badania nad przyjmowaniem kannabinoidów  potwierdza to, że zwiększenie apetytu, a w rezultacie przybranie wagi wspiera leczenie i osłabia ból.

Terapeutyczne zastosowanie marihuany sięga 4500 lat . Jej działanie jest w większości przypadków bardzo pozytywne, ale mogę tez mieć niewielki wpływ na poszczególnych ludzi. To znaczy, że jedynie pacjenci i lekarze mogą decydować o przydatności kannabinoidów.

Podsumowując wydaje się, że kannabinoidy mogą być obiecującymi substancjami leczniczymi. Wymagają kontynuacji prac badawczych, które powinny doprowadzić do udoskonalenia terapii dla osób cierpiących.

Ludzie cierpiący między innymi na bóle nowotworowe potrzebują lekarstw. Wśród wielu propozycji jest także lecznicza marihuana. W świecie podejście do wykorzystywania walorów leczniczych marihuany jest różne. Uznało je na przykład Izraelskie Ministerstwo Zdrowia. Sformułowano wytyczne, które pozwalają realizować sponsorowany przez państwo przemysł dystrybucji i produkcji medycznej marihuany. Szacuje się, że 40.000 pacjentów z nowotworami ma pełny dostęp do tego lekarstwa. W Belgii można uprawiać jedną roślinę na własny użytek. W Czechach uprawa do 5 roślin i posiadanie do 15 gramów substancji jest traktowane zaledwie jako wykroczenie, nie przestępstwo. W Niemczech, Portugalii, Hiszpanii czy Francji posiadanie niewielkiej ilości marihuany jest legalne. Podczas wywiadu dla CNN w maju bieżącego roku  niemiecki Minister Zdrowia Herman Gröhe wyraził pragnienie, aby towarzystwa ubezpieczeniowe pokrywały koszty zaopatrzenia w konopie dla dotkniętych bólem pacjentów, w przypadkach, gdy inne metody leczenia zawiodą.  Zaś Marlene Mortler, niemiecka komisarz leków, podkreśliła iż „wykorzystanie ograniczonej ilości marihuany w celach medycznych jest pożyteczne i powinno być gruntownie zbadane, a  konopie nie są szkodliwą substancją. Dodała jednak, że  celem tej ustawy nie jest legalizacja rekreacyjnej marihuany. Ma traktować ona jedynie o marihuanie medycznej.W Holandii posiadanie i sprzedawanie w tzw. coffee shopach jest także legalne.

Przed 1900 rokiem produkty konopne były legalne w  Stanach Zjednoczonych; a w 1933 roku uchwalono prohibicję na marihuanę. Obecnie stosowanie konopi w medycynie jest legalne w 24 stanach. W Kalifornii działają cztery licencjonowane przychodnie stosujące marihuanę leczniczą. Wśród nich jest Harborside Medical Marijuana Center – przychodnia, która przyjmuje codziennie około 650 pacjentów leczących się, na podstawie wskazań od lekarzy. Punkt wydawania medycznej marihuany dysponuje ponad 100 różnego rodzaju preparatami najlepszej jakości, na całym świecie.

W 1973 roku doktor Tod Mikuriya wydał wybór prac poświęconych leczniczym właściwościom marihuany. Praca ta, po raz kolejny skierowała uwagę części świata medycznego ku marihuanie. Zaczęły znów być organizowane badania naukowe, chociaż skrajnie utrudnione ze względu na obostrzenia prawne i administracyjne.

W 1992 roku odkryto, że organizmy ludzi wytwarzają własną marihuanę – endokannabinoidy, a w roku 1993 zidentyfikowano receptory CB2.

W Kanadzie lecznicze używanie marihuany regulują od 2001 roku zasady MMAR (Marihuana Medical Access Regulations). Kanada była pierwszym krajem, który wprowadził tego typu regulacje. W USA wprowadziły je jedynie niektóre stany. W sierpniu 2003 roku 62-letni mieszkaniec Kanady, chory na AIDS został pierwszym pacjentem, który otrzymał marihuanę z upraw nadzorowanych przez rząd. Obecnie z programu korzysta 30 tysięcy pacjentów.  W kraju porównywalnym pod względem mieszkańców z Polską wydaje się, że nie jest to zbyt wielu pacjentów, ale powstaje tutaj pytanie: kiedy my w Polsce będziemy mogli podawać takie statystyki.  

Zainteresowany pacjent posiadający stosowne wskazanie lekarza może się ubiegać o licencję na posiadanie marihuany oraz, jeżeli sobie tego życzy, licencję na uprawę. Zezwolenia są wydawane na rok, potem trzeba je odnawiać. Obecnie rząd kanadyjski od 2014 roku dokonał zmian, polegających na tym, że zastąpiono monopol państwa systemem licencjonowanych hodowców, bezpośrednio obsługujących zarejestrowanych pacjentów.

Izrael jest uważany za kraj, w którym jest najlepiej rozwinięty system medycznej marihuany. Zaczęło się od roku 1999, kiedy na używanie marihuany zgodę wydało Ministerstwo Zdrowia. Dla hkilku osób chorych na raka i na AIDS. Do roku 2005 było to dziesięć osób. Ponieważ nie było legalnych źródeł zaopatrzenia – jedynym sposobem były własne uprawy. W sierpniu 2011 roku rząd izraelski zatwierdził nowe zasady programu medycznej marihuany. Planowane są dalsze udogodnienia dla pacjentów. Przewiduje się szersze stosowanie marihuany do walki z bólem. Do końca 2016 roku liczba pacjentów może wzrosnąć nawet do 4o tysięcy (w kraju liczącym niewiele ponad 8milionów mieszkańców).

Unia Europejska nie ma wspólnej polityki dotyczącej stosowania medycznej marihuany (ani wspólnej polityki narkotykowej). Na przykład Holandia ma program, a Szwecja – nie. Hiszpania wypracowała swój pomysł na używanie, tak jak Czechy. Niemcy zaś nie mają (niemieckie procedury wymagają dość skomplikowanego wykazania przez lekarza faktu, że w danym przypadku terapia marihuanowa jest jedyną, jaka pomoże pacjentowi w walce z jego bólem). W Wielkiej Brytanii wprowadzono w 1971 roku ustawę o przeciwdziałaniu narkomanii (Misuse of Drugs Act), w której stwierdzono wprost, że marihuana jest pozbawiona właściwości terapeutycznych. Od 2008 roku za jej posiadanie grozi kara więzienia do 5 lat. Jednak za posiadanie do prywatnego użytku niewielkich ilości można otrzymać jedynie policyjne „konopne ostrzeżenie” (cannabis warning), bez grzywny i wpisania do rejestru. Istnieje możliwość uzyskania zezwolenia na sprowadzenie z zagranicy leku konopnego dla konkretnego pacjenta.

W Czechach od 2012 roku akceptuje się prawo wprowadzające leczniczą marihuanę do aptek. Jest elektroniczna rejestracja recept, aby w ten sposób zwalczać ewentualne nadużycia.

Od 2013 roku prawo zezwala także na medyczne stosowanie marihuany we Francji  i w Rumunii.

Leczenie przeciwbólowe w Polsce jest nadal trudnym tematem, budzącym dużo pytań i wątpliwości. Dość sporadycznie pojawiają się próby podjęcia tematu poszerzenia asortymentu lekarstw, które pozwolą ludziom chorującym nie cierpieć. Podobną drogę przeszła medyczna morfina. Dzisiaj oczywistym jest jej stosowanie w bólach nowotworowych.

Światowa Organizacja Zdrowia opisując działanie i wpływ THC na organizm ludzki podkreśla zarówno szkody, jakie mogą wynikać z nadużywania marihuany i haszyszu jak uzależnienie, jak i możliwości jej zastosowania we współczesnej medycynie. Terapeutyczne działanie kannabinoidów wykazano w kilku kontrolowanych badaniach – na przykład, w stosowaniu ich przy leczeniu nudności i wymiotów, występujących w zaawansowanych stadiach choroby, takich jak choroby nowotworowe i AIDS.

Eksperci WHO podkreślają także, że dronabinol (tetrahydrokannabinol) jest lekiem dostępnym na receptę od ponad dekady w USA. Zwracają też uwagę na inne zastosowania terapeutyczne kannabinoidów, które znaleźć można w leczeniu astmy i jaskry, używaniu ich jako lek przeciwdepresyjny czy pobudzający apetyt oraz przeciwdrgawkowy.

Ponieważ zastosowanie THC we współczesnej medycynie jest ciągle utrudnione z uwagi na fakt, że w wielu krajach świata posiadanie tej substancji jest karane, Światowa Organizacja Zdrowia jest zdania, że „badania w tej dziedzinie powinny być kontynuowane”

 

 

marih

"Nadrzeczywistość’

_src_9503fotografia_krajobraz_mgla2

Nie wiem, czy „nierzeczywistość”, czy „nadrzeczywistość”, w każdym razie to, co wirtualne zdaje się być bardzie prawdziwe, niż to co … zmysłowo poznawalne.

Parę dni temu napisałam na facebooku, korzystając z jakiegoś tam programu, dowcip pod tytułem „Małgorzata Jantos konsulem RP na Madagaskarze”.

Szanowni Państwo dostałam prawie dwadzieścia telefonów, czy jest to prawda? Kiedy wyjeżdżam etc. Informacja została rozpropagowana i wiele osób mówiło mi, że w to uwierzyli.

Pomyślcie Państwo – co można napisać w mediach społecznościowych. WSZYSTKO.  Panu X wyrosła trzecia noga w czasie snu, a rano poczuł się, jak robak i …ludzie to kupią.

Rozmyły nam się te rzeczywistości, ale wiedział już o tym Fryderyk Nietzsche pisząc, że nie nie ma historii, a są jedynie interpretacje.

Moje przesłanie dla Łukasza..

 

Oczywiście nie mam żadnego osobistego interesu, aby pisać listy do Łukasza Gibały i cokolwiek mu sugerować, ale chciałabym, aby II tura wyborów prezydenckich w Krakowie odbywała się w aspekcie merytorycznym, a nie politycznym.

Łukaszu proszę więc Cię, przejdź teraz do drugiej fazy swojej kampanii: zacznij pokazywać bezsensowność oddania Krakowa PiSowi, tak, tak PiSowi, ponieważ ich kandydatka nie ma najprawdopodobniej żadnego pojęcia o zarządzaniu, a tym bardziej zarządzaniu dużym miastem z ponad 5 miliardowym budżetem. Może i jest średnią, czy nawet dobrą prawniczką, ale nie ma pojęcia o zarządzaniu. OK, powiecie, że niektórzy poprzedni prezydenci nie mieli pojęcia. Dla mnie jednak to bardzo ważny aspekt. Zarządzanie. Niełatwy kawałek chleba. Trzeba, moim zdaniem po prostu rozumieć, czym jest zarządzanie. To nie tylko przepisy prawa, to odpowiedzialność ekonomiczna.

Kandydatka PiSu nie będzie dobrze zarządzała miastem, jej wiedza i doświadczenie na to wskazują. Nie przyjmuję do wiadomości, że prowadzi jakąś tam komisję. To nie jest argument. Komisja to nie zarządzanie miastem.

Dlatego Łukaszu  pokaż w kolejnej odsłonie swojej kampanii, jaki wybór jest przed krakowianami i jakim zagrożeniem jest kandydatka.  Żelazny elektorat PiSu zagłosuje partyjnie.  Głosy pozostałe zostaną podzielone pomiędzy Ciebie i Jacka Majchrowskiego. Jesteście tymi dwoma, którzy przegrają, jeśli wygra kandydatka PiSu (według starej zasady, gdzie dwóch się bije…). Rządzić w jej imieniu będą niezbyt lotni działacze, a zostało ich niewielu, ponieważ tych bardziej rozsądnych porwała Warszawa. O Twoim stosunku do Jacka Majchrowskiego już wiemy, teraz pokaż tę drugą część kampanii. Pokaż czym stanie się Kraków z Małgorzatą Wasserman.

Czy potrzebne są ogrody zoologiczne?

zoo

Temat, który podejmę w niniejszym tekście będzie, być może, kontrowersyjny, ale wyprzedzający dyskusje, które już toczą się w całym świecie. Powszechnie się uważa, że ogrody zoologiczne są potrzebne, ponieważ jest to kontakt człowieka ze zwierzęciem, to pokazywanie , jak wyglądają, czy też jak się zachowują zwierzęta . Ale tutaj zaraz rodzi się pytanie: czy w dobie internetu, programów Davida Attenborough i National Geographic nadal potrzebujemy pokazywać  dzikie zwierzęta za kratami w zoo? Obrońcy praw zwierząt nawołują do bojkotu ogrodów zoologicznych, a dyrektorzy zoo prowadzą szeroko zakrojone zajęcia edukacyjne dla dzieci i młodzieży dotyczące ochrony zagrożonych gatunków. Kto ma rację?

W ostatnich paru latach organizowana jest ogólnopolska akcja „Nie chodzę do zoo”. Inicjatorzy akcji nawołując do propagowania hasła mówią przede wszystkim o tym, że zbyteczne jest powodowanie cierpienia zwierząt, które w warunkach  nienaturalnych, daleko odległych od naturalnych  nie potrafią funkcjonować. Tygrysy i lwy mają 18 tysięcy mniejszą przestrzeń w zoo niż w naturalnym środowisko, a niedźwiedzie polarne aż milion razy mniejszą. To pokazuje, że zoo może być porównywane do więzienia. Dla zwierząt jest to zamknięta przestrzeń, jak dla człowieka więzienie. Zwierzęta żyją w warunkach sztucznych. I brakuje im naturalnego otoczenia.

Obrońcy istnienia ogrodów zoologicznych twierdzą, że ich główną rolą jest zapewnienie przetrwania gatunków, ponieważ niedługo niektórych już i nie będzie. Na przykład żubry wyginęły w naturze dwukrotnie. Żyją w Białowieży i w innych miejscach w Polsce, dzięki temu, że kiedyś zostały wzięte do ogrodów zoologicznych. Gdyby nie to, żubra już  by nie  było.  Szacuje się, że za 20 lat na wolności nie będzie już żadnego orangutana z powodu zajmowania terenów ich życia pod uprawy palmy olejowej. Podobnie przedstawia się sytuacja  z wakitą, rodzajem małego delfina. Żyje on w Zatoce Meksykańskiej i do niedawna miał się dobrze, ale na skutek agresywnego połowu ryb zostało ich 20 sztuk.

W 2013 i 2014 roku aktywiści działający w ramach kampanii NIE CHODZĘ DO ZOO, prowadzonej przez Szczecińską Inicjatywę na Rzecz Zwierząt BASTA!, odwiedzili ponad 20 ogrodów zoologicznych w Polsce, dokumentując warunki życia przetrzymywanych w nich zwierząt. Ciasne i zanieczyszczone klatki, niewielkie wybiegi, samotność, rany, apatia i stereotypia wywołane brakiem odpowiedniej przestrzeni do życia. Celem kampanii jest uświadomienie ludziom, jak wygląda codzienne życie zwierząt w zoo oraz zdobycie poparcia dla działań przeciwko wykorzystywaniu ich dla rozrywki. Jak twierdzą organizatorzy akcji: najważniejsze, żeby ogrody zoologiczne nie kupowały więcej nowych zwierząt, a zapewniały jak najlepsze warunki tym, które już w nich są.” Mają oczywiście świadomość, że o sprawie należy zacząć mówić i pisać, ale oczywiście sytuacji nie da się zmienić z dnia na dzień. Dzisiaj  kampania „Nie chodzę do zoo” nie proponuje wprowadzania zmian prawnych dążących do zamknięcia wszystkich zoo w Polsce (dotychczas jedynym krajem, który podjął się tego zadania, jest Kostaryka), Początkowym krokiem jest uświadomienie ludziom, czym jest zoo dla zwierząt.

W Polsce istnieje ponad 20 licencjonowanych ogrodów zoologicznych bądź zoologiczno-botanicznych, chociaż nawet zarządzająca nimi Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska nie podaje dokładnych danych. Poza wyżej wymienionymi jest też kilkanaście parków dzikich zwierząt, które funkcjonują bez licencji.

W 2011 roku organizacja Born Free Foundation oraz koalicja ENDCAP przedstawiły w Parlamencie Europejskim wyniki raportu opartego na obserwacjach w ośmiu ogrodach zoologicznych w Polsce, z których żaden nie spełnił warunków tzw. Dyrektywy Zoo (obowiązującej w Unii Europejskiej) i innych przepisów związanych zarówno z dobrostanem zwierząt. Z raportu wynika, iż tylko 14 proc. gatunków przetrzymywanych w polskich zoo jest w jakimś stopniu zagrożonych wyginięciem, a jedynie 3proc. znajduje się na Polskiej Czerwonej Liście Gatunków Zagrożonych. Nie jest więc prawdą, że ogrody zoologiczne spełniają funkcję miejsc, w których się chroni gatunki ginące.

Oczywiście nie wszystkie ogrody są złe. Niestety, tych światowej klasy jest ciągle za mało. Ogrody zoologiczne mogą stanowić, jak piszą naukowcy, idealne laboratoria. Między innymi to dzięki pracy w Landau Zoo w Niemczech prof. Rory Wilson zmodyfikował położenie rejestratora danych na pingwinach, co później zastosował do badań ekologii tych zwierząt na wolności. W zoo w Calgary rozmnaża się żurawie, w Houston – preriokury, w Tallinnie – norki europejskie. Przykładów tego aspektu funkcjonowania i potrzeby istnienia zoo może być i więcej.

Powstaje więc pytanie, w czasach, kiedy coraz bardziej rodzi się świadomość ekologiczna: czy ogrody zoologiczne spełniają stawiane im kiedyś zadania, czy wciąż istnieje potrzeba ich istnienia?

Ja rzadko chodzę do krakowskiego zoo, potem czuję się nieco sfrustrowana tymi wizytami.

Prekariat. Opcja pracodawców :(

 

pracaPrzyznaję: nie przeczytałam do końca książki Guya Standinga: „Prekariat Nowa niebezpieczna klasa.” Przede wszystkim dlatego, że mnie nieco zirytowała. W każdym razie ją mam. Chciałam nawet podrzucić ją komuś, ale mam też  „Kapitał” Marksa , „Duch równości” (Kate Pickett, Richard Wilkins), a nawet „Kapitał XXI wieku”, francuskiego ekonomisty Thomasa Piketty’ego (700 stron to jest wyzwanie).

Standing utworzył neologizm „prekariat”. W swojej książce zwraca uwagę na powstającą nową grupę ludzi, którzy są zatrudniani na szczególnych, tymczasowych zasadach. Pisał, że grupę tę można scharakteryzować, jako ludzi pozbawionych siedmiu gwarancji zatrudnienia:

  1. gwarancji rynku pracy, czyli odpowiednich możliwości pracy;
  2. gwarancji zatrudnienia – odpowiednia ochrona pracownika przed zwolnieniem i stosowne dostosowanie w tym względzie przepisów prawnych;
  3. gwarancji pracy – gwarancja związana z wykonywaniem danej pracy, z pewnością wykonywania takich, a nie innych obowiązków;
  4. gwarancji bezpieczeństwa w pracy – szeroko pojęta ochrona zdrowia pracownika;
  5. gwarancji reprodukcji umiejętności – zapewnienie nauki zawodu, szkoleń, jak i właściwego wykorzystania nabytych umiejętności w pracy;
  6. gwarancji dochodu – dopasowana do wykonywanej pracy stała pensja;
  7. gwarancji reprezentacji – gwarancja przedstawicielstwa interesów pracownika, na przykład bycie członkiem niezależnego związku zawodowego   

Standing wyróżnia trzy aspekty, które charakteryzują prekariat

  1. szczególne stosunki produkcji: niestabilność zatrudnienia, brak tożsamości zawodowej, konieczność wykonywania pracy poniżej poziomu wykształcenia, konieczność pracy także poza godzinami pracy zawodowej
  2. szczególne stosunki dystrybucji: brak/utrudniony dostęp do świadczeń (emerytury, świadczenia chorobowe itp.)
  3. szczególny stosunek do państwa: postępująca utrata praw politycznych i socjalnych.

To gwoli przypomnienia. Standing charakteryzuje prekariat przede wszystkim przez pryzmat prawie że synonimu „niepewność” czy „frustracja”. W udzielonym wywiadzie Standig mówił, że „Prekariat nie jest jednorodny. Dziś widać wyraźniej co najmniej trzy odmiany prekariuszy. Pierwsi pochodzą z biedniejszych rodzin, z małych miejscowości, mają małe szanse na dobre wykształcenie i rozwój albo stracili stałe zatrudnienie z powodu wieku czy restrukturyzacji. Druga grupa to wykształceni młodzi ludzie zatrudniani na wiecznie darmowych albo kiepsko płatnych stażach, a także profesjonaliści żyjący z dorywczych zleceń, na czasowych umowach. Trzecia to m.in. migranci, niepełnosprawni czy byli skazani. Wszystkich łączy to, że żyją z pracy wykonywanej na niepewnych stanowiskach, bez stałych umów”

Niepewność jutra charakteryzująca prekariat ma być, według Standinga, usunięta poprzez wprowadzanie przez poszczególne kraje dochodu podstawowego, czyli stałej kwoty, którą otrzymywaliby obywatele, przy jednoczesnej rezygnacji z jakichkolwiek ulg podatkowych czy świadczeń pomocy społecznej. Niektóre kraje wprowadzają już eksperymentalnie dochód podstawowy. Jeśli zrealizują się plany przedstawione dopiero co przez fiński zakład ubezpieczeń społecznych, pierwszym krajem, który go wprowadzi, będzie Finlandia (Każdy Fin niezależnie od poziomu dochodów otrzymywałby co miesiąc wolną od podatku kwotę 800 euro. W skali całego państwa oznaczałoby to wydatek 52,2 md euro rocznie. Podobne rozwiązanie będzie testować Holandia – na razie w Utrechcie – i stan Alberta w Kanadzie. Myśli o tym Szwajcaria.

Pomyślałam sobie o paru sprawach: czy w Polsce istnieje prekariat, czy rzeczywiście koncepcja Standinga nie przyniosłaby korzyści i czy prekariat z ową „niepewnością i frustracją” jest de facto  tworzony przez politykę państwa, pracodawców, czy samych zainteresowanych, jak w tym mieszczą się pracodawcy (nie tylko wielkie korporacje, ale ci średni, czy niewielcy).

Standing mówił, że w chwili obecnej tworzy się rodzaj nowej świadomości, która opiera się na poszukiwaniu bezpieczeństwa poza pracą. Pisał tez, że lojalność pracownika wobec pracodawcy jest czymś zupełnie niezrozumiałym, ponieważ wobec prekariusza nikt nie jest troskliwy, a więc i on nie musi.

Dane GUS mówią, że na umowach cywilnoprawnych pracuje dziś 1,4 mln. Polaków, ale ZUS, Ministerstwo Pracy I Polityki społecznej ogłaszają, że jest to pół miliona mniej, zaś związki zawodowe twierdzą, że jest to 7 milionów ludzi. Powstaje pytanie:ilu Polaków celowo wybrało taką formę zatrudnienia, a ilu jest do tego nakłanianych wbrew własnej woli. I tego nie wie nikt 🙁

I zastanawiam się, jakby to było, gdyby zlikwidować ulgi, wsparcia finansowe, zasiłki; jak to byłaby suma? I jakby na tym tle pokazała się koncepcja dochodu podstawowego, tak mocno skrytykowana. Jest nad czym pomyśleć. Alternatywą zapewne nie jest rozdawnictwo wszystkiego, ponieważ na horyzoncie pomacha nam gospodarka lub raczej totalny upadek Wenezueli.

Na koniec wątek prywatny: kiedy rozmawiam z moimi dziećmi zastanawia mnie ów wątek prekariatu. Młodzi (a nawet już ci po trzydziestce, co kiedyś było wiekiem stabilizacji) nie dbają raczej o to, co było dla nas istotne, nie rozumieją, że praca jest dobrodziejstwem i potrzebą ludzkiej egzystencji. Podejmując pracę mówią: „po roku zmieniam i wpiszę do CV”.  I z taką sytuacją muszą się liczyć pracodawcy. Czy opłaca się inwestować w pracownika, o którym z góry wiadomo, że będzie rok, pół roku, no góra trzy lata.

Jak widać potrzebna jest i kolejna książka, która ukaże sytuację pracodawców wobec „niepewności jutra” prekariatu i nie wiadomo, która niepewność jest bardziej stresująca J

"Populizm" – epitet elit?

 

pexelsphoto684387Na łamach „New York Times” ukazał się artykuł Rogera Cohena zajmujący się stosowaniem pojęcia „populizm”. Autor stwierdził, że słowo „populizm” stało się nadużywanym epitetem, jakim elity posługują się wyrażając w ten sposób swoje niezadowolenie z władzy. Pojęcie „populizm”  jest wyrażeniem pogardy dla tych, którzy go wykorzystują. Jak napisał Cohen” jest to lekceważący termin stosowany wobec wszystkiego, czego elity nie rozumieją i nie starają się zrozumieć”.

Tak więc „populistyczny” jest ruch Trumpa, wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej, władza w Polsce, czy na Węgrzech .

„The Economist”, pismo o zasięgu globalnym, skierowanym do kręgów biznesowych i politycznych – używa między innymi określenia o rozszerzającym się w świecie  „wirusie populizmu”.

Cohen proponuje, aby to „obelżywe” słowo zostało usunięte z debat politycznych, ponieważ określenie kogoś mianem  „populisty” to rzeczywiste dyskredytowanie . Populista zwraca się do „plebsu, który niczego nie rozumie” (cyt. za Cohenem), a jest to wyraz braku szacunku dla demokracji.

Dalej autor napisał, że najwyższa pora, aby elity przyznały się do tego, że populizm gwarantuje polityczną skuteczność, a one same, „liberalne ofiary jego sukcesu” znalazły swoja własna narrację, swój własny „populistyczny przekaz”. Cohen podkreśla, że pojęcie „populizm” stało się tak pojemne, że zawiera w sobie wszystko: nacjonalizm i elitaryzm, jest tam lewica i prawica, bogaci prowokatorzy , konserwatyści etc. Opozycja stosuje retorykę obrażającą władzę nazywając ich „populistami”. Według Cohena zwolennicy Trumpa to są sprawcy, a nie ofiary uwiedzione przez jego populizm. Nie mają złudzeń co do tego, kim jest prezydent, ale podoba im się to, że „mówi jak jest”.

Cohen pisze, że najwyższa pora, aby pojęcie „populizm” przestało być używane, ponieważ pokazuje brak szacunku dla różnic, dzięki którym rozwija się demokracja.

A ja, z całym szacunkiem dla amerykańskiego publicysty, z nim się nie zgadzam.

Zapewne jest tak, że pojemność pojęcia „populizm” jest olbrzymia. Wpycha się do niego wszelkiego rodzaju pogardę dla tego, czego się nie akceptuje. I to jest racja. Racją jest i to, ze elity nie posiadają jednoznacznego hasła, które byłoby konkurencyjne dla populizmu.

Teraz można dokładniej się przyjrzeć temu, co napisał Cohen: po pierwsze nie wiadomo o jakich elitach pisał. Koncepcje elit, jak pokazują teorie, są różne. C. Wright Mills w swojej książce „Elita władzy” napisał, że elita to ci, którzy posiadają najwięcej tego, co można posiadać, to znaczy pieniędzy, władzy i prestiżu. Nie mogliby „posiadać najwięcej”, gdyby nie zajmowali stanowisk w wielkich instytucjach: to owe instytucje są bowiem nieodzowną bazą ich władzy, bogactwa i prestiżu, a jednocześnie – głównymi środkami wykonywania władzy, zdobywania i utrzymania bogactwa oraz realizacji ich większych roszczeń do prestiżu. Również i bogactwo zdobywa się oraz utrzymuje w instytucjach i dzięki nim. Tak więc elitami są ci – biorąc chociażby przykład, jakim jest obecna sytuacja w Polsce, którzy sprawują władzę. Korzystają w sposób nieograniczony z możliwości dotarcia do jak najszerszej grupy ludzi, wykorzystując na przykład ich dość ograniczoną świadomość ekonomiczną; niewielką odpowiedzialność za sytuacje ogólnopolską, a także opierając się na ludzkimegoizmie etc. Tak więc elity polskie , to władza (w znaczeniu Millsa), która  korzysta pełnymi garściami z populizmu.

Może więc chodziło Cohenowi o elity w sensie intelektualnym. Trudno jednoznacznie powiedzieć i o tym, ze elity intelektualne w Polsce nie są pod wpływem populizmu polskich elit władzy (też zapewne, jak tym w USA podoba im się, że polska władza „mówi jak jest”). Zresztą elity intelektualne mają dość często nikłą wiedzę ekonomiczną (i często są egzaltowane, jeśli chodzi o egalitaryzm).

Tak więc populizm nie jest jedynie obelgą wzajemnie rzucaną, ale instrumentem mającym przekonać tych, którzy nie za wiele wiedzą o zasadach dobrego i efektywnego zarządzania. Bez względu na to, jakimi słowami, czy językami się posługują i ile przeczytali książek.

Tak więc widać, że i elity i populizm są pojęciami, które są rozmyte i znaczą bardzo wiele. Populizm jest więc instrumentem. Służy przede wszystkim utrzymaniu czy też zdobyciu władzy. A sednem jest właśnie władza, a właściwie jej doraźność. Nie dobro kraju, nie przyszłość, ale doraźność, dotarcie do stania się elitą w sensie użytym przez Millsa.

A jak napisał Fryderyk Bastiat: „W sferze ekonomii każdy czyn, zwyczaj, instytucja, prawo pociąga za sobą nie jeden, lecz całą serię skutków. Niektóre z nich są natychmiastowe — te widać, inne pojawiają się stopniowo — tych nie widać. Można pozazdrościć tym, którzy potrafią je przewidywać.

Między złym a dobrym ekonomistą istnieje tylko jedna różnica: pierwszy poprzestaje na skutku widocznym, drugi zaś bierze pod uwagę zarówno skutek, który widać, jak i skutki, które należy przewidzieć.”

Ale przyszłość narodu, państwa już mało kogo interesuje. Może i dlatego, że nie przypomina im się tego, co głosił Bastiat. Władza jest chwilą, a narody trwają.

 

 

 

Czego uczy nas suweren?

pexelsphoto1068523Ogłoszona została data wyborów: 21 października . Kampania wyborcza będzie wyjątkowo krótka i podejrzewam dość brutalna. Z jednej strony walka o kontynuację władzy PiSu, z drugiej próba jej przejęcia rzez opcje antyPiSowskie. Samorząd jest wskaźnikiem tego, co się będzie działo przy wyborach do władz centralnych. Przypomnijmy, że 52,6% obywateli nie wzięło udziału w ostatnich wyborach. Ponad połowa uprawnionych do głosowania Polaków zlekceważyło możliwość brania i udziału w konstruowaniu władzy. W drugiej turze już ponad 60% nie raczyło pójść do urny.

Poczytałam, jak to wygląda w innych krajach europejskich: Hiszpanie chętnie biorą udział w wyborach. Frekwencja poniżej 50 procent jest uważana za złą. W wyborach parlamentarnych zwykle przekracza ona 70 procent. Dla niezdecydowanych opracowano aplikację na smartfony, która pomaga w wyborze partii. Hiszpanie coraz chętniej uczestniczą w życiu politycznym.

Od lat frekwencja we francuskich wyborach prezydenckich oscyluje w granicach 80 procent. W ostatnich wyborach we Francji w pierwszej turze wyborów  do urn poszło 77,77 proc. uprawnionych.

Frekwencja wyborcza w zeszłym roku w Niemczech to 75%. W Grecji w ostatnich wyborach to 74,15%. W Norwegii to 74-77%. I tak dalej. Nawet w Bułgarii w 2014 roku frekwencja wyborcza była wyższa, niż w Polsce 48, 66%.

Niższa była w Rumunii.

Po tym przeglądzie (dość wyrywkowym, ale znaczącym) wyraźnie widać, jak wygląda aktywność i świadomość polityczna Polaków. Nie jest dobrze. Oczywiście biorąc pod uwagę to, z czym trudno obecnie dyskutować, że demokratyczne wybory są czymś oczywistym i nie ma (jak na razie) zastąpienia ich czymkolwiek.

Polityka wszędzie jest podobna. Opinie o politykach, od czasów najdawniejszych – były i są zbliżone. Nie jest to profesja ciesząca się wyjątkowym szacunkiem. A jednak polityka jest wszędzie: w codziennym życiu, w kupowanej żywności, w samochodach, w mediach, oczywiście w podatkach. A ostatnio polityka wdziera się bezpardonowo do ludzkiej seksualności, moralności, religijności. Po prostu jest wszechobecna. I mówienie, że „mnie polityka nie interesuje” jest gaworzeniem małego dziecka, któremu taki poziom świadomości można wybaczyć. A jeśli podniesiemy VAT na książki, nałożymy cenzurę na Internet – to też powiesz Rodaku, że polityka cię nie interesuje?

Wybory są i będą. Przy niewielkiej frekwencji walka o rząd dusz będzie zacięta. A czego uczy nas suweren/wyborca? Ponieważ suweren twierdzi, że nie interesują go wybory (i w ogóle polityka), ale idzie, bo..sąsiad poszedł, tak w pewnym środowisku wypada etc: głosuje nie na człowieka, ale na partię. Najczęściej głosuje na pierwszą osobę, albo na (jak ma inwencję i zechce poczytać i się nie spieszy) na taką, której nazwisko coś mówi (najlepiej wychodzą na tym ci, którzy się nazywają Duda, Tusk, Fedorowicz, być może Kaczyński, dobrze też mają/mieli ci, o nazwiskach Dziwisz). Niekiedy głosuje na ładną dziewczynę (nawet tę, którą wypatrzył z siódmego miejsca), ponieważ mu się spodobała. Niekiedy na faceta, który śmiesznie się nazywa, albo ma odstające uszy. Niestety, tego nas – samorządowców nauczył wyborca. Tak więc, ponieważ o tym wiemy, odbywa się batalia o tak zwane miejsca biorące. W zależności od okręgu wiadomo, że wejdą z listy dwie, trzy czy cztery osoby. Trzeba więc przeanalizować swoje szanse: nazwisko, wiek, wygląd….(najmniej program, ponieważ naprawdę bardzo niewielka ilość osób tym się interesuje)

Moim  marzeniem jest świadomy i zaangażowany suweren/wyborca, który idzie do wyborów, ponieważ śledził działalność pewnych osób, wie, co zrobiły, jaką mają inicjatywę, co sobą reprezentują. I wtedy, kiedy taki suweren będzie wyborcą – listy będą układane alfabetycznie. Wyborca znajdzie tego, którego zna i któremu ufa, z którym się będzie chciał i mógł skontaktować. I może dopiero wtedy do głosu dojdą osoby nie połączone z żadną partią, zresztą może wtedy partyjność po prostu umrze. Będą osoby, a nie partie. Władzą będą aktywiści, osoby kreatywne , odpowiedzialne, etyczne, zaangażowane, ponieważ takie wybierze zaangażowany suweren.

Takie mam marzenie.

 

Nasze zęby polskie.

pexelsphoto298611Jak wygląda sytuacja uzębienia przeciętnego Polaka? Statystyki mówią, że jest bardzo źle. Wśród naszych rodaków 6 proc.  w wieku od 35 do 44 lat ma zaawansowaną chorobę przyzębia. To dane z  badania prowadzonego w 2017 roku w pięciu miastach wojewódzkich, które  wskazuje na to, że stan przyzębia dorosłych Polaków pogarsza się, zamiast poprawiać. Co szósta osoba przed 40 rokiem życia wymaga kompleksowego leczenia. Bardzo wiele osób cierpi na zapalenie przyzębia .A ta choroba wpływa praktycznie na stan wszystkich organów człowieka.

Przede wszystkim znany i opisany jest związek przewlekłego zapalenia dziąseł z cukrzycą. Okazuje się, że stan dziąseł może być przyczyną stanu przedcukrzycowego, a u pacjentów z rozwiniętą cukrzycą znacznie pogarsza się możliwość jej kontrolowania .

.Raport Światowej Organizacji Zdrowia z 2003 roku jasno określał, że powiązania miedzy jamą ustną i resztą organizmu są udowodnione. Lekarze znaleźli powiązania między chorobami układu oddechowego a poziomem higieny jamy ustnej. Niedostateczne zdrowie zębów to także zwiększone ryzyko udaru, chorób nerek, demencji, chorób naczyń obwodowych, wrzodów żołądka, nowotworów jamy ustnej. Choroby przyzębia matek mogą być przyczyną niskiej masy urodzeniowej dziecka i często przedwczesnego porodu.

Także poważne problemy kardiologiczne mogą mieć swoje źródło w uzębieniu. Dotknięty próchnicą ząb staje się źródłem przedostania się do całego organizmu różnego rodzaju bakterii obecnych w ustach,

Ludzie zestresowani częściej mają problemy ze zdrowiem jamy ustnej. Jedną z przyczyn jest zwiększone wydzielanie hormonu stresu, czyli kortyzolu. W nadmiarze ma on niekorzystny wpływ na cały organizm, ale również na zęby i śluzówkę jamy ustnej. Stres dzienny objawia się w nocy. Jest to zgrzytanie zębów i zaciskanie żuchwy. Dentyści nazywają to bruksizmem.

Badanie stomatologiczne tak naprawdę nie ogranicza się tylko do przeglądu zębów. Składa się z wielu części i może wykryć różne choroby ogólne, o których istnieniu wcześniej nie wiedzieliśmy. Zdarza się też, że to właśnie niektóre schorzenia jamy ustnej mogą oddziaływać na cały organizm i powodować dolegliwości w odległych organach.

Sytuacja polskich dzieci i młodzieży jest bardzo niepokojąca – aż  76% młodych Polaków ma próchnicę, niewiele mniej zdradza oznaki niemycia lub niedokładnego mycia zębów. Okazuje się, że podawane jako pierwsza przyczyna złego stanu uzębienia wysokie koszty leczenia stomatologicznego nie są jednak bezpośrednim powodem.  W dużej mierze  brak odpowiednich nawyków dzieci i rodzicielskiej kontroli. Jak wynika z raportu przygotowanego przez organizatorów akcji „Chroń dziecięce uśmiechy”, skala niewłaściwej higieny jamy ustnej dzieci jest ogromna.

Według statystyk z badań przeprowadzonych w 2016 roku na grupie 4000 dzieci, 3190 (72,62%) nie myje zębów lub robi to niedokładnie. Wolontariusze  Fundacji Wiewiórki Julii przeprowadzili w 2012 roku kompleksowe bezpłatne badania stomatologiczne dzieci w całej Polsce i podkreślili fatalny stan uzębienia młodych Polaków związany z brakiem dobrych nawyków higienicznych. Polska jest jednym z krajów o najwyższym występowaniu próchnicy wśród dzieci w Europie. Stan uzębienia polskich dzieci jest alarmujący.

Światowa Federacja Dentystyczna (FDI) określiła priorytety na najbliższe lata w zakresie zdrowia jamy ustnej, które opublikowała w dokumencie „Wizja 2020” (Vision 2020). Celem tego dokumentu jest uświadomienie społecznościom, że opieka stomatologiczna jest podstawowym prawem każdego obywatela.

W tym roku 1 sierpnia 1 Ministerstwo Zdrowia rozpoczęło program dofinansowania zakupów sprzętu dla szkolnych gabinetów dentystycznych, który był skierowany do jednostek samorządu terytorialnego na szczeblu gminy, powiatu lub województwa. Program ma na celu zapewnienie uczniom dostępu do świadczeń stomatologicznych, a także objęcie jak najliczniejszej grupy dzieci i młodzieży oraz ich rodziców edukacją zdrowotną.

W Argentynie wracają do aborcji.

argentyna1W czerwcu bieżącego roku niewielką większością głosów Izba Deputowanych argentyńskiego parlamentu zgodziła się na legalizację aborcji. „Za” głosowało 131 deputowanych, „przeciw” – 123. Dzisiaj ustawa była rozpatrywana przez Senat.

Nowe prawo przewiduje, że aborcja będzie dozwolona do 14. tygodnia ciąży. Będzie mogła się jej poddać każda kobieta na życzenie. Po tym terminie zaś będzie to możliwe w przypadku zagrożenia życia matki lub dziecka, a także gdy ciąża była wynikiem gwałtu.

Na wynik głosowania zareagowali argentyńscy biskupi. W oświadczeniu, zatytułowanym “Całe życie ma wartość” z datą 14 czerwca, Komisje episkopatu – Wykonawcza oraz ds. Świeckich i Rodziny wyraziły ból z tego powodu, dodając jednak, że należy go przemienić “w siłę i nadzieję, aby nadal walczyć o godność całego życia ludzkiego”. Zapewniono, że biskupi nadal popierają ideę dialogu w dalszej debacie prawnej.

Mariela Belski, dyrektorka Amnesty International Argentyna powiedziała: Cieszymy się z tego pierwszego kroku w stronę dekryminalizacji aborcji. Nowe prawo wreszcie przerwie zamknięty krąg, w którym tkwiły kobiety: musiały ryzykować swoje życie i zdrowie, a jednocześnie groziło im więzienie za przerwanie ciąży. Uznawanie aborcji za przestępstwo jest niezgodne w prawem międzynarodowym.”

Zgodnie z obowiązującym obecnie prawem aborcja jest dostępna w Argentynie tylko, jeśli życie lub zdrowie kobiety jest zagrożone lub jeśli ciąża jest wynikiem gwałtu. Nowe prawo przewiduje całkowitą dekryminalizację i możliwość przerwania ciąży bez względu na powód do 14 tygodnia ciąży.

Czytam gazety z ostatnich paru dni. Same tytuły są potwierdzeniem Nietzschego, że „nie ma historii, są tylko interpretacje”. W zależności od profilu, polityki gazety brzmią one tak, jakby mówiły o innych sprawach: a więc: „Argentyna: historyczny krok w stronę dekryminalizacji aborcji”, „Argentyna odrzuciła legalizację aborcji”, „Zielony protest kobiet w Argentynie. Walczą  o legalizację aborcji”; „Argentyna : tłumy wiernych  modlą się, aby „legalizacja aborcji” nie nastąpiła”.

No i ostatecznie już wiadomo, że Senat Argentyny odrzucił projekt liberalizacji  prawa aborcyjnego.

Debata w argentyńskim parlamencie trwała ponad 15 godzin. Ostatecznie, zgodnie z przewidywaniami, senatorzy odrzucili projekt. Za przyjęciem głosowało 31 senatorów, przeciwko – 38.

Porażka zwolenników zwiększenia dostępności aborcji oznacza, że podobny projekt nie może przez najbliższy rok trafić pod obrady parlamentu. Dopiero po 12 miesiącach możliwe jest ponowne złożenie projektu.

Obecnie Argentyna zezwala na aborcję tylko w przypadku gwałtu lub poważnego ryzyka dla zdrowia kobiety.

W trakcie dyskusji pewien senator zaczął mówić, że „gwałt na kobiecie nie zawsze oznacza gwałt”, ale „czynność nie do końca przyzwoloną”. Na Sali obrad i na ulicach, gdzie przysłuchiwano się obradom – wybuchło oburzenie. Poziom dyskusji i argumenty przypomniały mi niedawne wydarzenia na Sali obrad Rady Miasta Krakowa o in vitro. Poziom dyskusji i poziom argumentów podobne.

No cóż. Episkopaty w wielu krajach decydują o tym, jak mają żyć ludzie, bez względu na to, czy są w ich społeczności wyznaniowej, czy nie 🙁

Kiedy traci się instynkt? Niebezpieczeństwo władzy.

lewImmanuel Kant nazwał prawo moralne imperatywem kategorycznym: „Postępuj tylko według takiej maksymy, dzięki której możesz zarazem chcieć, żeby stała się prawem powszechnym”.

Prawo to, według Kanta ma być powszechne, aprioryczne, imperatywne, kategoryczne i formalne. Nie mówi, co mamy czynić, lecz podaje ogólną zasadę, na podstawie której zostają uprawomocnione decyzje . Oczywiście imperatyw, już za czasów Kanta został wielokrotnie podważony, co oczywiście nie zmienia faktu, że taka koncepcja została przez filozofa opisana i starannie przez niego stosowana. Intencją Kanta było dać do rąk człowiekowi uniwersalna zasadę moralną, która wskazywałaby mu „moralny azymut”.

Kant pisał, że najbardziej niemoralnym czynem jest ten, który staje się wyjątkiem w zasadzie. Chcielibyśmy, aby taka, czy inna zasada obowiązywała, ale dla siebie czynię wyjątek – opisując okoliczności, które mnie zmusiły do takiego, czy innego zachowania.

Piszę to w kontekście różnych wyczynów i zachowań polityków, samorządowców i innych osób posiadających władzę. Władza nosi w sobie nieuchwytny urok, czar, buduje świadomość, że wszystko wolno. I ta świadomość rodzi się powoli, ale rośnie z latami. Powiększa się. Trzeba być niesamowicie odpornym, aby móc zdławić w sobie tę wciąż rosnącą myśl, że można wszystko i że nikt, nie tyle nie zauważy, ale że nikt za to nie ukarze, nie napiętnuje. Inni powinni przestrzegać prawa, pewnych zasad ogólnie obowiązujących, ale „ja nie muszę”.

Są, ba, może wcześniej tacy bywali, którzy przestrzegali podstawowej zasady, że „mnie, jako zarządzającemu – wolno mniej, niż innym”. Wszyscy widzą, co robię, jestem pod czujną obserwacją, ale pomijając obserwację , nie powinienem czynić dla siebie i swojej rodziny wyjątków.

No i właśnie: są wśród nas jeszcze tacy, co tak myślą, ale jest ich (nas) coraz mniej. I szkoda.