Dawniej, a ja to jeszcze pamiętam, nie zdarzało się, aby drużyny sportowe przekazywały sobie zawodników, albo ich „sprzedawały” (właściwie cudzysłów jest zbyteczny). W każdej z drużyn grali zawodnicy związani z konkretną narodowością, pochodzący z danego kraju. Były to drużyny narodowe. A potem zaczęli do nich przenikać ludzie z zewnątrz, sportowcy grający w innych drużynach. I zaczęło się dziać tak, że drużyna upadająca nagle dostawała wiatr w żagle i zaczynała zwyciężać. Mnie to zawsze oburzało i wtedy, kiedy zaczęły się owe transakcje – przestałam się interesować piłką nożną i w zasadzie innymi grami zespołowymi. Chociaż, jak wiadomo, także i zawodnicy sportów indywidualnych – są rożnej narodowości, w wielu krajach – Niemcy reprezentują Polskę, Rumuni – Francję; Uganda – Rosję etc. A tutaj ten, czy ów mówi, że się nauczy języka kraju, który reprezentuje na olimpiadzie, kiedy będzie miał nieco więcej czasu.
A ja sobie pomyślałam, słysząc o kolejnym transferze zawodnika, dlaczego tak nie jest w polityce? Być może rozwiązywałoby to problemy finansowe partii. Na przykład partia X kupuje sobie polityka, który jest dobry i podniesie sondaże partii. Albo ta, która ma problemy finansowe wystawia na licytacje paru swoich. Ponieważ tak mało znaczą identyfikacje ideologiczne, że właściwie można być wszędzie, każdy w każdej partii. Coraz trudniej określić, co jest lewicą, prawicą, liberalizmem. Wszystko się rozmywa, staje nijakie. Przenika wzajemnie, dlaczego więc nie pomyśleć na serio o kupowaniu polityków. Powiecie Państwo: przecież tak się dzieje, ale wciąż nie jest to oficjalne. A gdyby tak, proszę sobie wyobrazić, poranny komunikat: w dniu wczorajszym partia X zakupiła za 2 miliony złotych polityka z partii Y. Albo na przykład komunikat taki: partia X zakupiła na Węgrzech od partii Fidesz jej bardzo aktywnego polityka.
Myślicie Państwo, że to jest żart? Teraz tak, ale może już niedługo….