Od paru dni wciąż mówi się i pisze o budżecie. Najbardziej przykre są nagonki medialne. Jeden z dziennikarzy naszej lokalnej gazety prawie krzyczał, że naszym obowiązkiem (naszym, a więc radnych) jest poprawianie budżetu. Ergo: budżet zrobił prezydent (mając do dyspozycji 2800 urzędników), my zaś radni (43 osoby) mamy poprawić jego "dzieło".
Nie wiem dlaczego tak trudno zrozumieć decyzję, że nie chcemy tego robić. Posługując się przykładem można to ująć między innymi i tak: jeśli na uczelni promotor przyjmuje wybitną pracę magisterską mówi do magistranta: pana praca jest świetna, wystarczą małe poprawki i proszę ją składać do dziekanatu; jeśli zaś praca jest bardzo zła: recenzent pracy odmawia recenzowania, mówi nie chcę recenzować tej pracy, ponieważ nie spełnia podstawowych wymagań jakie stawiamy przed takimi pracami. I wszyscy to rozumieją. Kiedy Rada Miasta odmawia współodpowiedzialności za bardzo zły budżet, wszyscy krzyczą: waszym obowiązkiem jest poprawienie tej pracy. Oczywiście, jeśli byłaby jakakolwiek chęć współpracy i współtworzenia przez prezydenta, to dzieło byłoby nasze wspólne, ale tego nie było. Służyliśmy do tej pory prezydentowi za chłopca do bicia: jeśli ktokolwiek podważał decyzje prezydenta, on mówił: tego chcieli radni. I oczywiście nie jest prawdą, że prezydent spełniał wszystkie uchwały, które powstawały z inicjatywy radnych (patrz mój tekst " Co mogą, a czego nie mogą rajcy miejscy i prezydent. Kompetencje i możliwości"). Wybierał przede wszystkim te, które służyły reklamie jego osoby.