Zarządzanie zmianą.

 

„Każda zmiana, nawet na lepsze, jest zawsze połączona z poczuciem błędu i dyskomfortu”. Arnold Benett

Zastanawiam się od jakiegoś czasu, na czym polegała totalna klapa pomysłów edukacyjnych w Krakowie, które miała zamiar wprowadzić pani Anna Okońska-Walkowicz. Do takich, zdawałoby się dobrych koncepcji zaliczyć można i te, które usiłowała wprowadzić była dyrektor ZIKITu.  Co się stało, że nic nie wyszło.  Moja intuicja podpowiadała już wtedy to, co teraz  wiem. Obie panie usiłowały wprowadzić zmiany, bez metodologii, koncentrowały się nad tym: co zrobić, a nie jak to zrobić. Osobnymi sprawami jest to, co chciały zrealizować i zupełnie inną sprawą jest to, w jaki sposób. Nie to, co chciały, ale jak.  I obie na metodologii poległy.

John Kotter przez ponad 20 lat zajmował się metodologią wprowadzania zmian. Napisał kiedyś świetną książeczkę o … społeczności pingwinów, które stoją przed koniecznością wprowadzania zmian. Jak pisał Kotter – 70% projektów wdrażania zmian kończy się porażką. Wszyscy działamy w zmieniającym się otoczeniu i nie możemy pozostawać niezmienni i jest to poniekąd warunek naszego przetrwania, ale towarzyszą temu reakcje obawy (a mniej nadziei). Przede wszystkim opór psychiczny i intelektualny przeciwko wszelkim zmianom. Mechanizm ten określił i opisał jako teorię dysonansu poznawczego L.Festinger. Jeśli ktoś ma zaakceptować zmianę, musi zanegować wartość tego, do czego przyzwyczaił, a zmiana wartości jest trudna. Tak więc opór jest zjawiskiem realnym. I znów ktoś w zarządzaniu nazwał to „współczynnikiem oporo wobec zmian”.

Ludzie nie ufają tym, którzy proponują zmiany.

Nawiasem mówiąc bardzo ciekawa sprawa. Przygotowanie do zmian jest procesem bardzo trudnym i należało podejść do nich profesjonalnie. I kiedy byłoby to uczynione, tak jak należy – może by się udało. Zabrakło profesjonalnego podejścia, a w tym między innymi dialogu, konsultacji, nie było wiadome dlaczego zmiany zostały zaproponowane (mówiłam o konieczności bardzo szerokiego kontaktu z mieszkańcami Krakowa w sprawach edukacyjnych).

Konkluzja: no właśnie zastanawiałam się, czy wypisywanie konkluzji cokolwiek zmieni. Przecież już się stało. A czy wyciągniemy morał: a to już inna sprawa.

Kobiety w polityce.

Wokół się dzieją nieprzewidywalne (i to coraz bardziej zaskakujące) wydarzenia w lokalnej polityce. Większa część jest jakby obok mnie. Nie biorę udziału w bezpośrednich działaniach, ponieważ raczej staję się komentatorem, niż aktorem wydarzeń.

Większość z nas skrzywia się przy słowie polityka i mówi, że  to po prostu jest mało interesujące. Wielki filozof starożytności,  Arystoteles pisał, że każdy człowiek jest zwierzęciem politycznym i zainteresowanie polityką leży w jego naturze. Zapewne jest w naturze mężczyzny. Ale czy i kobiety? Czy jest naprawdę tak, że kobiety nie interesują się polityką. Pytanie trudne. Niektórzy mówią, że kobiety są mądrzejsze i wrażliwsze i w związku z tym polityka, jako najohydniejsza sfera życia ludzkiego, je po prostu brzydzi, więc ich w niej nie ma. Inni są zdania innego.

            W pracy Polityka jako zawód i powołanie Max Weber, niemiecki socjolog, historyk, ekonomista i teoretyk polityki podkreślał, że polityka jest dziedziną życia społecznego, w której nie można się odwoływać do zasad etyki, co nie oznacza, że polityka jest wyłącznie grą interesów. Polityka, według niego, jest
odwoływaniem się do wartości. Politykiem z powołania jest człowiek, który potrafi zaakceptować etyczne paradoksy polityki i potrafi przyjąć odpowiedzialność za skutki swojej działalności.

            Polityka nie może być tylko i wyłącznie dążeniem do władzy. Ludzie zaspakajający jedynie ten aspekt swojego działania są miernotami, niczego nie wprowadzającymi dla dobra ogółu. Istnieją – jak pisał Weber – dwa sposoby traktowania polityki jako zawodu. Albo się żyje „dla” polityki, albo też „z” polityki. Podział ten nie jest, oczywiście, całkowicie rozłączny. „Z” polityki, jako zawodu, żyje ten, kto usiłuje uczynić z niej stałe źródło dochodów, „dla” polityki ten, kto tego nie robi.

            Kobiety mają, jak pisał Francis Fukuyama, amerykański politolog i filozof, właśnie ten talent: stawiania spraw publicznych ponad cele prywatne. Tom Peters – powołując się na wyniki badań i analiz prowadzonych przez amerykańską antropolog Helen Fisher, twierdzi, że kobiety nadają się lepiej na liderów niż mężczyźni, są bardziej zdecydowane i łatwiej zdobywają zaufanie niż mężczyźni. Są na przykład lepszymi inwestorami i sprzedawcami, są otwarte na zmiany i coraz … bardziej potrzebne w nowoczesnej gospodarce. Dlaczego więc wciąż nie są widoczne w polskiej polityce.

            Nie wykorzystywanie potencjału kobiet – połowy populacji każdego kraju- jest dużym marnotrawstwem. Przecież kobiety mają talenty, które należy wykorzystywać w biznesie i w polityce. Należy więc je zachęcać do udziału w życiu politycznym. Czynnie, poprzez inspirowanie do konkurowania o stanowiska , a także i biernie poprzez wzmacnianie ich udziału w wyborach.

            Wiedza dotycząca spraw ekonomicznych jest w społeczeństwie polskim dość wątła. Wiele osób nie rozumie, jakie konsekwencje dla ich rodzinnych budżetów może przynieść zwiększająca się inflacja, co oznacza dla gospodarki, a więc także i dla ich domowych finansów zwiększenie bezrobocia, wzrost akcyzy. Ludzie niestety nie rozumieją jak daleko wkracza w ich życie polityka. A ona jest wszędzie, mieści się także i w kostce masła, w słoiku kremu, w egzotycznych owocach sprowadzanych do sklepów z Afryki. Jaka jest zależność pomiędzy tymi produktami, a polityką? Ano na przykład taka, że kiedyś może pojawić się polityk, który uzna ową kostkę masła i krem do twarzy za środki luksusowe – stworzy i wprowadzi w życie ustawę kwalifikującą je do grupy nazwanej na przykład grupą luksusową, za którą przyjdzie nam płacić podatek dajmy na to 60%. Inny polityk określi owe produkty jako podstawowe i niezbędne do życia, a tym samym zapłacimy podatek niewielki. Tak samo może się dziać z książkami, samochodami, mieszkaniami. Punkt widzenia polityków wciąż jeszcze powoduje zmiany na rynku ekonomicznym. Dobrobyt w państwie zależy od opcji, która ma władzę: oddala się od społeczeństwa lub do niego zbliża.

Należy więc słuchać, co mówią politycy, i co może wyniknąć z przejęcia przez nich władzy. Dobrze byłoby założyć i to, że nie wszyscy kłamią, a niektórzy mogą być nawet konsekwentni w swoich działaniach.

Czy jest więc słyszalny głos kobiet i mężczyzn, czy też po prostu Polaków. Czy poza rozróżnieniem na opcje partyjne istnieje różnica pomiędzy interesami w polityce wynikającymi z potrzeb kobiet i
mężczyzn. Jeśli nie istnieje, to wszystko jest dobrze, a jeśli istnieje?

Przeprowadziłam ankietę wśród znajomych płci obojga. Pytałam, dlaczego ich zdaniem kobiety nie interesują się polityką i czy w ogóle to pytanie jest dobrze sformułowane. Może się interesują, ale nie działają, nie chcą walczyć o stanowiska, miejsca, funkcje. Mało kto zaprzeczył takiemu sformułowaniu pytania. Potwierdzali raczej zawartą w nim sugestię. Tak, kobiety nie interesują się polityką w takim samym stopniu, jak mężczyźni. Ale dlaczego tak jest? Ponieważ, jak usłyszałam, mają za dużo innych obowiązków, są szlachetniejsze i brud polityki ich nie wciąga i nie frapuje, są za delikatne, uczciwe etc. Niewielu mówiło, że są nie dopuszczane do stanowisk, a jeśli są, to przede wszystkim dzięki męskiemu wsparciu i menedżerstwu. Zresztą i z ta tezą bywa różnie.

O dyskryminacji kobiet mówi się przy sprawach placowych. W Polsce, jak można przeczytać, zdarza się ona dość rzadko. Nierówność wynagrodzeń między pracownikami różnej płci,  unijnym żargonie zwana pay gap, dla całej Unii wynosi średnio 17 proc. Według unijnych szacunków, w Polsce pay gap jest na poziomie 10 proc. Jednak zdaniem badaczy, przyjęty w ośrodku Eurostat sposób wyliczeń nie oddaje całej prawdy o naszym rynku pracy. Eurostat korzysta z danych GUS, który zbiera informacje o zarobkach tylko w zakładach zatrudniających ponad 9 osób. Gdy policzyć zarobki wszystkich kobiet i wszystkich mężczyzn w naszym kraju, to wychodzi, że Polki zarabiają przeciętnie około 30 proc. mniej niż Polacy. Co nijak się ma choćby do ich poziomu wykształcenia: kobiet z wyższym wykształceniem jest 19 proc., a mężczyzn – 14 proc.

A może jest i tak, że zróżnicowanie wynagrodzeń wynika i z tego, że kobiet nie ma w polityce? Dziś specjaliści od zarządzania nie mają wątpliwości, że konwencjonalny styl kojarzony z działaniami  mężczyzn, stawiający na rywalizację, sztywną hierarchię, zarządzanie przez autorytarne wydawanie poleceń i ścisłą kontrolę, ustępuje stylowi stawiającemu na współpracę, komunikację, dobieranie zadań do zainteresowań pracowników, który chętniej dobierają kobiety. Z  publikacji „Financial Times” wynika, że firmy
zarządzane przez kobiety mniej cierpią w czasach kryzysu. Między innymi dlatego, że kobiety menedżerowie są mniej skłonne do ryzykownych kroków. Tu jednak kręci się błędne koło. Kobiety, które widzą, że ich szanse na awans są mizerne, przenoszą uwagę na dom, tam szukając źródła życiowej satysfakcji. Odpuszczają inwestowanie w siebie, które mogłoby wzmocnić szanse na awans
– i wyższe zarobki. Opracowania dotyczące udziału kobiet w biznesie doczekały się obszernych komentarzy. Wciąż ich brakuje, jeśli chodzi o udział kobiet w polityce.

Jak to więc jest: czy kobiety nie interesują się polityką, czy raczej z góry odpuszczają rywalizację? Ale dlaczego tak się dzieje, nie ma na to jednej i obowiązującej odpowiedzi. W każdym razie fakty mówią o sobie. Wystarczy popatrzeć na salę obrad Sejmu, Senatu a nawet i Rady Miejskiej Krakowa. Najnowszym wydarzeniem są spekulacje dotyczące kandydatów na prezydenta Krakowa. Są oczywiście sami mężczyźni. Różę Thun, która wypowiadała się tak samo enigmatycznie, jak część panów (pod tytułem „może będę”) natychmiast odsunięto, twierdząc, że „ona zajmie się europarlamentem”. No cóż dodać więcej. Signum temporis!! Jak długo jeszcze?



Dzień Sąsiada

Niniejszy tekst będzie potwierdzeniem tezy, że podróże kształcą. Wróciłam parę dni temu z parodniowej wyprawy. Mieszkałam w niewielkiej miejscowości pod Paryżem. We wtorek 28 maja cała miejscowość, w której, tak jak w tym czasie w Polsce –padał deszcz, zamieniła się w dość dziwne miejsce. Na wielu ulicach pojawiły się stoły pod parasolami, a ruch został zatrzymany i ulice wykluczone z ruchu, ale także w wielu ogrodach też zaczęły się osobliwe przygotowania. Oczywiście zapytałam, co one oznaczają i okazało się, że miejscowość przygotowuje się do Dnia Sąsiada. Znajomi Francuzi byli zdziwieni, że nie znam takiego wydarzenia i że w Polsce koniec maja nie staje się czasem wzmocnionych kontaktów sąsiedzkich. Po powrocie zaczęłam sprawdzać, jak to wygląda, gdzie się zaczęło i na czym polega. Sprawa wydała mi się interesująca przede wszystkim ze względu na możliwość podjęcia dialogu sąsiedzkiego, zaciesienia więzi, ale także i poprawienia sytuacji związanej z bezpieczeństwem mieszkańców.

Święto, jak doczytałam, obchodzone jest od 2000 roku w ostatni wtorek maja. Dzień
Sąsiada ustanowiony został z inicjatywy Europejskiej Federacji dla Lokalnej Solidarności. W całej Europie osłabiają się więzi społeczne, a rosnący indywidualizm prowadzi do coraz częstszego wycofania ludzi z lokalnego życia. Dlatego warto, jak napisano w uzasadnieniu ustanowienia Dnia, przynajmniej raz w roku zintegrować się z sąsiadami, zwłaszcza z tymi, których widujemy od lat, a nie mieliśmy okazji poznać ich bliżej.

Ta idea odrodziła się w Paryżu w 1999 r. (akcja „Dzielnice bez obojętności”).
Zaś ostatnio staje się coraz bardziej popularna w Europie. Raz w roku zachęca się mieszkańców wsi i miast do spotkań z sąsiadami, po to, by spokojnie porozmawiać i lepiej się poznać.

Dzień jest obchodzony w ponad 30.krajach europejskich, ale także w Kanadzie. Jest to
największe święto społeczności lokalnych w Europie, objęte patronatem Komisji Europejskiej i wspierane przez Komitet Regionów. W 2008 roku Dzień Sąsiada został włączony w obchody Europejskiego Roku Dialogu Międzykulturowego.

W 2007 roku w obchodach uczestniczyło już 7 mln ludzi z ponad 700 miast i organizacji z 28.krajów, a w 2008 – 8 mln ludzi z 800 miast i organizacji całej Europy.

W obchodach, od 2007 roku, uczestniczy już kilkanaście miast z Polski, m.in: Gdańsk, Katowice, Łódź, Poznań, Warszawa, Wisła i Wrocław.

            W tym roku w Warszawie odbyły się także Dni Sąsiada. Juz po raz czwarty. W całym mieście świętowało ponad 30 sąsiedztw, które ze względów pogodowych zmuszona była zrezygnować z plenerowych form aktywności, stawiając na kameralne spotkanie w bibliotece, świetlicy, Klubie Sąsiedzkim lub w innej przyjaznej i otwartej na sąsiadów przestrzeni. Wiele sąsiedzkich spotkań będzie trwało w Warszawie aż do 22 czerwca.

Chciałabym, aby w przyszłym roku do miast obchodzących Dni Sąsiada włączył się też Kraków. Każda inicjatywa prowadząca do powiększenia obszaru porozumiewania się ludzi jest dobra. Kiedy z sobą rozmawiamy, kontaktujemy się, pomagamy sobie – to wszyscy
możemy na tym skorzystać. Starajmy się więc nie być dla siebie niewidzialnymi, ale obecnymi sąsiadami, mieszkańcami, obywatelami.

Urząd i rada miasta czy też rady dzielnic  mogą pomóc, a także i zainicjować obchody , ale potrzebna jest inicjatywa mieszkańców, organizacji pozarządowych które w Krakowie stają się coraz bardziej aktywne. Ja deklaruję pomoc wszystkim, którzy będą jej potrzebowali, a w przyszłym roku na pewno przekonam moich sąsiadów, aby zebrali się w majowy wieczór i abyśmy się lepiej poznali, ponieważ jak kiedyś śpiewał zespół Alibabki ” Jak dobrze mieć sąsiada, Jak dobrze mieć sąsiada On wiosną się uśmiechnie, Jesienią zagada, A zimą ci pomoże Przy węglu i przy koksie. I sama nie wiesz, kiedy Ułoży wam rok się”.

 

Zgłaszam kandydaturę.

I znów zaniedbałam bloga. No cóż ludzie mniej chętnie czytają długie wypowiedzi, a chętniej „ćwierkanie”.W „międzyczasie” napisałam list do Gazety Wyborczej (wydrukowany !! bodajże 26 maja), gdzie apeluję do dziennikarzy gazety, aby nie zamieniali jej w kolejny tabloid, w którym pezpardonowo traktuje się ludzi. Ale dzisiaj o innym wydarzeniu: o kandydatach na prezydenta Krakowa. Tytuł niniejszego wpisu jest oczywiście zabiegiem PP. Poczytają, jak zobaczą tytuł (tak się dzieje wszędzie). Król jeszcze żyje i ma się dobrze (ba, powiedziałabym, że coraz lepiej), a skórę już inni rodzielają. I tak się zastanawiam nad mechanizmem ludzkiego myślenia. Zarządzanie (prawdziwe, to z wizją i konsekwencją) nie jest łatwe. Wielu kandydatów nie ma o zarządzaniu (prawdziwym, a nie „knuciu politycznym”) żadnego pojęcia, ale chcą być prezydentem. Moim zdaniem, jesli to ma być rzetelny i dobry prezydent – to  poza pojęciem o zarządzaniu, powinien znać problemy Krakowa, jego mechanizm. Inaczej będzie się go uczył przez czas, który będzie stracony dla miasta.

To po pierwsze, po drugie widać, jak wszyscy traktuja tzw. „organ wykonawczy”. Przecież w zarządzaniu organ wykonawczy jest … wykonawcą tego, który buduje uchwaly, ma koncepcję etc. A tutaj wszyscy wiedzą, że jest to system prezydencki, a więc taki, gdzie nieprawdą jest to, co zostało napisane. Rada jest słaba w swoich kompetencjach, a poza tym odpowiedzialność zbiorowa jest żadną odpowiedzialnością. Tak więc wszyscy chca być „wykonawcą”. Nie poraża ich duże zadłużenie miasta, odpowiedzialność (eeee, właściwie znikoma, więc da się przeżyć). Chcą się wpisać w historię świata. Kiedyś, kiedy byłam w Efezie widziałam resztki po świątyni poświęconej Artemidzie. W 356 p.n.e. świątynię spalił szewc  Herostrates w nadziei, że ten występek unieśmiertelni jego imię. I co dziwne – tak się właśnie stało. Świątynia przestała istnieć, a imię szewca pozostało.

Nie proponuję spalenie świątyni, ale proszę popatrzeć, jak w dalszym ciągu – trwa walka na wszekich frontach o unieśmiertlenienie. Przecież nikt nie uważa, że zabiega o zostanie prezydentem ze względu na dobro miasta, że ma w sobie walory, które pozwolą Krakowowi stac się piękniejszym, zasobniejszym … Chcą raczej być, jak ów Herostrates.

Czytam książkę Williama Dalrymple o współczesnych Indiach i ludziach tam żyjących. Książkę polecam.

Edukacja przywilejem a nie obowiązkiem.

We wszystkich stacjach radiowych i telewizyjnych od czasu do czasu pojawiają się napisy „Autopromocja” – więc ja króciutko: jakiś czas temu napisałam atykuł do Gazety Wyborczej poświęcony edkukacji. Napisałam tam, że w dzisiejszych czasach, w których istnieje ogólny dostęp do internetu, TV i innych mediów – ogólna edukacja i wymagania, jakie stawia się przed szkołami (wszelkiego szczebla) powinny być „przeredagowane”. Edukacja ogólna, na którą przeznacza się gigantyczne pieniądze – nie jest efektywna, produkuje ludzi niedokształconych, poziom absolwentów z wyższym wykształceniem dramatycznie spada. Udajemy wszyscy, że poziom rośnie, a on spada. Edukacja powinna, tak jak bywało kiedyś, znów stać się przywilejem, a nie obowiązkiem. Nie będę rozwijała wątku, ponieważ mój tekst był dość obszerny. Tekst leżał długo i potem, po moim dopominaniu się o opinię, powiedziano, ze zastanawiano się, tekst ciekawy – lecz niestety dziękują. Toteż jestem mile zaskoczona tekstem Janka Hartmana, który pisze w dzisiejszej GW w atmosferze mojego wystąpienia. No cóż, tak bywa. Potem, o czym wspominałam napisałam tekst do Gazety Wyborczej polemizujący z Agnieszką G. – i sytuacja się powtórzyła. Zastanawiano się, potem napisano, że nie będą zaczynali polemiki z poglądami pani redaktor.

Wracając do edukacji. Kraków ma budżet mniej więcej (piszę o skali) 3,5 miliarda z czego podatnicy przeznaczają prawie 1/3 na edukację. Od szkół żąda się coraz więcej. Mają już nie tylko uczyć, ale wychowywać. Ostatnio zapytano mnie o to, jak powinna wyglądać edukacja patriotyczna w szkołach i jakie finanse na nią przeznaczyć. Odpowiedziałam, że nie można wszystkiego zabierać wychowaniu w rodzinie, ponieważ to ona ma obowiązki wobec dzieci. I coraz mniej uczy, ale przejmuje obowiązki rodziny. Może jednak szkolnictwo zacznie się „zwijać”, jako formuła usług publicznych, zacznie się powrót do edukacji domowej i ta publiczna będzie na najwyższym poziomie – ale przede wszystkim dla najbardziej zdolnych.

Kadencje władz.

Po raz kolejny piszę o kadencyjności władz. Okazuje się bowiem, że tym razem będzie tak, jak z mistrzostwami gry w piłkę nożną: grają wszyscy, a …. zawsze wygrywają Niemcy. Kadencje – najwyżej dwie po 5 lat  i konieczność opuszczenia miejsca. Tak jest na uczelniach, rektorów obowiązują kadencje i uczelnie istnieją od wieków. Zarządzanie miastem przez 10-20 lat jest niedobre. Gdyby miasta były własnością prezydentów, burmistrzów, radnych – to zupełnie coś innego. O własne mienie  przekazywane potomkom – po prostu się dba. Mienie wspólne, a więc niczyje – już jest gorzej. Jak wszyscy wiedzą cudze pieniądze wydaje się zdecydowanie najłatwiej. Odpowiedzialny król (bo przecież byli i królowie-utracjusze) dba o przyszłość swojego państwa i narodu. Prezydent miasta dba – po 15 latach rutyny przede wszystkim o swoich zaprzyjaźnionych znajomych, których ma już na każdym ważniejszym stanowisku. Szkoda wielka, że nie przeszedł projekt Ruchu Palikota odnośnie kadencyjności. Ale cóż, ileż odpowiedzialności powinno być wśród głosującyh posłów, aby podjęłi taką decyzję – zamykając sobie tym samym drogę do wiecznego bycia posłem. Sprawa jest tym pilniejsza, że nie ma zawodowych posłów przygotowanych do zarządzania.  A przed nami ….. znów wygrana Niemców

Filharmonia jak stadion?

Jestem częstym gościem w filharmonii krakowskiej. Cieszyłam się z decyzji dotyczącej powstania Centrum Muzyki. Dzisiaj przeczytałam tekst Dariusza Wiśniewskiego, który był kandydatem na stanowisko dyrektora Filharmonii Krakowskiej. I jedna uwaga mnie zasatnowiła. Autor pisze o tym, że nowy obiekt zapewne zweryfikuje poziom zespołu filharmonii i jego ofertę kulturalną. Salę 500 czy 600-osobową łatwo zapełnić publicznością. Nie będzie to już takie proste z salą dla 1500 osób. Ministrowie niektórych krajów wymagają 250-300 procentowego wzrostu sprzedaży abonamentów, zanim podejmą decyzję o budowie nowego obiektu. Znane są przykłady dobrych orkiestr, które po osiągnięciu upragnionego celu, jakim jest wybudowanie ogromnej i nowoczesnej sali koncertowej, przestały istnieć lub wegetują.

Zasatanowiłam się, czy ktokolwiek podjął trud przemyślenia wyżej opisanej sytuacji? Czy znów powstanie kolejny obiekt, który będzie nie wykorzystany. O Matko, aż się boję Krakowa Przyszłości, w którym będą puste obiekty: stadiony, hala w Czyżynach, Centrum Muzyki. Megalomania urbanistyczna.

Jeszcze o mediach.

Coś jeszcze o mediach. Nie mam oczywiście recepty na to, aby media zaczęły być obiektywne, nie zaangażowane politycznie, nie skumplowane z politykami czy samorządowcami, nie tabloityzowały się etc. Nie mam pomysłu. Każda wypowiedź będzie traktowana jak „zamach na wolność mediów”.  Przegenialna metoda. Mój znajomy od wielu lat uprawia podobny styl: zakomunikował światu wiele lat temu, że czuje się dyskomfortowo w Polsce, ponieważ jest Żydem. I od tamtego czasu uprawia dalej „politykę” opartą na eksponowaniu swojego pochodzenia i oczywiście przodków. Nikt go zapewne nie ruszy. Może zaniedbywać wszelkie obowiązki, ponieważ ktokolwiek będzie usiłował zmobilizować go do większej pracy, albo odważy się nie podpisać z nim przedłużenia kontraktu – będzie ogłoszony antysemitą. Kiedyś widziałam francuski film, który oparty był na niniejszej przegenialnej metodzie. Firma ma zwolnić człowieka, a ten korzystając z podsuniętego przez sąsiada pomysłu – udaje, że jest gejem. I w ten sposób wygrywa z zarządem firmy. Nikt nie ponawia pomysłu zwolnienia pracownika, aby nie być oskarżonym o dyskryminację związaną z preferencjami seksualnymi. No właśnie. Okazuje się, że najistotniejszą sprawą jest zbudowanie wokół siebie muru (obojętnie z czego), który obroni przed wszystkim.

Wracając do wszechwładzy mediów. Jakiś czas temu przeczytałam w „Wyskokich Obcasach” artykuł Agnieszki Graff. Zdenerwował mnie bardzo, ponieważ był napisany egzaltowanym stylem i zawierał między innymi zwierzenia autorki brzmiące mniej więcej następująco: „kiedy słyszę gdziekolwiek o przedsiębiorczości Polaków, to wyłączam media, ponieważ wciąż i wciąż o tej przedsiębiorczośći, a tak mało o potrzebach kulturalnych” etc. Pomyślałam sobie, że niemożliwe jest pisanie w taki infntylny sposób, że wprost jest nie do wiary, że dorosły człowiek, jakim jest feminizująco-lewicująca pani Graff nie wie, że jeśli będzie coraz więcej przedsiębiorczych Polaków, płacących podatki – to ona i jej artyści będą mieli coraz więcej kasy, aby móc wydawać  na kulturę. Najpierw gospodarka!! Napisałam tekst zawierający krytykę myślenia pani Graff. Gazeta go przyjęła, ale potem wycofała się. No cóż. Tekst był nie pomyśli ideologicznej linii gazety. Nawiasem mówiąc czuję się zagubiona, ponieważ nie ma na rynku polskim mediów o orientacji liberalnej (nie konserwatywnej, ale liberalnej!!). Może kiedyś wrócą, w jakiekolwiek formie, media obiektywne, nie zanurzone w politykowanie, w symaptie takie czy inne, ale media, które pokazują, a definiowanie, ocenianie zostawiają odbiorcom.



Władza mediów.

Niektórzy mówią, że jak cię nie ma w internecie – to nie istniejesz. Można do tej nowoczesnej mądrości dopowiedzieć: jak cię nie popierają media – to też nie istniejesz, bez względu na to co robisz, dla kogo robisz, co wynika z twojej aktywności. No cóż stara i mało odkrywcza prawda. Co więc pozostaje tym, którzy chcą istnieć. Wystarczy, że będą w dobrych (czytaj sfraternizowanych) kontaktach z mediami (czytaj poszczególnymi dziennikarzami). Tak więc nieważne co robisz, ważne by o tobie pisano, mówiono, pokazywano cię w TV. Media powodują, że istniejesz lub nie. Przykładów można by mnożyć nieskończoność. Ostatnio byłam na filmie „Suger Man”. I tam pokazano, że między innymi także i media nie wylansowały człowieka i on nie zaistniał. Przykład w drugą stronę? Oczywiście mogłabym napisać o Dodzie, albo o pewnym znanym mi profesorze, który mocno wsparty przez jedną z gazet, a potem przez kolejne media zaistniał. Człowiek znikąd, w ciągu paru miesięcy zaczął być najbardziej pożądaną postacią medialną. Kolejna osoba: pani dyrektor teatru, która powszechnie zaistniała dzięki prymitywnemu wpisowi na facebooku etc, etc, etc.

Mnie wielokrotnie kradziono pomysły. Zaprosiłam X do współpracy, nie spisałam kontraktu (bo jakoś głupio) i okazało się po jakimś czasie, że pomysł nie mój, że mnie w nim już nie ma. Kiedyś, wiele lat temu ukradziono mi pomysł, który mógł się stać moją świetnie prosperującą firmą przyszłości. Było – minęło. Dzisiaj spotkało mnie po raz kolejny, ale już z pomocą mediów. Okazało się, że  pomysł już nie mój, że mnie w nim nie ma. A media, gazeta aspirująca do głoszenia prawdy (no i nie wiem czy i mająca aspiracje być sprawiedliwą) pominęła mnie i najprawdopodobniej nie przez przypadek. Kradzież idei jest niemoralna, a rzadko ukazywana. Ludzie żerują na innych. I jest to praktyka powszechnie spotykana. Eh… chyba w każdej sytuacji zacznę podpisywać umowy.