Igrzyska a gospodarność

Przeczytałam w prasie, że nawet około 2,5 mld euro może wynieść przychód z Euro 2012 w naszym kraju i na Ukrainie. Pieniądze zgarnie organizująca imprezę Europejska Unia Federacji Piłkarskich (UEFA). Dla jej potrzeb oddaliśmy stadiony, bazy treningowe, zapewniliśmy gwarancje hotelowe; w stolicy pojazdy piłkarskich notabli mogą się nawet poruszać wydzielonym pasem.

UEFA na stadionach decyduje o każdym szczególe. Np. każde źdźbło trawy na  murawie ma mieć wysokość 23 mm, a ze stadionów, ich otoczenia i stref kibica muszą zniknąć reklamy firm, które nie są oficjalnymi sponsorami Euro 2012. Europejskie władze piłkarskie dyktują warunki, zarobią krocie, ale nie chcą się nimi dzielić.

Państwa ubiegające się o organizację Euro 2012 podczas negocjacji musiały
przedstawić określoną ofertę. Wśród wymagań UEFA było podpisanie gwarancji m.in.
zwolnienia z podatków dochodowych, VAT, akcyzy, podatków lokalnych oraz ceł- 
Gwarancje, w ograniczony zakresie, zostały udzielone UEFA w maju 2006 r. przez Zytę Gilowską, minister finansów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego.
W ślad za tym rozporządzenie zwalniające UEFA z podatku dochodowego od osób
fizycznych i od osób prawnych zostało wydane w lutym 2011 roku.

Na projekty związane z Euro wydaliśmy 90 mld złotych

 

Podczas Euro w Austrii i Szwajcarii UEFA płaciła m.in. podatki od dochodów uczestników imprezy. Dlaczego tak nie jest w Polsce? Nie wiadomo. W resorcie finansów nie ma już nikogo, kto prowadził negocjacie w latach 2005-2006.

Niczego więc nie rozumiem. Gdzie jest korzyść. Oczywiście nie wspomnieliśmy o szerzącym się niebezpieczeństwie HIV, kradzieżach etc. Może tak upadają cywilizacje? Koniec świata, czy co..

Znienawidzony ZUS

Zus jest najbardziej znienawidzoną instytucją w Polsce. Tak zwane ubezpieczenia społeczne są narzędziem międzypokoleniowej redystrybucji dochodu narodowego. W roku 1989 składka na ZUS wynosiła 38% płacy. W roku 1990 podwyższono ją do 43% i dołożono 2% składki na Fundusz Pracy. Potem sukcesywnie podwyższano składniki, aż prawie do momentu, kiedy opodatkowanie pracy od 1989 roku wzrosło o prawie 75%. Toteż kiedy słyszałam parę dni temu, że chcemy pomóc młodym ludziom, którzy są bezrobotni, poprzez dawanie im bonów na studia podyplomowe, na wynajmowanie mieszkań etc, pytam, dlaczego nie zmniejszymy im kosztów pracy. Kolega syna założył firmę, która polegała na myciu okien. Firemka sukcesywnie się rozwijała, młody człowiek pracował po 10 godzin dziennie; zaczął przymierzać się do zatrudnienie pracownika i nagle minął paromiesięczny (!!) okres ochronny i zaczął płacić podatki, ZUSy i inne. I… firemkę zamknął. Pytałam dlaczego i oczywiście odpowiedział, że właściwie zaczął  pracować na podatki, a niewiele mu zostało na życie. Im więcej pracował, tym więcej płacił. Stał się więc bezrobotnym, potem dostał się do zakładu pracy, w którym pracowała jego matka i w ten sposób zniszczono inicjatywę młodego człowieka, zamordowano maleńką firemkę i już.

Na koniec 1993 roku zadłużenie podatników w ZUSie wynosiło 30 bilionów starych złotych. Najwięcej oczywiście zalegają firmy państwowe. Czy jest możliwe wsparcie młodych chcących założyć własną działalność gospodarczą? Nigdy ich nie zachęcimy poprzez pomysły bonów, talonów etc, po prostu obniżmy im koszty pracy. Firma stabilizuje się mniej więcej po trzech latach. Zminimalizujmy koszty pracy młodych przedsiębiorców. Wtedy państwo straci nieco z podatków, ale w przyszłości firma okrzepnie i się zakorzeni, zaistnieje. W innym przypadku (patrz casus kolegi syna) społeczeństwo zyskało jednego więcej bezrobotnego.

Licznik długu publicznego zawieszony w Warszawie na rogu Alej Jerozolimskich i ulicy Marszałkowskiej wskazywał wczoraj 790,7 mld zł, czyli 20,8 tys. zł na każdego Polaka. Dane wyliczono na podstawie tego, ile oficjalnie pożyczyło polskie państwo. To jednak tylko część prawdy, ma ono bowiem także zobowiązania ukryte. O wiele większe, niż wskazuje licznik. Dorobiliśmy się ich głównie dzięki systemom emerytalnym.

Jak wynika z danych przygotowanych na prośbę „DGP” przez Zakład Ubezpieczeń Społecznych, przyszli emeryci ubezpieczeni w ZUS mają już zapisaną na kontach w I filarze astronomiczną kwotę 2,07 bln zł. Tyle że tych pieniędzy tam nie ma, bo zostały wydane na bieżące emerytury. To dług. Do tego trzeba doliczyć inne systemy niepodlegające tak skrupulatnej ocenie: mundurowych, rolników czy górników.

Wciąż kłania się myślenie Bastiata: co widać, a czego nie widać. Zarządzanie nie powinno być mysleniem doraźnym, ale perspektywicznym. Amen.

Trzy filmy

Chcę napisać o trzech filmach, które widziałam w paru ostatnich dniach. Wynika z tego, że nic nie robię, ale chadzam do kina. Co oczywiście prawdą nie jest, ponieważ w „międzyczasie” ciężko pracuję.

Byłam więc na filmie poświęconym Romanowi Polańskiemu i …nie polecam. Idźcie lepiej na spacer, do kawiarni i porozmawiajcie z rodziną.
Film pokazuje niewielką część życiorysu Polańskiego. Najwięcej (ale tak to już bywa z pamięcią wsteczną u 70-letnich panów) mówi Polański o swoich czasach wojennych, kiedy był małym chłopcem i był w getcie. Potem szybko przebiegamy przez długie życie wybitnego człowieka. Niewiele dowiadujemy się poza tym, co powszechnie wiadomo.

Następny film – to dzisiejsze wydarzenie –  poświęcone Wierze Gran. Weronika  Grynberg – tragiczna postać. Żydówka, artystka, oskarżona po wojnie o współpracę z gestapo. Z inspiracji Agaty Tuszyńskiej, autorki książki „Oskarżona Wiera Gran” powstał film, poświęcony bohaterce książki. Film mnie nie zachwycił. Pełno w nim niedomówień z jednej strony, z drugiej zaś wyraźna sugestia, że Wiera Gran została zaszczuta przez fałszywe oskarżenia. Cały czas miałam uczucie, że nad filmem tak naprawdę czuwa podstawowe pytanie. Pytanie ponadczasowe postawione przez Agatę Tuszyńską:  co trzeba przeżyć, aby móc się zachować w taki a nie inny sposób; gdzie są granice czynów moralnych i co może usprawiedliwić ludzką podłość współpracę z wrogiem, sprzedawanie innych etc, etc.

I oczywiście po prezentacji jego autorki w wypowiedziach nawiązały do tego, co przeczuwałam w całej konstrukcji filmu: do „czasów teczek”. Pani reżyserka nawiązała do pana profesora, który współpracował (lub nie) z UB, o tym, jak musiał się tłumaczyć, chociaż …. Sprawa trudna. No cóż, ja twierdzę, że trzeba było wszystkie teczki udostępnić, otworzyć, pokazać, tak, jak to uczynili Niemcy z ekipą STASI. Fryderyk Nietzsche napisał, że ma możliwości poznawania faktów, ponieważ tak naprawdę istnieją jedynie interpretacje.

I tak a propos interpretacji: na koniec świetny film o Bobie Marleyu. Idźcie, posłuchacie dobrej muzyki i zobaczycie film bardzo dobrze zrobiony.
Fil powstawał przez 6 lat, jest dopracowany, z zachowaniem proporcji. Fajny. Trwa ponad dwie godziny, a widzom wydaje się jakby chwilką.

Malowanie na ścianie.

Tyle się wokół dzieje, że znów nie mam zbyt wiele czasu na blogo-pamiętnik. Refleksji masę. Ale to działanie jest podstawą istnienia samorządowca, a nie pisanie. Mam wspaniały pomysł związany z dzisiejszym tematem, ale o nim potem.

Graffiti stało się od jakiegoś czasu słowem niedobrym. Gdzie tylko można mieszkańcy miast polskich bronią się przed działalnością grafficiarzy. Wymyśla się samozmywalne ściany, zawiadamia straż miejską i policję. Ludzie wolą brudne, zakurzone ściany domów, niż malarstwo na murach. Historia tego typu malowideł  pełna jest paradoksów, niedomówień i wieloznaczności. Jedni podkreślają, że jest to kontynuacja tego, co czyniono w jaskiniach paleolitycznych, czy na ścianach starożytnych miast greckich i rzymskich. Inni twierdzą, że początki graffiti sięgają przełomu lat 60. i 70. XX wieku, kiedy to popularne stały się tzw. tagi – wykonane flamastrem lub farbą stylizowane zapisy imion/pseudonimów młodych ludzi, którzy w ten sposób znakowali teren. Nieco wcześniej, bo już na początku lat 50., graffiti posługiwali się członkowie awangardowego ugrupowania Lettrist International (m.in. Isidore Isou, a następnie sytuacjoniści (Guy Debord,
Raoul Vaneigem, Ivan Chtcheglov). Ich wkład w upowszechnianie graffiti miał znaczący wpływ na paryski Maj ’68 (m.in. słynne hasła: „Nigdy nie pracuj!”, „Władza w ręce wyobraźni”, „Plaża
na ulicach”). Upowszechnienie farb w sprayu sprawiło, że napisy stały się większe, bardziej kolorowe i łatwiejsze do zauważenia. To właśnie tego typu formy stanowią graffiti w ścisłym znaczeniu.

Rozwój graffiti w Polsce to początek lat 80, a dokładniej czas stanu wojennego, kiedy to pojawiały się na ulicach wielu miast prace wykonywane za pomocą szablonów lub po prostu pędzla. Ta forma aktywności twórczej i politycznej przybrała na sile pod koniec lat 80. także za sprawą Pomarańczowej Alternatywy i wielu innych mniejszych grup lokalnych. Tak zwana nowa fala graffiti nastąpiła w latach 1992-1994, gdy grupa osób stosujących wcześniej technikę szablonową zaczęło malować ręcznie już tylko za pomocą farb w sprayu. Pozwoliło na to pojawienie się w sprzedaży pierwszych farb w aerozolu.

Graffiti jest przedmiotem sporów pomiędzy tymi, którzy twierdzą, że jest to ekspresja
swobodnej młodości i tymi, którzy określają zjawisko, jako niepokojącą plagę, która spadła na nasze miasta.

Na zachodzie Europy i w USA mówi się o „street art”, sztuce, która się dzieje na ulicach. Najbardziej wyrazistym tego przykładem może być Jean-Michael Basquiat, który jako nastolatek zaczął w latach 70 od graffiti, aby po kilku latach stać się uznanym malarzem, a po śmierci – legendą. W Anglii prace najsłynniejszego grafficiarza, Banksy ego – trafiają do galerii. W Polsce tak spektakularnego przykładu jeszcze nie można podać, chociaż tu i ówdzie pojawiają się znaczące talenty. Już i dzisiaj powstają na murach malunki wyrafinowane, dopracowane i przemyślane. Graffiti aspirujące do bycia sztuką nie są oczywiście bazgrołami informujących
przechodniów o tym, jakie zdanie miał autor o klubie sportowym Wisła czy Cracovia. O sztuce można mówić, a z brudzeniem ścian trzeba walczyć.

Graffiti staje się sztuką, która uciekła z galerii, nie czeka tam na nikogo, ale, tak jak reklama zaczepia przechodniów, konkuruje z nią. Teraz już nie jest aktem protestu politycznego, ale w dalszym ciągu staje się komentarzem do rzeczywistości, refleksją autora, interesującym,
kolorowym dziełem sztuki.

Łódź oddała w 2001 roku grafficiarzom ścianę przy ulicy Piotrkowskiej o powierzchni ponad 900 metrów kw. Wykorzystano na jej pomalowanie ponad 1000 puszek farby. Dzieło zostało wpisane
do Księgi Rekordów Guinnesa. W Krakowie mural Siva Rerum przy al. Powstańców Śląskich powstał na ścianie długiej na 90 metrów i wysokiej na 5 metrów. Poświęcony został historii Krakowa. Może więc można kontynuować współpracę? Może na przykład byłoby interesujące dostarczenie przyszłym artystom street artu zestawu murów, które mogłyby być przez nich wykorzystane? Kiedy się podróżuje po miastach świata można zobaczyć, jak ciekawie da się wykorzystać taką formę artystyczną dla ozdobienia przestrzeni publicznej. Może więc współpraca z grafficiarzami byłaby pomysłem dobrym dla Krakowa? Przecież zawsze jest lepiej współpracować, niż walczyć.

 

 

Nauka historii.

Wydawało się, że nie wtrącę się w jakiekolwiek dyskusje dotyczące nauki historii w szkołach. Ba, nawet twierdzę, że zażenowana się czułam, kiedy rozpoczął się strajk głodowy w „sprawie nauczania historii”. To nie ta metoda do tego problemu. Zresztą moja świadomość, jaźń, jakby to określić – jest raczej myśleniem „do przodu”. Historia nie wywołuje u mnie dreszcza emocji. Nawet nie pamiętam zbyt wielu wydarzeń ze swojego życiorysu. Potrafię zaplanować wydarzenia, zrealizować i je i zaraz zaplanować kolejne… Jednakże zdarzyło się coś, co być może zmieni mój stosunek do nauczania historii. Na zajęciach z bioetyki rozmawiałam ze studentami Uniwersytetu Jagiellońskiego o stosunku do śmierci, do eutanzaji w judaizmie. I nagle jakoś tak wyszło – zeszliśmy na tematy obecnie istniejących gmin żydowskich w Polsce. Od słowa do słowa zapytałam studentów o rok 1968 i o wydarzenia z tamtego czasu dotyczące relacji polsko-żydowskich. Okazało się, że studenci nie mają o tym żadnego pojęcia; że, jak powiedzieli, nie było czasu na omawianie współczesnej historii Polski. Uspokoili mnie, że wiedzą (co nieco) o Solidarności.

Inwestycje Krakowa a demografia.

Rolą osób zarządzających Krakowem jest, z jednej strony tworzenie dla mieszkańców
najdogodniejszych warunków do życia, z drugiej zaś budowanie miasta, które będzie istniało dla przyszłych pokoleń. Taka powinna być rola tych, którzy dbają o „tu i teraz miasta”, ale także przygotowują go na ewentualne zmiany, widzą perspektywę i kierunki rozwoju. Dlatego też powstają wszelkiego typu strategie, mające pokazywać to, że włodarze analizują możliwości i potrzeby miasta na dzień dzisiejszy, ale także widzą przyszłość. Dobrze skonstruowana analiza może stać się podstawą bezpiecznego bytu następnych pokoleń. Wiedza ta jest oczywista i nie podlega konieczności szerokiego uzasadnienia. Mądre zarządzanie miastem na pewno zasłuży na wdzięczność, tych, którzy będą mieszkali w mieście po nas.

W ekonomii, a więc i w zarządzaniu każdy czyn nie pociąga zwykle jednego, ale wiele następstw. Pewne z nich są natychmiastowe  – te widać, a inne pojawiają się stopniowo – tych nie widać. Ważne, żeby można było je jednak  przewidzieć. Między złym a dobrym zarządzaniem jest tylko jedna różnica: pierwsze dostrzega i bierze pod uwagę tylko skutki widoczne i bezpośrednie drugie dostrzega także konsekwencje oddalone w czasie. Zarządzanie miastem jest jak sadzenie lasu – trzeba na początku wyobrazić sobie, jakie będą efekty działania po piędziesięciu latach. .

Ludzie zarządzający miastem powinni już dzisiaj zastanowić się nad potrzebami, jakie przyniesie przyszłość. I znów pozbywając się przenośni: potrzeby miasta – to potrzeby jego mieszkańców. Jaki będzie Kraków za dwadzieścia, trzydzieści lat. Badania demograficzne mówią o tym, że jeśli nic się nie zmieni w obecnie istniejących tendencjach – będzie on miastem ludzi starszych.

Prognoza demograficzna do 2030 roku, przygotowana przez GUS, wskazuje na istotne zmiany, jakie będą zachodzić zarówno w wielkości, jak i strukturze ludności Polski w kolejnych dekadach. Przede wszystkim, liczba mieszkańców Polski będzie maleć – zwiększać się będzie nadwyżka liczby zgonów nad liczbą urodzeń – zjawisko to obserwowane jest w Polsce od niedawna. Do 2020 roku ludność zmniejszy się o milion osób, a w następnej dekadzie (lata 2020-2030) o kolejne półtora miliona. Ubytek ludności dotknie przede wszystkim miasta, głównie z powodu mniejszej dzietności niż na wsiach, ale też na skutek nowego zjawiska, jakim jest przemieszczanie się części ludności miejskiej na tereny wiejskie na obrzeżach miast.

Ubytek ludności najprawdopodobniej jednak nie dotknie w znacznym stopniu Krakowa. Liczba ludności będzie rosła do około 2020 roku, a następnie zacznie spadać.

Zapobieganie przemocy wobec kobiet.

Jak coś lub kogoś się pochwali, to zaraz jest jakieś bum.. Przeczytałam ostatnio komentarz następujący:  „Podpisanie i ratyfikacja konwencji Rady Europy w sprawie zapobiegania i zwalczania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, otwiera w Polsce furtkę środowiskom feministycznym i związkom partnerskim rozumianym, jako związki homoseksualne. Co gorsze, podpisanie konwencji RE zobowiązywałoby Polskę do promowania postaw homoseksualnych i aktywnego zwalczania poglądu, że małżeństwo, to jest związek kobiety i mężczyzny, a przecież taki pogląd jest wpisany w polską konstytucję – powiedział w pierwszej części rozmowy z Onetem Jarosław Gowin.  No więc wzięłam i przeczytałam ową wspomnianą Konwencję. I mam cały czas nadzieję, że przeczytałam to właśnie o czym wypowiadał się minister. Konwencja składa się z 81 artykułów i 30 stron. Oczywiście mam tę świadomość, że spotykamy się z gigantycznymi bzdurami produkowanymi przez Radę Europy. Niektóre z przepisów i konwencji są śmieszne, a niektóre aż straszne. Tutaj jednak w przypadku w/w sprawy zdaje się, że są zawarte pewne postulaty słuszne. Obszerne fragmenty tekstu przytoczyłam na moim facebooku. Przemoc w rodzinie jest i cierpią na tym najbardziej kobiety. Co do tego mają „środowiska  feministyczne”? Przecież nie tylko one zwracają na to uwagę. W konwencji są definicje:
„przemoc wobec kobiet” rozumiana jest jako naruszenie praw człowieka i jako forma dyskryminacji kobiet oraz oznacza wszelkie akty przemocy uwarunkowanej płcią, które prowadzą lub mogą prowadzić do krzywdy fizycznej, seksualnej, psychicznej lub  ekonomicznej bądź do cierpienia kobiet, w tym groźby takich aktów, przymus lub samowolne pozbawienie wolności w życiu publicznym lub prywatnym;
b „przemoc domowa” oznacza wszelkie akty przemocy fizycznej, seksualnej, psychicznej lub ekonomicznej w rodzinie lub w domu albo między byłymi lub obecnymi małżonkami bądź partnerami, bez względu na to, czy sprawca dzieli lub dzielił to samo miejsce zamieszkania z ofiarą[..]

A na przykład artykuł 5 brzmi następująco: „Strony potępiają wszelkie formy dyskryminacji kobiet oraz bezzwłocznie stosują konieczne środki ustawodawcze i inne środki o charakterze zapobiegawczym, w szczególności  poprzez:
– uwzględnianie w swoich konstytucjach lub w innym stosownym ustawodawstwie zasady równości między kobietami i mężczyznami oraz zapewnienie praktycznego stosowania tej zasady;
– zakazanie dyskryminacji kobiet, w tym poprzez zastosowanie sankcji w stosownych przypadkach;
– obalanie praw i praktyk dyskryminujących kobiety […]

Zresztą przeczytajcie Państwo sami. To tylko 30 stron.

Wolność gospodarcza?

Zanim przejdę do dzisiejszego wpisu powrócę na chwilę do fragmentu wczorajszego: tam, gdzie pisałam o kometencjach władzy. Natrafiłam na fragment diagnozy Waltera Lippmana, który kiedyś napisał: „nieograniczona władza, sprawowana przez ludzi ograniczonych i pełnych uprzedzeń, staje się szybko represyjna i skorumpowana, a pierwszym warunkiem postępu jest ograniczenie władzy odpowiednio do zdolności i cnót rządzących”.  Zaznaczam, że dotyczy ta uwaga wszelkich opcji, rządzących teraz, w przeszłości i w przyszłości.

I jakoś tak dziwnie splata nam się powyższa uwaga z tą, która miała być główną myślą w dniu dzisiejszym. Minister Gowin na spotkaniu w sali obrad rady miasta Krakowa powiedział, że chciałby być takim współczesnym Wilczkiem, który zrobi właśnie tyle dla wolności gospodarczej, ile zrobił on. Po spotkaniu usłyszałam w kuluarach opinię o wypowiedzi ministra „jak można posługiwać się takim nazwiskiem tego komucha w tym kontekście”. Popatrzmy więc, jak to było. W grudniu 1988 powstała tzw. „ustawa Wilczka”. Miała ona nieco ponad 50 artykułów Z tego ponad 20 stanowiły przepisy zmniejające wczesniejsze prawo. Nie mówiła nic o wolności gospodarczej, ale ją faktycznie wprowadzała. Dzisiejsza ustawa ma artykułów ponad 100 (a więc dwa razy więcej). Jest też kolejna ustawa – prawo działalności gospodarczej W sumie „wolność gospodarczą” krepuje ponad 200 przepisów.

Pytanie : dlaczego jest tak, że władza wie lepiej, jak kontrolować, rejestrować (dwadzieścia przepisów obowiązującej ustawy dotyczy tylko i wyłacznie zasad ewidencji i centralnej informacji o działalności gospodarczej) etc. I kiedy ktoś mówi o tym, że należy odstępować od nadmiernej kontroli państwa we wszystko, co jest działalnością człowieka – to wtedy ludzie się bronią i tego nie chcą. Oddają swoją wolność. Tak więc jest i z deregulacją zawodów i z wszelkimi obszarami, które zostały objęte kontrolą państwa. Ludzie oddają coraz więcej decyzyjności państwu (czytaj rządzącym), oni z godnością przyjmują, a następnie usiłują decydować – na co nie zgadzają się ludzie. I tu powstaje problem! Może więc nie oddawać i nie przyjmować? A Gowinowi życzę serdecznie, aby stał się „drugim Wilczkiem”.

Deregulacja zawodów.

Po pierwsze przepraszam za tak długie zaniedbywanie bloga, ale niestety mam olbrzymią masę pracy. Zaczyna się porządkowanie edukacji w Krakowie i to dla mnie znaczy wiele zajęć. Myślę, że znów wrócę do regularnych zapisów blogowych. Dzisiaj o deregulacji. Na sesji Rady Miasta udało nam się wyhamować rezolucję w sprawie „obrony” zawodu przewodnika miejskiego z listy deregulacyjnej. Przewodnicy na sali byli, a wcześniej dość znacznie lobbowali poszczególnych radnych. Rezolucję napisali i podpisali ci mniej odporni psychicznie. Nie wytrzymali presji. 

W Polsce, jak zapewne Państwo wiecie jest 380 zawodów, do których dostępu bronią egzaminy, licencje, ba – nawet wymyślone niedawno specjalizacje na uczelniach. W Niemczech takich zawodów jest ponad 150. Różnica widoczna. Jak to się dzieje, że Niemcy się nie rozpadły, że nie leżą i błagają o regulację , aby przetrwać. Ba, raczej leżą te kraje, w których regulacje mają się dobrze.

Wszelkiego rodzaju ukłądy koncesyjne, działania korporacyjne etc. są przeciwieństwem demokracji. I jak oczywiście wiemy, obrona deregulacji polega przede wszystkim innym na bronieniu dostępu do zawodów tych, którzy znaleźli się w środku. To tak jak z habiltacjami. Sa tacy, którzy powołują się na przykłady USA czy Kanady, gdzie hablitacji nie ma – wtedy mówią o poziomie innowacyjności gospodarki USA, o jeje powiązaniach z nauką etc, do czasu, kiedy sami nie wyduszą z siebie habilitacji. I wtedy przechodzą w swoim myśleniu na system niemiecki, gdzie owe hablitacje są : wtedy to mówią, jak ważne jest sprawdzenie przydatności naukowej człowieka poprzez habilitację.  W każdym zawodzie moglibyśmy zaobserwować tego rodzaju „zmianę koncepcji”. Cała rzecz polega na tym, że o przynależności do zawodu ma decydować papier, a nie pasja, talent, umiejętności. Zastanawiające jest na przykład to, że najwybitniejsi dziennikarze polscy … nie mają ukończonych studiów dziennikarskich.

W jednym wypadku jestem za wprowadzeniem regulacji i nie rozumiem, dlaczego do tej pory tego nie zauażono i nie wprowadzono. POWINO BYĆ objęte zasadą regularcji pełnienie funkcji radnego, posła a może i ministra. Wcześniej winny być egzaminy sprawdzające inteligencję (także i tę zwaną emocjonalną), umiejętności, talent współpracy etc. Przecież to z racji pracy (tudzież jej braku) radnego, posła czy ministra wynikają najistotniejsze sprawy dla Polski i naturalnie Krakowa. Cóż zmieni regulacja, czy deregulacja przewodnika miejskiego? Nie dramatyzujmy. Ale za to ileż uczynić może złego wybór nie mającego zielonego pojęcia o zarządzaniu, o kiepskiej moralnośći (albo jej braku) – radnego, posła, ministra. Proponuję więc zderegulowanie 150 zawodów i wprowadzenie trzech (dotyczących osób, o których wspomniałam wyżej).

Życzę miłej końcówki Świąt.:)

Czas na oszczędności

 Ze względu na przewidywane podwyżki (także i energii elektrycznej) wiele miast w Polsce stosuje metody, które pozwalają obniżyć koszty utrzymania urzędu i podległym mu instytucjom. Między innymi w Olsztynie instytucje podległe Urzędowi Miasta utworzyły grupę odbiorców energii elektrycznej i wynegocjowały wspólną ofertę, dzięki której w 2011 r. zaoszczędziły na opłatach blisko 2,8 mln zł. Decyzją władz miasta utworzono podmiot grupowy o nazwie Grupa UM Olsztyn, skupiający 97 jednostek budżetowych, samorządowych instytucji kultury, spółek ze stuprocentowym udziałem gminy, zakłady opieki zdrowotnej i miejską komendę straży pożarnej. W sumie dysponują one 976 punktami poboru energii o przewidywanym w 2011 r. wolumenie zużycia energii na poziomie 33,5 tys. MWh. Punkty odbioru energii są rozliczane w taryfie „B” i zostały wyposażone w układy pomiarowe przystosowane do standardu „TPA”. Na drodze przetargu wybrano Polską Grupę Energetyczną Obrót S.A. z siedzibą w Rzeszowie. Zdaniem miejskich urzędników, ta oferta pozwoli zaoszczędzić 2,79 mln zł brutto. Przy „normalnej” wysokości opłat za prąd miejskie instytucje zapłaciłyby blisko 21 mln zł. Podobne zasady grupowego negocjowania cen energii elektrycznej zastosowano w Olsztynie już w ubiegłym roku. Wówczas w grupie było 96 podmiotów, a szacowane oszczędności wyniosły 2,16 mln zł. W wyniku negocjacji uzyskano wówczas zmniejszenie ceny jednostkowej energii w granicach od 13 do 24 proc., zależnie od grupy taryfowej. Działania zostały docenione przez Centrum Informacji Rynku Energii za „skuteczne wykorzystanie przez samorząd miejski możliwości, jakie daje rozwijający się rynek energii dla osiągnięcia znacznych efektów ekonomicznych”. W planach władz Olsztyna pozostaje powołanie Grupy Podmiotów Stowarzyszonych „Tańsza Energia dla Olsztyna”, która umożliwi uzyskanie korzystnych cen i warunków umowy przez spółdzielnie mieszkaniowe, uczelnie i prywatne firmy, które przystąpią do grupy. Poza tą inicjatywą możemy spotkać także i inne. Placówki oświatowe i kulturalne w Rybniku, Żorach, Wodzisławiu, Jastrzębiu i Racibórzu będą mniej płacić za ciepło i prąd. Taki jest przynajmniej cel powołanej przez te miasta wspólnej spółki .Powołany organ nosi nazwę Spółka Obrotu Energią i ma się zająć zakupem mediów – w
pierwszej kolejności ciepła, a później energii elektrycznej. Firma ma wyeliminować monopol PEC-u. To spółka będzie dyktować ile energii zakupi, od kogo i za jaką cenę.

Przykłady są godne uwagi. Może i Kraków byłby zainteresowany powołaniem Stowarzyszenia
„Tańsza Energia”? Szukamy przecież możliwości oszczędzania.