Pomysł na inwestycje w mieście.

images6Jestem od dawna zwolenniczką Partnerstwa Publiczno-Prywatnego (PPP). Wciąż ubolewam nad tym, że w Polsce się tego nie wykorzystuje. Nie wiem dlaczego. Teraz, za czasów rządów PiSu, jest to bardziej zrozumiałe, po prostu wszyscy się wszystkiego boją. Nie wiem dlaczego nie stosowało się tego, z powodzeniem, wcześniej. Może po prostu nie mieściło się w żadnej głowie, że można i u nas korzystać z takiej możliwości.  Nie wspominam tutaj krajów zachodnioeuropejskich, gdzie spotykamy się ze zjawiskiem PPP powszechnie –  ale jest to metoda wykorzystywana także i w krajach, takich, jak Słowacja czy Węgry. Na Węgrzech jest nawet więzienie, które funkcjonuje w PPP.

W Krakowie jest tak, że jeżeli instaluje się jakaś nowa firma – to niekiedy budują drogę,  z której mogą korzystać mieszkańcy i tę drogę firma przekazuje gminie. Oni mają dojazd, a gmina (mieszkańcy) nową drogę. I jest to, w moim mniemaniu, jak najbardziej oczywiste i korzystne dla miasta. Ostatnio spotkałam się z człowiekiem, który buduje osiedle i powiedział, że chciał dla wszystkich mieszkańców miasta wyremontować znajdujący się opodal plac zabaw dla dzieci. Nawet nie chciał robić z tego faktu znaczącego wydarzenia medialnego. I usłyszał, że gmina tego nie chce, ponieważ ma własne (czytaj podatników) pieniądze. Inwestor się więc wycofał. Nie wiadomo, czy plac zabaw powstanie. Przyznaję nie rozumiem, ponieważ zawsze słyszę, ze brakuje nam (miastu) pieniędzy na to, czy inne wydarzenie, inwestycję etc. Może pieniądze na plac zabaw obok powstającego osiedla, które się znalazły w kasie miasta – można byłoby wykorzystać w innym miejscu?

Przykład inny: inwestor, który w Krakowie buduje dużą galerię chciał postawić w krakowskim schronisku dla zwierząt – budynek, który miał być szpitalem dla zwierząt. Miał to być prezent dla miasta i mieszkańców. Chcieli, aby budynek miał imię  firmy. I tyle. Dla nich wybudowanie budynku, przy dość ekskluzywnej inwestycji – to był  pikuś. I co?

Ano nic. Budynek powstał. Dzisiaj oglądaliśmy. I świetnie, że jest, ale … powstał z kasy miejskiej. I przyznaję, że nie wiem dlaczego tak jest. Obawa przed korupcją? Ależ skąd, przecież są przekazywane miastu te, czy inne drogi. Więc o co tutaj chodzi? 

Może ktoś z Państwa ma jakąś koncepcję?

 

Projekt obywatelski ws. legalizacji medycznej marihuany.

16 sierpnia 2016r. Marszałek Sejmu RP zarejestrował Komitet Koalicji Medycznej Marihuany, który prowadzi zbiórkę podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o medycznej marihuanie (nowelizacja Ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii).

 

W kapitule komitetu są przedstawiciele nauki: prof. Krzysztof Krajewski, Prof. Jerzy Vetulani, prof. Monika Płatek, prof. Małgorzata Jantos, oraz lekarze dr Jerzy Jarosz z Hospicjum Onkologicznego w Warszawie, psychiatra dr Marek Balicki oraz neurolog Marek Bachański. Do komitetu przystąpili również politycy – Piotr Liroy Marzec z Kukiz 15 oraz Marcin Duszek z PIS.   Wśród członków komitetu są przede wszystkim pacjenci i ich opiekunowie – państwo Ewa i Dariusz Dołeccy (aresztowani w ub. roku za przywóz oleju dla chorej matki), Dorota Gudaniec oraz Paulina Janowicz, której 4 letnia córka Ola zmarła, nie doczekawszy sprowadzenia marihuany w ramach obowiązującej procedury importu docelowego.

 

Przedstawicielami komitetu są Dorota Gudaniec z Fundacji Krok Po Kroku oraz Jędrzej Sadowski, doktorant w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Siedzibą komitetu jest Warszawa. Komitet działa we współpracy z Fundacją Krok Po Kroku z siedzibą w Oławie.

 

Komitet ma trzy miesiące na zebranie stu tysięcy podpisów pod projektem ustawy. To ten sam projekt, który w lutym złożył poseł Piotr Liroy-Marzec, a który z niejasnych powodów, pomimo pozytywnej oceny Komisji ustawodawczej, utknął w sejmowej zamrażarce. Celem zbiórki podpisów jest włączenie głosu obywateli do prac parlamentarnych, aby uświadomić politykom poparcie społeczne dla proponowanego modelu uregulowania statusu medycznej marihuany.

 

Projekt przewiduje m.in.: 2 letnie, pilotażowe utworzenie narodowego rejestru lekarzy, placówek i pacjentów stosujących medyczną marihuanę za zgodą Państwowej Inspekcji Farmaceutycznej, w oparciu o monitoring prowadzony w Ministerstwie Zdrowia. Po dwóch latach programu Sejm wspólnie z Rządem mają zadecydować o jego dalszych losach.

 

Projekt ustawy opublikowany jest na stronie Koalicji (link: www.medycznamarihuana.org.pl), gdzie wskazane zostaną również miejsca wyłożenia projektu do podpisu. Formularz do podpisów można także pobrać ze strony i przesłać na adres Fundacji Krok Po Kroku. Upoważnieni wolontariusze komitetu wkrótce pojawią się fizycznie w całym kraju. Zbiórka będzie organizowana również w placówkach opieki zdrowotnej, zakładach karnych, oraz wśród obywateli polskich za granicą.

 

Więcej informacji na konferencji prasowej, która odbędzie się najbliższą środę, 24 sierpnia, o godz. 11:00 w Sejmie.

 

Kontakt do przedstawicieli komitetu:

 

Dorota Gudaniec – 516 202 777

Jędrzej Sadowski – 531 732 606

Słowo do Janusza Majcherka

Wróciłam z urlopu. Niestety, bardzo krótkiego, ponieważ mnóstwo pracy na mnie czeka. Jak mówiła moja babcia: praca mnie lubi. No cóż. Miałam zaległości w czytaniu prasy. I od razu trafiłam na wywiad z Januszem Majcherkiem w naszej krakowskiej „Gazecie Wyborczej”. Janusza bardzo cenię i osobiście lubię. Znamy się od lat, dyskutujemy na tematy filozoficzne, ale i omawiamy sytuacje polityczne. Mamy podobne poglądy, ale (na szczęście) i niekiedy różne zdania. Przeczytałam opinie Janusza na temat referendum, do którego się przymierzał Łukasz Gibała. O tym już nie chcę pisać, ponieważ swoje zdanie wyraziłam. Inna sprawa mnie zainteresowała w wypowiedzi profesora Majcherka: jego zdanie na temat udziału mieszkańców w zarządzaniu miastem. A więc sprawa Budżetu Obywatelskiego i referendów. Stosunek Majcherka jest dość sceptyczny. Może i dlatego, ze patrzy na sprawę z dystansu i pozycji komentatora. Za moim zdaniem przemawia nie teoria, ale praktyka. Ja znam sprawy od wewnątrz. Jestem zwolenniczką  i BO i referendów. Postaram się podać uzasadnienie mojego stanowiska. Zresztą już po raz kolejny. Czyniłam to wielokrotnie i na łamach wszelkich możliwych mediów. Budżet jest jak najbardziej potrzebny. I to z bardzo wielu powodów. Między innymi i dlatego, że zarządzanie miastem powinno być wspólne: to z pieniędzy podatników powstaje budżet miasta, którym tak naprawdę dysponuje grupa ludzi – prezydent i grupa urzędników. Nie piszę tutaj o radnych miasta, ponieważ wszelkie decyzje finansowe są ostatecznie i tak  w rękach prezydenta.  Jeśli powstaje jakakolwiek potrzeba realizacji projektu i tak radny (czytaj przedstawiciel wyborców) udaje się do prezydenta (czytaj tutaj „lub jego zastępców”) i przedstawia stanowisko (czytaj tutaj mieszkańców miasta) prezydentowi, który dysponuje pieniędzmi (przypominam: podatników). Inwestycja, wydarzenie etc może być zrealizowane, jeśli uzyska się akceptację urzędników. Tyle. Tak to wygląda. Realizowana jest więc ostatecznie koncepcja zarządzania miastem grupy ludzi.  Nie zawsze oni wiedzą, co jest a co nie jest,  bardziej lub mniej potrzebne tam niżej w dzielnicach. Budżet Obywatelski jest głosem. I powinien być słuchany i realizowany. Dlaczego jest tak słaba frekwencja? Powodów jest sporo, a najważniejsze, moim zdaniem są następujące: nie najlepiej jest z realizacją projektów z lat poprzednich. Przykre. Ale najistotniejszy jest brak, bardzo wyraźnie widoczny, akceptacji Budżetu Obywatelskiego przez prezydenta i urzędników miasta. Jeśli prezydent podkreślałby swoją akceptację – urzędnicy zachowywaliby się zgoła inaczej. W jednym z wywiadów, tuż po pierwszej emisji BO, prezydent zapytany: „na jakie projekty pan głosował” –  odpowiedział, ” a wie pan, ja nie głosowałem”. Wydaje mi się, że to jedno zdanie zaważyło na stosunku do BO – urzędników. Bardzo, bardzo było mi przykro, kiedy to usłyszałam. No cóż, w dalszym ciągu jestem przekonana, o czym mówiłam wielokrotnie, że zarządzanie w przyszłości musi być oparte na szeroko  rozbudowanych konsultacjach społecznych. Autorytaryzm jest passe. Budżet Obywatelski jest także formą edukacyjną: ludzie się uczą tego, co może być zrobione w mieście, ile to kosztuje, jak powinna wyglądać realizacja. Nie wszyscy chcą brać udział w zarządzaniu w formie bezpośredniej, nie chcą być radnymi, urzędnikami. Chcą po prostu coś zrealizować w swojej dzielnicy, w mieście – ponieważ widzą brak. Do tej pory mieszkańcy świetnie się wyspecjalizowali jedynie w protestach przeciwko wszystkiemu. Przeczytałam, że protestują nawet w sprawach, które mogłyby przynieść im korzyści. Tak więc BO mógłby mieć walor edukacyjny: byłby elementem pozytywnego włączenia się ludzi w zarządzanie. BO jest elementem pozytywnym, a protesty ( niestety w większości) są negatywnym. Ludzie czegoś by chcieli, tak jak w tej chwili – czegoś nie chcą. I widzą, że protesty maja większą moc, niż pozytywne propozycje.

Kolejnym elementem, dla mnie dość niezrozumiałym, jest wiara w odpowiedzialność urzędniczą. Nie chcę tutaj pisać o koniunkturalizmie, populizmie etc bardzo wielu decyzji. Wiara w mądrość dość przypadkowo wybranych do władz  osób – jest zaskakująca. Nie wiem dlaczego bardziej wierzymy w odpowiedzialność i intelekt radnego X, czy wysokiego urzędnika Y – niż grupy ludzi z dzielnicy V ? Wybaczcie Państwo, ale tego wątku nie powinnam rozwijać (po moich wieloletnich obserwacjach).

To samo dotyczy referendów. Pytanie podatników o ważne decyzje w zarządzaniu miastem wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione. Może kiedyś, wiele lat temu, kiedy proponowałam zapytać mieszkańców o potrzebę dużych inwestycji w stadiony miejskie – pytanie było, jak teraz widać, dość zasadne? Przed chwilą, notabene,  usłyszałam w Radiu Kraków komentarz, że nakłady na „pewien stadion X” i działalność klubu absolutnie się nie przekładają na efekty funkcjonowania klubu.

Niewiara w mądrość mieszkańców jest, jak by to nazwać delikatnie, niezrozumiała. Są oni na tyle mądrzy, aby wybierać przedstawicieli władzy, ale na tyle głupi, aby decydować w referendach?

 

Referendum krakowskie i dwóch zwycięzców.

7374486

No i mamy kolejne wydarzenie w Krakowie. Dzisiaj ogłoszono, że referendum w sprawie odwołania prezydenta Jacka Majchrowskiego się nie odbędzie, ponieważ nie zebrano odpowiedniej ilości podpisów. Uważam, że obaj panowie Jacek Majchrowski i Łukasz Gibała są zwycięzcami. Tak myślę, a  dowód wniosku podsyłam Państwu. Po pierwsze pierwszy z panów: Jacek Majchrowski: Światowe Dni Młodzieży ugruntowały działalność prezydenta. Jeśli referendum by się odbyło, zapewne mieszkańcy Krakowa, którzy bardzo dobrze ocenili przebieg i organizację  ŚDM – zapewne  mieliby w pamięci wydarzenie (bo przecież byłby to październik, a więc jeszcze pamięć by trwała). Tak więc odwołanie by się nie powiodło. Teraz dlaczego drugi z panów także, w moim mniemaniu, jest zwycięzcą: referendum się nie odbędzie, ale (i taka zapewne będzie oficjalnie przedstawiana wersja) tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś podał nieprawdziwe swoje dane, albo zbierający podpisy byli nieuczciwi. Nie mieszkańcy się wypowiedzieli, nie było głosu krakowian, ale nieuczciwość jakiejś grupy. Gorzej zapewne byłoby, kiedy by się okazało, że sromotnie przepadła koncepcja odwołania panującego prezydenta. Tak to widzę i zapewne Łukasz Gibała, o ile posiada środki finansowe nie zaprzestanie, w ciągu dwóch lat, kąsania urzędu prezydenta. I myślę sobie, że i dobrze. Władza powinna podlegać nieustającej kontroli. Nie czynią tego radni, ponieważ, a pisałam już wielokrotnie – jakiekolwiek działania radnych są uzależnione od urzędników (bo to oni dysponują kasą), więc kontrola urzędu jest niemożliwa. Z drugiej strony kontrola działalności radnych miasta i dzielnic też może przynieść jedynie korzyść. Środowisko organizacji pozarządowych, które mogłoby sprawować kontrolę nad urzędnikami i radą – jest w Krakowie słabe. I kontrola w zasadzie nie istnieje. Zresztą ich niby-kontrola też jest pozorna, ponieważ mogą funkcjonować dzięki programom i aplikacjom, które składają do urzędników. Więc wniosek jest oczywisty.

Łukasz Gibała startując za dwa lata na prezydenta miasta nie będzie miał za sobą przegranego referendum. Wciąż będzie mógł twierdzić, że wygrałby, ale niedokładność zebranych podpisów przekreśliła bezpośrednią konfrontację.

Równie dobrze mogłabym napisać, że obaj panowie są przegranymi: pierwszy, ponieważ jednak parę tysięcy ludzi w Krakowie jest gotowych na referendum i domagają się zmiany, drugi, ponieważ … przegrał, już na etapie wstępnym.

Co mogłoby być panaceum na obecną i przyszłe sytuacje? Jak powtarzał Kato Starszy: „Ceterum censeo Carthaginem delendam esse”.

Tą Kartaginą w moim umyśle nieustająco i wciąż jest kadencyjność władz. Nie będę powtarzała argumentów i dobrych przykładów (władze uniwersyteckie, władze w korporacjach etc, etc). Kadencyjność władz wszelkich: od samorządowych, po centralne. Pytanie: kto to zrobi, przecież nikt nie podetnie gałęzi, na której siedzi (a siedzi na przykład od dwudziestu paru lat). W zasadzie, przepraszam Państwa,  przecież to jest pytanie retoryczne.

Kraków w roku 2022 i potem.

Starszypan

Za parę dni zaczynamy w Krakowie Światowe Dni Młodzieży. Powstaje dużo różnych pytań. Kiedyś część z nich poruszę, ponieważ refleksji przybywa. Dzisiaj, jako że Dni Młodzieży – napiszę o perspektywach związanych z demografią. Nie będzie o demografii świata, ani Europy (a to są dwie zupełnie różne perspektywy), ale o Krakowie.

Wyniki badań demograficznych wskazują, że w 2000 roku światowa populacja ludzi powyżej 60 roku życia wynosiła ponad 600 mln. Do 2015 roku wyniosła już 1,2 miliarda, a do 2050 r. będzie wynosiła prawie 2 miliardy. W 2000 roku Urząd Statystyczny w Krakowie opublikował, opracowaną przez Departament Badań Demograficznych GUS prognozę ludności mieszkańców Krakowa do roku 2030. Prognoza została opracowana na podstawie stanu ludności w dniu 31 grudnia 1998 roku.

Z prognozowanej struktury wiekowej ludności wynika, że na przestrzeni najbliższych 16 lat nadal będzie następowało zjawisko starzenia się populacji Krakowa. Jest to związane przede wszystkim z obserwowanym od kilku lat spadkiem urodzeń oraz wydłużającą się długością życia mieszkańców.

Średni wiek mieszkańca Polski, który wynosi obecnie 38,5 roku wzrośnie do 2030 r. do 45,5 lat, z tendencją do dalszego wzrostu. Zmiany w strukturze wieku ludności, zwłaszcza te wynikające z przesuwania się wyżów i niżów, mają istotne konsekwencje w wielu dziedzinach życia, sprawiając, że niektóre problemy społeczne ulegają zaostrzeniu.

Liczba osób w wieku 85 lat i więcej wzrośnie w Polsce w 2030 roku dojdzie do prawie ośmiuset tysięcy, zaś liczba stulatków ponad pięciokrotnie – do ponad 9 tysięcy. Rosnący udział ludzi starych będzie miał wpływ nie tylko na system świadczeń społecznych nadzorowanych przez państwo, ale też na rynek dóbr i usług zakupywanych w celu zaspokajania rozmaitych potrzeb tej grupy ludzi. Należy się spodziewać, że w przyszłości jeszcze większy będzie popyt na wyroby farmaceutyczne i usługi medyczne, ale też prawdopodobnie na to wszystko, co jest związane ze spędzaniem czasu wolnego. W dalszej przyszłości potrzeba będzie jeszcze więcej lekarzy, pielęgniarek i ośrodków opieki, chociaż – być może – rozwiną się zautomatyzowane systemy monitorowania zdrowia i sprawowania opieki medycznej.

Potrzeby starzejącego się społeczeństwa różnią się od potrzeb społeczeństwa młodego. Doświadczenie innych krajów wskazuje, że konieczne będą daleko idące zmiany, zwłaszcza w sektorach społecznych. Komisja Ekspertów ds. Osób Starszych działająca przy Rzeczniku Spraw Obywatelskich opublikowała  „Strategię działania w starzejącym się społeczeństwie. Tezy i rekomendacje”. Tam też napisano że „Prawa osób starszych do samodzielnego życia, ujęte także w Karcie Praw Podstawowych Unii Europejskiej, mogą być naruszane już na poziomie lokalnych decyzji, np. przez brak transportu publicznego na określonym obszarze lub wybór taboru autobusowego, z którego nie będą mogły korzystać osoby mające problem z poruszaniem się. Nieprzemyślane decyzje samorządu względem architektury miejsc publicznych, tworzące niepotrzebne bariery, mogą skutecznie wyeliminować osoby starsze ze strefy publicznej. Brak niedrogich mieszkań socjalnych i lokali na wynajem to kolejny przejaw dyskryminacji wobec osób w podeszłym wieku[…]. Dyslokacja środków budżetowych może być więc przyjazna osobom starszym lub wobec nich niechętna, krzywdząca. Dobrze byłoby, aby te i następne władze miasta Krakowa poznały tezy i rekomendacje niniejszego opracowania. Polityka wobec ludzi starych jest zatem, lub powinna być, oparta na rozpoznaniu w  mieście sytuacji aktualnego starszego pokolenia, ewentualnie na prognozowaniu potrzeb starych ludzi w kilku- lub kilkunastoletniej perspektywie.

            W dniach 8–12 kwietnia 2002 roku obradowało w Madrycie (w 20 lat po spotkaniu wiedeńskim) Drugie Światowe Zgromadzenie w sprawie Starzenia się i dwunaste  zwołane przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Zgromadzenie zakończyło się przyjęciem dwóch kluczowych dokumentów: Deklaracji Politycznej oraz Międzynarodowego Planu Działania w sprawie starzenia się. W Deklaracji politycznej potwierdzono zasady i zalecenia zawarte we wcześniejszych dokumentach ONZ, w tym przede wszystkim w planie wiedeńskim i w rezolucji Zgromadzenia Ogólnego nr 46/91, oraz wielokrotnie przywoływano ideę społeczeństwa dla wszystkich grup wieku. Potem takie i podobne spotkania miały miejsce w Berlinie, Paryżu. Zastanawiano się nad celami szczegółowych działań na rzecz aktywności społecznej i kulturalnej osób starszych. W przywołanym tutaj polskim raporcie o przygotowaniach miast do funkcjonowania starszego pokolenia są podane dobre i inspirujące przykłady. Niestety wśród nich nie ma Krakowa.

Prezydent Krakowa podpisał „Deklarację Dublińską”, która  ma na celu zachęcanie do udzielenia poparcia dla inicjatyw na rzecz budowania Europy przyjaznej osobom starszym w długofalowej  perspektywie do roku 2020. Jednak do tej pory władze Krakowa nie uczyniły kolejnego kroku polegającego na aktywnym włączeniu się do zbudowania programu zaakceptowanego przez Global Network of Age-friendly Cities, czyli Globalnej Sieci Miast Przyjaznych Starszemu Wiekowi. Aby przyłączyć się do tej sieci miasto musi podjąć proces zmian, zmierzających do poprawiania swojej przychylności wobec ludzi starszych oraz wypełnić odpowiedni formularz i nadesłać list od swojego zarządu, wskazujący na chęć przyłączenia się do Global Network of Age-friendly Cities.

Do sieci w  Global Network of Age-friendly Cities przystąpiła Warszawa, Poznań,  Łódź. Jeśli i Kraków przyłączyłby się do sieci, władze naszego miasta musiałyby się wcześniej  przyjrzeć miastu, a następnie powinny  odpowiedzieć na pytanie, czy jest ono przyjazne seniorom. Niezbędna wydaje się „Strategia Działania Miasta Krakowa dla Starzejącego się Społeczeństwa”. Strategia, która przygotuje miasto na przyjście roku 2022 i lat następnych. Za parę dni rozpoczną się Dni Młodzieży, potem młodzi ludzie wyjadą i zostanie starzejący się demograficznie Kraków.

Festiwal Tatuażu.

grafika_kobieca_bark_1_jpg_960x565_q85No i Szanowni Państwo nie spodziewalibyście się tutaj, na moim blogu zainteresowania … sztuką tatuażu. Przechodziłam rano z psem i zauważyłam plakaty zapraszające na kolejny Festiwal Tatuażu w Krakowie. Pomyślałam sobie, że szkoda, że znów działania związane z tatuażem są zamknięte we własnym gronie.

Ponad dwa lata temu przyszli do mnie na dyżur ludzie, którzy opowiedzieli mi o tym, że chcą organizować w Krakowie kolejny festiwal tatuażu i że proszą mnie o wsparcie w jakiejś tam sprawie. Wtedy to przypomniałam sobie książkę Erica Emanuela Schmitta „Kiedy byłem dziełem sztuki”  i … powiedziałam im, że spotkam się z panią dyrektor MOCAKu i zaproponuję jej, aby tym razem Muzeum Sztuki Współczesnej włączyło się w ich festiwal. Tym bardziej, że wśród twórców tatuaży spotykamy się z absolwentami szkół artystycznych, a więc ciało ludzkie staje się coraz bardziej dziełem sztuki. Obraz staje się ciałem i dziełem sztuki. Wymyśliliśmy wtedy razem całkiem niezłe artystyczne wydarzenie. Byłam u pani dyrektor, która (no właśnie, nie wiem, jak określić jej reakcję)  zlekceważyła projekt.

Tak sobie dzisiaj pomyślałam, że szkoda. Szkic pomysłu był całkiem rozbudowany; zrobiliśmy to razem: ja i specjaliści od tematu. Mogłoby być to ciekawe wydarzenie. Niestety – nie powstało, chociaż nie wiadomo, czy nie powstanie za jakiś czas – ale już bez nas. 🙂

A może ktoś to już zrobił? Podniesienie tatuażu do rangi „żyjących i chodzących dzieł sztuki”. Ciekawe. Nie uważacie Państwo?

 

Kadencyjność, jak Kartagina…

katonWłaściwie powinnam każde swoje wystąpienie kończyć tak, jak Kato Starszy. On był bardzo konsekwentny i zawsze, zawsze powtarzał „Ceterum censeo Carthaginem delendam esse”. A ja powinnam powtarzać, że powinna być kadencyjność władz. Pisałam już tutaj wielokrotnie. I liczę na to, że wreszcie ktoś poważnie się za to zabierze. Jeśli to zrobi PiS – to  chapeau bas. Ale zapewne nie zrobi.

Piszę po pierwsze jako wieloletnia samorządowiec (no właśnie, co tutaj z żeńską końcówką) – i wiem, co czyni wielokadencyjność z umysłem człowieka i jaką trzeba mieć silną kondycję psychiczną, aby nie wejść w struktury (tudzież tworzenie) „dworu” (najdelikatniej nazywając zjawisko). Po drugie a propos krakowskiej akcji Łukasza Gibały, który rozpoczął zbieranie podpisów pod odwołaniem prezydenta Jacka Majchrowskiego. Akcja Gibały jest odpowiedzią na mój postulat kadencyjności. Zauważcie Państwo, że prawie nikt nie jest w stanie przebić działania PR obecnie panujących prezydentów, burmistrzów czy wójtów. Od tylu lat wmawia się mieszkańcom, że właściwie wszystko, co się dzieje – to zawdzięczamy im właśnie. Jakoś nie jest równie często powtarzana „oczywista oczywistość”, że władza dystrybuuje … tylko i wyłącznie pieniądze podatników. I nierzadko robi to w sposób … dość swobodny.

A naród, mieszkańcy w wyborach głosują według wskazówek partyjnych. Tak więc w ostatnich wyborach samorządowych liczyli się Jacek Majchrowski (przypadek pierwszy, na podstawie zasiedziałości) i Marek Lasota (przypadek drugi; przedstawiciel PiSu).

Wygląda więc, że nie ma szans wyjścia poza ten zaczarowany krąg. Nikt nie ma szans przedrzeć się. Powiecie Państwo: zaraz, zaraz, ale zdarzały się przypadki, że prezydenta odwołano w referendum. Rzadko, co prawda, ale takich, którzy byli bardzo aktywni i wyraziści. A bycie wyrazistym i aktywnym jest wszędzie dość ryzykowne. Lepiej być elastycznym (czytaj dyplomatycznym), niby na pierwszym planie, a tak niekiedy i na drugim. Metod jest wiele. W każdym razie mądrzy (czy też sprytni – co wydaje się nie do końca synonimem) mogą założyć dynastie (zauważcie Państwo, co się dzieje tam, gdzie nie ma mowy o kadencyjności, że przywołam przypadek Emomali Rachmona władcy Tadżykistanu i wielu, wielu innych). Powiecie, ależ, ależ inna kultura – gdzież tam u nas!! To przyjrzyjcie się łaskawie funkcjonowaniu wieloletnich władców miast, miasteczek, wsi. Toż to tam znajdziemy ten sam rodzaj uwielbienia (a może i samouwielbienia, zanik krytycyzmu, megalomaństwo). Ten sam rodzaj eksponowania swojej mocy, w taki sam sposób.

Kadencyjność jest szansą na unormalnienie wyżej opisanej sytuacji. Dwie kadencje (10 lat rządzenia). To długi czas: można zrobić bardzo dużo dobrego, ale też i nieco schrzanić. A potem władze odchodzą. Nie mają szans zbytnio się przywiązać do stanowiska (bo przecież jest „świadomość odejścia”), nie ma czasu na tworzenie „dworów”. Same korzyści. I wiem, co piszę, ponieważ widzę to od środka, mam umiejętności analizowania i odwagę, aby o tym mówić. I nie wierzcie Państwo, że, jak to wielu powtarza, jeśli władca jest dobry, to po co go zmieniać. Korporacje mające doskonale opracowane metody zarządzania zmieniają szefów, bo to zawsze dopływ nowej energii. Nie mogą to być stanowiska „póki śmierć nas nie rozdzieli”. 

Pokazałam mechanizmy, które po prostu tak wyglądają. Jestem radną czwartej kadencji. Rola rad, po zmianach i po wprowadzeniu bezpośrednich wyborów prezydentów, burmistrzów, wójtów – jest marginalna (o czym też pisałam). Staram się realizować swoje zadania w sposób maksymalny (na co pozwala mi moja pozycja). Krok po kroku. Cała jednak moja energia i praca kończy się tam, gdzie zaczynają się właściwe decyzje: a te są w organach wykonawczych. Ale to już inna historia. Relacje pomiędzy organami tzw.uchwałodawczymi i wykonawczymi. Tutaj wciąż podsuwam doskonały raport o samorządności terytorialnej w Polsce wykonany przez zespól profesora Jerzego Hausnera http://www.maszglos.pl/wp-content/uploads/2013/04/raport_dysfunkcje.pdf

Wracając do głównego wątku niniejszego wpisu: nie jestem ani „za”, ani „przeciw” akcji Łukasza Gibały. Pokazałam jedynie strukturę zamkniętego kręgu, w jakim znajduje się samorządowość nie tylko w Krakowie, ale wszędzie. Moim zdaniem nie jest to dobre dla Polski.

Ceterum censeo Carthaginem delendam esse.

 

 

 

 

Przerażony lekarz

13603959symbolmedycynawnakubekwstyluretroDzisiaj w Gazecie Wyborczej jest świetny wywiad z lekarzem Henry Marshem – neurochirurgiem. Bardzo serdecznie polecam. Istotnym elementem wywiadu (a zapewne i książki, która jest prezentowana) jest kontakt lekarza z pacjentem. Pisałam o tym wielokrotnie. I uczę studentów, w jaki sposób rozmawiać z pacjentami.

             „Polski lekarz poświęca statystycznie pacjentowi około siedmiu minut. W tym czasie może jedynie przekazać podstawowe informacje.” Takie są badania socjologiczne i z nich między innymi korzystają dziennikarze, którzy czynią przedmiotem publicznych dyskusji relacje pomiędzy lekarzem i pacjentem. Komunikacja interpersonalna staje się przede wszystkim obiektem zainteresowania uczonych, psychologów, socjologów, ale niestety rzadko jest zagadnieniem, prawie zupełnie pomijanym, w programach nauczania medycyny. Na plan pierwszy w obszarze tematów pozamedycznych wysuwają się takie sprawy jak rosnące koszty leczenia i generowane przez nie zjawiska czy też korupcja wśród lekarzy.

            We współczesnym świecie chory coraz bardziej upodobnia się do kartezjańskiej zepsutej maszyny. Tadeusz Biesaga pisał: „Relacja lekarz-pacjent nie stanowi sztucznego kostruktu, lecz o jej istnieniu decydują realne fakty, takie jak: choroba (facto f illness), czynności danej specjalności medycznej (act of profession) i czyn leczenia (act of healing). Wewnętrzny cel medycyny i wewnętrzna moralność tej profesji ujawniają się najbardziej w sytuacji pierwotnej, jaką stwarza medycyna kliniczna, w której lekarz staje twarzą w twarz z chorym oczekującym wyleczenia.”

            Porozumienie między lekarzem a pacjentem jest niezbędne po to, aby móc realizować dobro pacjenta. I ten element powinien być najważniejszy w ich komunikowaniu się. Zagadnienie „wiarygodności informacji o diagnozie” czy też „mówienie pacjentowi prawdy” jest najczęściej analizowanym tematem w bioetyce. Już studenci pierwszego roku medycyny bez zastanowienia wygłaszają teorię, że mówienie prawdy pacjentowi jest podstawową powinnością lekarza.

            W ośrodku onkologicznym w Stanach Zjednoczonych  w Seattle lekarze po wielu latach praktyki, wciąż się uczą zasad właściwej komunikacji interpersonalnej. Wszelkie interpretacje tematu zaczynają się od podstawowej kategorii czyli od pojęcia autonomii pacjenta. Pojęciu temu została poświęcona bardzo duża część  światowej literatury bioetycznej. W niniejszym miejscu można by zastosować wiele odsyłaczy do książek Geralda Dwornika, Harrego Frankfurta, Fedana, Beauchampa,. W każdej z przytoczonych książek znalazłoby się wiele uzupełnień i analiz pojęcia autonomii pacjenta, autonomii działania etc. Najprościej, na użytek niniejszego artykułu możnaby przyjąć definicję autonomii jako umiejętności identyfikowania pragnień jednostki, jej zdolności decydowania o sobie . Gerald Dworkin pisał: „Dążąc do autonomii, jednostka kształtuje swe życie, konstruuje jego znaczenie. Autonomiczna osoba nadaje swojemu życiu znaczenie i w ten sposób tworzy samą siebie”.

Istota ludzka to umysł i ciało. Decyzje medyczne dotyczą cielesności ludzkiej która współtworzy tożsamość człowieka: ja to moja świadomość ale także i moje ciało.  Decyzje dotyczące cielesności poruszają obszary tożsamości pacjenta. Niedocenianie i pomijanie decyzji dotyczących spraw cielesności pacjenta są więc lekceważeniem jego autonomii.

Nie sposób nie przypomnieć tutaj innego, znaczącego zagadnienia, także mającego obszerną literaturę biomedyczną: tematu paternalizmu. Hipokrates zbudował jasną i klarowną „instrukcję” obsługi pacjenta. Polecał w swoich pismach: „Opiekując się pacjentem, rób to wszystko spokojnie i umiejętnie, większą część rzeczy przed nim ukrywając. Niezbędne polecenia wydawaj z pogodą i łagodnością, odwracając jego uwagę od wykonywanych u niego zabiegów; czasem zgań go ostro i zdecydowanie, a czasem pociesz, okazując troskę i zainteresowanie, niczego nie ujawniając w kwestii jego przyszłego lub obecnego stanu”. Hipokrates opisując metodę postępowania z pacjentem troszczył się w znacznej mierze o autorytet zawodu lekarza. Medyk miał być zawodem bardzo dużego zaufania społecznego. Wydaje się jednak i, że Hipokrates był świadomy tego, że nieumiejętnie powiedziana prawda może zabić pacjenta. Od czasów medycyny hipokratejskiej upłynęło dużo czasu. Paternalizm wyrósł na podstawową i jedyną metodę komunikacji lekarza z pacjentem. Z czasem pojawiły się szkoły mocno krytykujące paternalizm. Wydaje się jednak, że jest to tak, jak przy interpretacji wielu skrajności: nie można w tak subtelnej materii, jaką jest zdrowie i życie człowieka wyrażać „jedynie słusznego” stanowiska.

Trudno nie słaniać się w stronę paternalizmu, kiedy jednostka trwale lub czasowo utraciła zdolność decydowania o sobie, czy tez wtedy, kiedy lekarz ma do czynienia z dzieckiem, starcem, czy człowiekiem głęboko upośledzonym umysłowo – i kiedy musi podjąć decyzje medyczne, a w pobliżu nie ma opiekuna wyżej wymienionych podmiotów.

Nakładają się więc dwa obszary zagadnień: związanych a)z autonomią pacjenta i z b)paternalizmem. Obszary te się wykluczają: albo szacunek uzyskuje autonomiczne traktowanie pacjenta, albo dominuje traktowanie go w sposób paternalistyczny, poza dyskusją, poza kontaktem, poza prawem do decyzji pacjenta. I pomiędzy autonomią a paternalizmem znajduje się rozmowa lekarza z pacjentem. Chory ma prawo do informacji o swoim stanie zdrowia. W chorobie najważniejsza jest współpraca pacjenta z lekarzem. Bez niej w wielu przypadkach nie ma mowy o sukcesie. Nieco inaczej przedstawia się sytuacja w chorobach terminalnych. W przekazie informacji o nieuleczalnej chorobie chodzi bardziej o rozmowę niż o przekazanie suchych faktów. Przekazanie prawdy jest procesem, w którym lekarz towarzyszy pacjentowi. Zakres i formę przekazywanych informacji trzeba dostosować do możliwości percepcji pacjenta, do jego psychicznej kondycji, do jego oczekiwań dotyczących prawdy. Elementy te wskazują, że nie ma i być nie może powszechnie przyjętej metody i zasad prawdomówności lekarzy. Szacunek dla osoby pacjenta to nie tylko prosta instrukcja, ale to proces oparty na subtelnościach kontaktu. Priorytet dobra pacjenta przede wszystkim innym może niekiedy, w pewnych okolicznościach prowadzić do potrzeby zatajania przed nim prawdy. Odstępstwo od prawdomówności na etapie leczenia nie musi być trwałe. W zależności od stanu pacjenta, umiejętności komunikacyjnych lekarza, czasu i miejsca rozmowy, gotowości i otwartości pacjenta zasada mówienia prawdy może ulegać zmianie. Nie jest ona najważniejszym kryterium komunikacji interaktywnej pomiędzy lekarzem i pacjentem. O ile w społeczeństwie amerykańskim istnieje silnie eksponowane przywiązanie, przede wszystkim innym do prawa jednostki o samostanowieniu, o tyle na przykład we Włoszech dopuszczalne jest korzystanie przez rodziny i lekarzy z możliwości zatajania prawdy.

W medycynie polskiej podkreśla się priorytet mówienia prawdy za wszelką cenę, chociaż nikt nikogo nie uczy, jak ten proces ma wyglądać, biorąc pod uwagę przede wszystkim to, że lekarz przeznacza pacjentowi, jak było już wspomniane, siedem minut. Piętnowanie kłamstwa i głoszenie prawdy jest szeroko propagowane, chociaż w życiu codziennym kłamstwo, zatajanie prawdy jest praktyką dopuszczalną a nawet tolerowaną. W XX wieku żaden z filozofów nie poświęcił kłamstwu żadnego osobnego traktatu moralnego, zajmowano się prawdą, niekiedy pojęciem fałszu, ale nie budowano relacji pomiędzy prawdą i fałszem, aby móc dokładnie określić cienką linię kiedy jedno przechodzi w drugie.

Leszek Kołakowski pisał:„Cnoty towarzyskie, jak dyskrecja i uprzejmość, bardzo często ocierają się o kłamstwo, ale trudno nie przyznać, że gdyby tych cnót nie było, życie zbiorowe byłoby znacznie gorsze, niż jest i nie tyle oddychalibyśmy czystym powietrzem prawdy, ile żylibyśmy wśród chamstwa”. Kłamstwo w kontekście, o którym była mowa wyżej, jest przyjmowane i nie odrzucane w sposób restrykcyjny. Lekarze amerykańscy, bioetycy, jak i społeczeństwo przyjmują bezwzględny priorytet mówienia prawdy w relacjach lekarz – pacjent. Z drugiej zaś strony w USA powstają prace poświęcone „logice grzeczności”. Debora Tanner wydaje książkę poświęconą wzorcom społecznego kontaktu, w której opisuje strategie porozumiewania się, wzorce kulturowe różnych krajów dopuszczające kłamstwo. Erwin Hoffman w 1967 roku zdefiniował pojęcie „twarzy”, zakładając, że wiele zachowań  w kontaktach międzyludzkich nastawionych jest na „obronę”, „zachowanie twarzy”. Strategia grzeczności jest strategią eleganckiego kłamania, „minimalizowanie wyrażania przeświadczeń nieuprzejmych”, jak pisał Geoffrey Leech. Człowiek jest taktowny, a więc stosuje grzecznościowe zachowania językowe, które są używane w pewnej sytuacji w celu osiągnięcia efektu. Jolanta Antas pisze: „Moim zdaniem, takt rzeczywiście jest uniwersalną zasadą grzeczności, ale w innym sensie. Polega na umiejętności rozpoznania i zastosowania odpowiedniej gry grzecznościowej w danej sytuacji kulturowej i pragmatycznej. W tym sensie także kłamstwo bywa niejednokrotnie taktem, i to bardzo oczekiwanym.”  Do terminologii wkradło się pojęcie „białego kłamstwa” (white lies), włączonego do repertuaru strategii tzw. grzeczności pozytywnej (chwyt retoryczny stosowany dla na przykład dla uniknięcia odpowiedzi na niestosowne lub krępujące pytanie, etc) Debora Tanner zauważyła, że na podstawie skomplikowanych systemów mówienia „nie wprost” funkcjonują całe kultury. „Białe kłamstwa” mają na celu nie intencjonalne kłamstwo, ale często chcą oszczędzić interlokutora, nie sprawić mu przykrości, bólu, wstydu. Jolanta Antas piszę:” Bez tych uprzejmych kłamstw, które przenikają codzienność, nasze życie społeczne stanowiłoby koszmar prawdy nie do zniesienia. Większość kłamstw udaje się nie dlatego, że są tak precyzyjnie wykonane, ale dlatego, że są sankcjonowane społecznie, szczególnie zaś są sankcjonowane kłamstwa grzecznościowe.”  Podkreślić należy rzecz oczywistą, że i tutaj można by mówić o szacunku dla partnera, o konsekwencjach aksjologicznych, o poczuciu grzechu kłamstwa etc. Istnieje jednak na ten typ zachowań przyzwolenie społeczne, z którym nie do końca korespondują inne kłamstwa na przykład w małżeństwie, w polityce i w bioetyce, przy kontakcie lekarza z pacjentem. Wydaje się jednak, że sprawa kłamania na każdej z wymienionych płaszczyzn ma jednak wiele wyjątków, które jakby usprawiedliwiały zaistniałe kłamstwa: „jeśli mężczyzna łapie kobietę, którą kocha na zdradzie, wchodzi w bolesny kontakt z prawdą, a kiedy słyszy, że nieznana mu kobieta zdradziła swojego męża – poszerza jedynie swoją wiedzę – pisała Simone Weil. Kłamstwa, jak widać są różne i odgrywają wiele ról. Poza „białym kłamstwem” możemy mówić i o innych jego rodzajach i funkcjach, które odgrywają w relacjach międzyludzkich.

Leszek Kolakowski w eseju „O kłamstwie” twierdził, że kłamstwo jest dopuszczalne w pewnych sytuacjach i nie zawsze jest godne potępienia moralnego. Wcześniej w historii ludzkości pisano dużo na temat kłamstwa i prawdy. Stoicy uważali, że kłamstwo to mówienie rzeczy fałszywych w niegodziwej intencji. Znaczyło to nie mniej ni więcej, że nie istnieje intersubiektywne kryterium określania kłamstw., nie można bowiem w żaden sposób przekonać intencję człowieka czynić niezależnym wyznacznikiem kategoryzowania zdarzenia. Nawet św. Augustyn zwracał uwagę na tradycyjny podział kłamstw na użyteczne (mendacium officiosum), żartobliwe (mendacium iocosum) i szkodliwe (mendacium domnosum). Kryterium podstawowym był skutek czynu. Podział św. Augustyna był bardziej skomplikowany, ale tamże znalazł się i rodzaj kłamstw, które powodują powstanie nieznacznego zła moralnego. W tym miejscu pisał na przykład o kłamstwie nie mówienia choremu o bardzo złych rokowaniach, jak i o kłamstwie, które chroni czystość seksualną przed rozwiązłością. Jednakże św. Augustyn budował argumenty ukazujące moralne zło kłamstwa. Jego postawa była jednoznaczna i potępiająca dopuszczalność kłamstwa.  Jednak w książce „Enarrationes In Psalmos” Augustyn ukazuje sytuacje, kiedy można dopuścić przemilczenie, zwłaszcza wtedy, kiedy druga osoba nie jest w stanie ją przyjąć całej prawdy „bez szkody dla swej duszy”. I tutaj posługuje się Augustyn klasycznym przykładem lekarza, który przemilcza niektóre fakty w rozmowie z pacjentem, przypuszczając z dużą pewnością, że jego stan może się pogorszyć. Istotnym przykładem w naszym przeglądzie podpowiedzi historii, którego nie sposób pominąć jest Hugo Grocjusz. Na początku XVI wieku Grocjusz formułuje tezę, która stanie się podstawą przełomu w dziedzinie polityki prawa. Człowiek, według niego, na podstawie prawa naturalnego, a ściślej wyposażenia natury ludzkiej w pewne wartości, ma prawo do pewnej jakości życia i do pewnego stanu swojej egzystencji. Na przykład ma prawo do prawdy „liberas iudicandi” – prawo do wolnego sądzenia, czyli poznania prawdy. W pewnych uzasadnionych przypadkach prawo to można a nawet i powinno się ograniczać – dotyczy to chorych psychicznie czy też nieuleczalnie chorych. Jeśli Grocjusz mówi o prawie do prawdy, to pojawia się zagadnienie kłamstwa. Próba analizy problemu doprowadza go do stwierdzenia, że istnieje różnica pomiędzy kłamstwem a fałszomówstwem (kłamstwem w słabszym sensie). Pierwsze z nich jest głęboko niemoralne, drugie ma charakter neutralny. Fałszomówstwo ma miejsce wtedy, kiedy wypowiada się rzeczy fałszywe, których intencją jest przede wszystkim ochrona osób którym się je mówi. Kłamstwo uderza w wolność jednostki, jest zatem przemocą, jest moralnie niedozwolone.

            Istnieją wyjątki od zakazu kłamania. Grocjusz wylicza ich kilka, wśród nich wymienia pocieszenie chorego, kiedy ten potrzebuje wsparcia wyrażającego się w kłamstwie.

Racje absolutnego zakazu kłamstwa w życiu społecznym wykładał Immanuel Kant. Odrzucał wszelkie usprawiedliwienia i pisał: ”Z uprawnieniami do kłamstwa w imię korzyści drugiego człowieka wynikałaby możliwość zakwestionowania prawomocności wszelkiego prawa formalnego.”  Rozluźnienie zasad dotyczących prawdomówności destruuje społeczeństwo. Jednakże Kant ze swoim radykalizmem jest wyjątkiem wśród myślicieli zajmujących się etyką, którzy dość często stosowali relatywizm w ocenach kłamstwa, przede wszystkim tego, które było ochroną czyjegoś życia, zdrowia, honoru . Kant nie wspierał takiego rozumowania i ostentacyjnie gardził empirią.

Jak widać, zagadnienie istnienia prawdy i kłamstwa w relacjach między ludźmi zawsze wzbudzało dużo emocji i nigdy nie zostało rozstrzygnięte w sposób absolutny i ostateczny. Prawda jest wartością należną osobie. W relacji międzyludzkiej godność osoby drugiej dostrzeżona i uznana w dialogu tez powinna być oparta na prawdzie. Człowiek przygotowany do dialogu z innym człowiekiem powinien być otwarty na mówienie prawdy i powinien wiedzieć, jak ją przekazać, jednakże cały przebieg rozmowy powinien należeć do tego, który ma prawdę przyjąć. To on ostatecznie może potwierdzić swoją gotowość lub odrzucić przyjęcie prawdy. Rozmowa wymaga wspólnego języka. Z jednej strony następuje komunikowanie stanowiska, poglądów, emocji z drugiej musi nastąpić zrozumienie.

W spotkaniu lekarza z pacjentem wspólny język jest warunkiem koniecznym. Główny obowiązek spoczywa na lekarzu, który powinien przełożyć swoja wiedzę, myśli na słowa pojęte przez pacjenta. Na pytanie: o czym powinna być rozmowa z chorym i w jaki sposób przeprowadzona, odpowiedź jest jedna: rozmowa powinna być o tym co chce usłyszeć chory. To on jest reżyserem tej rozmowy. Lekarz jest uczestnikiem, ale uczestnikiem aktywnym, który powinien wiedzieć co przekazać pacjentowi i w jaki sposób. I ten sposób jest najbardziej problematycznym zagadnieniem, trudnością największą.

Rozmowa lekarza z pacjentem pełni wiele funkcji: na przykład instruktażu (pouczenie, w jaki sposób przyjmować leki, jaką stosować dietę, ćwiczenia gimnastyczne etc) ale także jest ona istotnym elementem procesu leczenia (odpowiednio przeprowadzona rozmowa może albo wzmocnić albo nie współpracę pacjenta z lekarzem przy procesie leczenia). Zadaniem lekarza jest „nauczenie się” języka chorego. Okazanie mu zainteresowania, cierpliwości po to, aby przekroczyć barierę niezrozumiałości i lęku. „Aby z pacjentem porozmawiać – po pierwsze – musimy z nim nawiązać kontakt, spytać co wie na temat swojej choroby, jakie są jego wyobrażenia dotyczące choroby, czy zdaje sobie sprawę z tego, że jest to choroba uleczalna, czy też obawia się, że jest to choroba beznadziejna. Następnie stopniowo, w ciągu kilku rozmów – zgodnie z oczekiwaniami i możliwościami percepcji intelektualnej pacjenta – stopniowo wtajemniczamy go w propozycje leczenia oraz szczegóły rozpoznania” pisała Beata Żuchowska onkolog, pracownik kliniki chemioterapii. Elizabeth Kubler-Ross uczyniła bardzo wiele dla pacjentów i lekarzy. Starała się jak najwięcej ich nauczyć, jaki sposób powinni reagować na potrzeby swoich pacjentów, jak powinny wyglądać przeprowadzane wywiady. Pisała prawie scenariusze rozmów:  „Na przykład, kiedy do lekarza przychodzi pacjentka z guzem piersi, troskliwy lekarz powinien uprzedzić ją, że może to być guz złośliwy, ale trzeba czekać na wynik mikroskopowego badania tkanki. Uprzedzi ją również zawczasu, że jeśli obawy się potwierdzą, potrzebny będzie dość rozległy zabieg chirurgiczny. Takie postawienie sprawy przygotuje pacjentkę na najgorsze i na ewentualną operację. Kiedy chora obudzi się z narkozy po zabiegu, lekarz może na przykład powiedzieć :”Bardzo mi przykro, musieliśmy zrobić większy zabieg, niż zamierzaliśmy”. Jeśli usłyszy w odpowiedzi: ”Mam nadzieję, że guz był łagodny”, nie powinien temu zaprzeczać, lecz poświęcić trochę czasu i porozmawiać, a nie zaraz wychodzić. Taka pacjentka przez kilka dni może udawać, że nie zna prawdy. Ze strony lekarza byłoby okrucieństwem zmusić ją do zaakceptowania tego faktu, kiedy ona wyraźnie daje do zrozumienia, że jeszcze nie jest gotowa. To, że ją uprzedził, wystarczy, by miała nadal do niego zaufanie. Pacjentka zwróci się do niego ponownie, kiedy będzie dość silna, by poznać prawdziwą diagnozę.” 

Komunikacja lekarza z pacjentem to nie tylko słowa. Istnieje przekazywanie informacji w sposób niewerbalny, zawierający między innymi takie elementy jak: czynniki paralingwistyczne (tj. nie to co mówimy, lecz sposób w jaki mówimy, ton głosu, jego natężenie, tempo mówienia), kontakt wzrokowy, dotyk. Ważnym elementem, na co także zwracała uwagę Kubler-Ross, jest umiejętność słuchania i milczenia.

Wielki polski psychiatra, profesor Antoni Kępiński pisał o umiejętnościach rozmowy z chorym: „Sztuki rozmowy z chorym uczy się lekarz przez całe swe Zycie zawodowe. Im dłużej się uczy, tym więcej widzi swoich błędów.[…] Traktując jednak rozmowę z chorym, jako swoistą formę kontaktu międzyludzkiego, trudno ją zamknąć w formach określonych z góry. Każdy kontakt z drugim człowiekiem jest bowiem w mniejszym lub większym stopniu nieprzewidzialny i nieoznaczalny.”

Mimo tego, że w wielu podręcznikach traktujących o metodzie diagnostycznej podawane są wskazówki, jak prowadzić rozmowę z pacjentem – to jednak wciąż lekarze są do niej nie przygotowani, a błędy i nonszalancje tych nieudanych rozmów równają się wielu ludzkim dramatom, bólowi, nieporozumieniom. Studentów medycyny nie przygotowuje się do tego fragmentu ich działalności, marginalnie w programach nauczania traktuje się przedmioty poświęcone kontaktom młodych adeptów medycyny z pacjentami.  I wydaje się, że brak umiejętności lekarzy nie tylko w mówieniu prawdy pacjentowi, ale w ogóle w komunikacji z nim nie zmieni nawet i to, że zamiast siedmiu minut dla pacjenta otrzymałby do dyspozycji tych minut dwadzieścia czy sześćdziesiąt.

Konopie – uzupełnienie.

Teza: jeśli cokolwiek pomaga ludziom w zwalczaniu bólu i leczeniu chorób – to warto się nad tym pochylić z troską, nie ulegać żadnym fobiom czy potocznemu osądowi.

Po poprzednim moim wpisie pojawiło się dużo uwag pod tytułem: „a ja już widziałem takich „lekarzy” w Kalifornii, czy  na Rynku Krakowskiem etc, którzy „leczą”. Powinnam więc odnieść się i do tych argumentów, które niosą w sobie dystans czy tez niechęć do podjęcia tematu.

A więc po pierwsze powstaje pytanie, czy marihuana uzależnia? Środki przeciwbólowe uzależniają (można używać opioidów w stanach bólowych, ale też i „rekreacyjnie”). W zależności od natężenia THC w marihuanie może nastąpić uzależnienie. Zresztą każdy lek, który powoduje szybki wzrost poziomu dopaminy i późniejszy gwałtowny jego spadek, może być powodem powstania uzależnienia. To szczególne dotyczy koncentratów do palenia, takich jak shatter i dab. Ale uzależniają wszelkie inne substancje, które nie spełniają tylu funkcji w leczeniu bólu i chorób, jak marihuana (pomimo tego jest ogólnadostepność alkoholu, czy tytoniu). Tak więc ryzyko uzależnienia nie powinno skłaniać do całkowitego odrzucenia marihuany używanej do celów medycznych. Na przykład morfina jest też uzależniająca, a przecież mimo to jest legalnie używana do leczenia bólu.

Po drugie, „teoria bramy”.  Przejście na stronę uzależnienia często zaczyna się od jednej substancji, a potem wkracza się w inną. Przywołuję tu przykład podany przez R.Sacades-Villa opublikowany w amerykańskich czasopismach: zrobiono badanie na ponad sześciu tysiącach osób, których pierwsza używką była marihuana – dla 45% był to początek, potem przeszli na używanie jeszcze innych substancji (kokaina, heroina, metamfetamina).

Po trzecie: czy można prowadzić samochód po używaniu marihuany? Mamy coraz więcej komunikatów, że schwytano jakąś osobę, która prowadziła auto po użyciu marihuany (zbadano to specjalnym sprzętem do wykrywania narkotyków). Specjaliści mówią, że po paleniu marihuany do krwi dostają się dwie substancje psychoaktywne, które osiągają szczytowe stężenie w rożnym czasie: zwłaszcza THC (tetrahydrokannabinol – główna substancja psychoaktywna w marihuanie, powodująca uczucie „haju”) osiąga maksimum w krwiobiegu, wtedy kiedy się na przykład pali jointa. W raporcie  wydany przez National Highway Traffic Safety Administration specjaliści piszą, że marihuana natychmiast uszkadza zdolność do jazdy, że jej działanie może trwać około trzech godzin, a resztki skutków mogą być widoczne nawet do dwudziestu czterech godzin po zażyciu.

Te wyżej przytoczone argumenty i zapewne jeszcze więcej tutaj nie przywołanych nie powinny zamykać dyskusji, o której była mowa w poprzednim wpisie: konopie pomagają w leczeniu bólu i chorób. I ten argument winien być priorytetowy. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co może być inspiracją dla osób, które się „rekreacyjnie uzależniają”. Ich preferencje nie powinny przesłaniać dalszych badań nad marihuana i możliwości jej pozytywnego zastosowania.

 

Walka o konopie.

limarihuany_232147502402W zeszłym tygodniu byłam na Międzynarodowej Konferencji dotyczącej leczniczej marihuany. Byli obecni ludzie z Kanady, Holandii, Izraela. Rozmawialiśmy o tym, w jaki sposób można doprowadzić do korzystania i to jak najszerszego z leczniczej marihuany. W pierwszym dniu konferencji byli pacjenci, którzy są leczeni produktami z konopi. Przykładów było bardzo dużo, ale jak się okazuje – nie są to żadne argumenty. Miało być paru polityków, ale nikt się nie pojawił. Zapowiedziane wizyty zostały odwołane.

Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nie korzysta się z dobrodziejstw konopi przy bardzo wielu schorzeniach. Między innymi leczą ból. Polska jest krajem, w którym pacjenci cierpią.

Według badań epidemiologicznych co najmniej 4 miliony ludzi na całym świecie cierpi z powodu choroby nowotworowej i wielu z nich nie otrzymuje właściwego leczenia przeciwbólowego. Objawy bólowe występują u połowy chorych aktywnie leczonych przyczynowo i u 70 -90%  chorych w terminalnym okresie życia.

Szczególnie trudną do opanowania sytuacją jest ból wszechogarniający (total pain), na który składają się nie tylko czynniki somatyczne, ale również psychologiczne i socjologiczne: lęk przed śmiercią, depresja, poczucie bezsilności, utrata pozycji w rodzinie oraz społeczeństwie. Na niektóre z nich mamy tylko znikomy wpływ, dlatego zawsze należy pamiętać, że skuteczne leczenie przeciwbólowe jest podstawowym, ale nie jedynym, warunkiem rozwiązania najistotniejszych problemów chorego. Często konieczne jest stosowanie leków wspomagających, np. przeciwdepresyjnych i przeciwlękowych, a także pomoc psychologa, pracownika socjalnego, a nierzadko duchownego. Próbą odpowiedzi na tak różnorodne potrzeby chorego jest opieka paliatywna bardzo szybko rozwijająca się w ostatnich latach na terenie całego kraju. Cicely Saunders, brytyjska lekarka opisała, jako pierwsza zjawisko total pain.

Według najnowszych badań, opublikowanych w Cancer Research, kannabinoidy mogą pomóc w leczeniu glejaka wielopostaciowego, który jest uważany za jedną z najbardziej śmiertelnych form guza mózgu. Wstrzyknięte do guza aktywne składniki marihuany hamowały proces angiogenezy (wytwarzania naczyń krwionośnych), przez co doprowadzały do zagłodzenia guza. Na łamach tygodnika „Nature” ukazał się artykuł dowodzący, że THC obniża ryzyko rozwoju miażdżycy. Nie potwierdzone jeszcze badania mówią o terapeutycznym działaniu w kilku odmianach epilepsji. Naukowcy z Uniwersytetu Południowej Florydy w USA  odkryli, że THC radzi sobie także z wirusami odpowiedzialnymi za rozwój groźnych nowotworów. Z kolei  „American Journal of Pathology” donosi, że marihuana obniżając poziom glukozy we krwi może hamować m.in. rozwój retinopatii cukrzycowej, groźnego powikłania cukrzycy, które ostatecznie prowadzi do ślepoty. Wskutek obniżenia poziomu cukru we krwi po zażyciu konopi zwykle następuje pobudzenie apetytu. Mechanizm ten wykorzystano w eksperymentalnym programie leczenia kannabinoidami osób chorych na AIDS, cierpiących na tzw. syndrom krytycznej utraty wagi. Dzięki zastosowaniu kannabionoidów chorzy odzyskiwali apetyt i następował przyrost wagi nawet do 20 kg. Jednocześnie zwiększała się długość życia. Medyczna marihuana  może być skuteczna w leczeniu objawów raka oraz stać się dogodną alternatywą dla wielu obecnie stosowanych leków. Może pomóc w przypadku raka prostaty, płuc, białaczki, raka mózgu, jelita grubego, raka szyjki macicy, raka piersi i innych.

Metody leczenia wykorzystywane przy leczeniu nowotworów powodują u ludzi mdłości. Chemioterapia jest, jak do tej pory, jednym z najważniejszych osiągnięć w leczeniu raka. Jednak silne toksyczne substancje atakując komórki nowotworowe – porażają także zdrową tkankę. Onkolodzy muszą ostrożnie ustalać dawki, aby minimalizować uszkodzenia zdrowych organów. Leki wywołują silne mdłości i wymioty. 

Ludzie cierpiący między innymi na bóle nowotworowe potrzebują lekarstw. Wśród wielu propozycji jest także lecznicza marihuana. W świecie podejście do wykorzystywania walorów leczniczych marihuany jest różne. Uznało je na przykład Izraelskie Ministerstwo Zdrowia. Sformułowano wytyczne, które pozwalają realizować sponsorowany przez państwo przemysł dystrybucji i produkcji medycznej marihuany. Szacuje się, że 40.000 pacjentów z nowotworami, w końcu ma pełny dostęp do tego lekarstwa. W Belgii można uprawiać jedną roślinę na własny użytek. W Czechach uprawa do 5 roślin i posiadanie do 15 gramów substancji jest traktowane zaledwie jako wykroczenie, nie przestępstwo. W Niemczech, Portugalii, Hiszpanii czy Francji posiadanie niewielkiej ilości marihuany jest legalne. W Holandii posiadanie i sprzedawanie w tzw. coffee shopach jest także legalne.

Przed 1900 rokiem produkty konopne były legalne w  Stanach Zjednoczonych; a w 1933 roku uchwalono prohibicję na marihuanę. Obecnie stosowanie konopi w medycynie jest legalne w 24 stanach. W Kalifornii działają cztery licencjonowane przychodnie stosujące marihuanę leczniczą. Wśród nich jest Harborside Medical Marijuana Center – przychodnia, która przyjmuje codziennie około 650 pacjentów leczących się, na podstawie wskazań od lekarzy. Punkt wydawania medycznej marihuany dysponuje ponad 100 różnego rodzaju preparatami najlepszej jakości, na całym świecie.

W Kanadzie lecznicze używanie marihuany regulują od 2001 roku zasady MMAR (Marihuana Medical Access Regulations). Kanada była pierwszym krajem, który wprowadził tego typu regulacje. W USA wprowadziły je jedynie niektóre stany. W sierpniu 2003 roku 62-letni mieszkaniec Kanady, chory na AIDS został pierwszym pacjentem, który otrzymał marihuanę z upraw nadzorowanych przez rząd. Obecnie z programu korzysta 30 tysięcy pacjentów.  W kraju porównywalnym pod względem mieszkańców z Polską wydaje się, że nie jest to zbyt wielu pacjentów, ale powstaje tutaj pytanie: kiedy my w Polsce będziemy mogli podawać takie statystyki.

Izrael jest uważany za kraj, w którym jest najlepiej rozwinięty system medycznej marihuany. Zaczęło się od roku 1999, kiedy na używanie marihuany zgodę wydało Ministerstwo Zdrowia. Dla kilku osób chorych na raka i na AIDS. Do roku 2005 było to dziesięć osób. Ponieważ nie było legalnych źródeł zaopatrzenia – jedynym sposobem byłay własne uprawy. W sierpniu 2011 roku rząd izraelski zatwierdził nowe zasady programu medycznej marihuany. Planowane są dalsze udogodnienia dla pacjentów. Przewiduje się szersze stosowanie marihuany do walki z bólem. Do końca 2016 roku liczba pacjentów może wzrosnąć nawet do 4o tysięcy (w kraju liczącym niewiele ponad 8milionów mieszkańców).

W Czechach od 2012 roku akceptuje się prawo wprowadzające leczniczą marihuanę do aptek. Jest elektroniczna rejestracja recept, aby w ten sposób zwalczać ewentualne nadużycia.

Od 2013 roku prawo zezwala także na medyczne stosowanie marihuany we Francji  i w Rumunii.

Leczenie przeciwbólowe w Polsce jest nadal trudnym tematem, budzącym dużo pytań i wątpliwości. Dość sporadycznie pojawiają się próby podjęcia tematu poszerzenia asortymentu lekarstw, które pozwolą ludziom chorującym nie cierpieć. Podobną drogę przeszła medyczna morfina. Dzisiaj oczywistym jest jej stosowanie w bólach nowotworowych.

Lekarze nie chcą korzystać z leczniczej marihuany, pomimo tego, że wiedzą o jej wpływie na minimalizację i likwidację bólu. Trudno się im dziwić, skoro prawo tego zakazuje. Są jednak przypadki, że lekarze ulegają histerii narkofobicznej i nie chcą podawać nawet legalnie importowanego leku, a ci, którzy stosują konopie, są poddawani ostracyzmowi. Podczas anonimowej ankiety na konferencji poświęconej opiece paliatywnej w 2009 r. aż 75 proc. lekarzy stwierdziło jednak, że chcieliby używać kannabinoidów do leczenia bólów nowotworowych, ale blisko 40 proc. obawiało się „znacznych sprzeciwów społecznych”.

W Polsce nie mamy możliwości skorzystania z dobrodziejstwa medycznej marihuany. Mamy Ustawę z 29 listopada 2005 roku o przeciwdziałaniu narkomanii, która kryminalizuje każde posiadanie marihuany, bez względu na przeznaczenie. W załączniku do wyżej wymienionej Ustawy są wymienione środki, których posiadanie i wytwarzanie jest zabronione.

Medycyna wciąż nie potrafi sobie w sposób doskonały poradzić z uśmierzaniem bólu, toteż każda propozycja powinna być rozpatrywana w sposób konkretny i odpowiedzialny. Nie znany jest mechanizm przeciwbólowy działania marihuany. Wiadomo już jest, że u jednych osób marihuana bardzo skutecznie ogranicza ból, a u innych robi to w sposób nieznaczny. Nie działa na wszystkie rodzaje bólu, tak jak powiedziano wyżej – nie na każdego człowieka, może także wywołać niepożądane dla części pacjentów efekty psychoaktywne, jednakże zdaje się, że ma więcej plusów, niż minusów. Jest mniej toksyczna niż większość innych leków przeciwbólowych, nie niszczy organów wewnętrznych, nie powoduje uzależnienia i nie można jej przedawkować, ale przede wszystkim jest jeszcze jednym środkiem, który może pomóc. I ten ostatni argument powinien spowodować znacznie większe, niż obecnie zainteresowanie jej możliwościami. Ponieważ w Polsce rak też może nie boleć lub boleć znacznie mniej.