Teraz to nie wiem, czy ja będę o polityce: Rozmawiałam dzisiaj z moim kolegą o habilitacji. Oboje jesteśmy bez habilitacji i walczymy nieustająco z materią. Różnie to wychodzi. Zdania nasze były podzielone. On był za kontunuacją pisania, ja uważam, że najwyższa pora zmienić system i uczynić go bardziej kompatybilnym z całym światem, gdzie liczy się dorobek naukowy a nie kolejne, skomplikowane w formie a niekiedy i w treści wypracowanie, ocenione przez innych, którzy wcześniej takie lub podobne opracowanie wydali w formie książki. Nie będę przytaczała naszych argumentów. W każdym razie była to zażarta dyskusja.
Zastanawiam się, w kontekście przytoczonej wyżej dyskusji, jak to się stało z ludzkością, że poddała się ona takiemu rodzjowi fetyszyzmu słowa pisanego. Kiedy to się stało? Kiedyś, nawet znacznie później niż za czasów Sokratesa, wspomina się na Uczelni bywanie profesorów, którzy nie prześcigali się w pisaniu kolejnych, pięćset stronicowych książek, ale którzy rozmawiali ze studentami, bywali autorytetami, mieli żywy i intensywny kontakt z tymi, którzy chcieli ich posłuchać. Posłuchać a nie poczytać. I nagle stało się na polskich uczelniach tak, że zupełnie nie liczy się wartość nauczyciela akademickiego, opinie studentów nie mają żadnej wartości. Liczy się kolejna książka, kolejny artykuł. Studenci przeszkadzają w robieniu kariery naukowej. Nie wypada się przyznać, żę się lubi zajęcia i kontakt ze studentami. Jakoś ten świat zwariował i oszalał. Nauczyciel, ten akademicki wstydzi się nazywać siebie nauczycielem, ale wszyscy są naukowcami a nauczyciel w szkole średniej robi kolejne stopnie awansu i na tym się przede wszystkim koncentruje i niekiedy też uczniowie mu przeszkadzają. Dziwne czasy.