„Dajcie ludziom swobodę działania, a zaskoczą was swoją pomysłowością.”
Peter Drucker
Kiedy , po raz kolejny, poruszana jest sprawa tego, jak funkcjonują samorządy i dlaczego radni mogą, w gruncie rzeczy, zdziałać tak niewiele – wciąż podpowiadam koncepcję, która jest oficjalnie podawana przez „reżyserów” zmian w samorządowości.
Jeszcze w poprzedniej kadencji próbowano odwołać wójtów, czy prezydentów. W tej – właściwie już nie słyszymy o takich pomysłach. Wynika to między innymi i z realności podejścia do sprawy. po prostu ludzie się nie interesują samorządem.
Niska frekwencja, brak pieniędzy i środków na kampanię informacyjną – to główne przyczyny porażek tych, którzy organizują referenda. Owe plebiscyty lokalne – w przypadku naszego kraju – najczęściej kończą się porażką organizatorów. Koszt na mieszkańca gminy uprawnionego do głosowania, w której przeprowadzone jest referendum, waha się od 0,41 do 15,53 zł (płaci za to samorząd, budżet państwa finansuje tylko komisarza wyborczego). Nieważne referenda kosztowały gminy w ostatniej kadencji ok. 2,1 mln zł. Dla porównania referenda ważne kosztowały ok. 700 tys. zł.
A gdyby tak wprowadzić kadencyjność władz? Byłoby z góry wiadomo, że prezydent, wójt, sołtys będą sprawowali władzę dwie kadencje i odejdą: w chwale lub w zapomnieniu, ale potem, po przerwie będą mogli powtórnie ubiegać się o stanowisko.
Kadencja powinna trwać najwyżej 5 lat . Dwie kadencje są czasem na tyle znaczącym, że można podjąć bardzo wiele dobrych decyzji i rozwinąć miasto, wieś, miasteczko, albo i spowodować regres. Kadencyjność dotyczy między innymi władz uczelnianych, gdzie rektorów obowiązują kadencje. Tak także bywa w korporacjach, gdzie istnieje konieczność wymiany szefów, ponieważ, jak twierdzą specjaliści od zarządzania, nowy prezes, dyrektor – to inne, świeże spojrzenie na możliwości rozwoju instytucji czy firmy.
Zarządzanie miastem, miasteczkiem lub wsią przez 15-20 lat jest niedobre. Słyszę wielokrotnie argumenty, że może i dobra kadencyjność w dużym mieście, ale na wsi to już nie. Tam osób nadających się do sprawowania władzy jest mniej. Nie akceptuję tych argumentów. Uważam, że to właśnie kadencyjność władz może pobudzić aktywność obywatelską mieszkających tam ludzi.
Peter Drucker– ekspert do spraw. Zarządzania, badacz procesów organizacji i zarządzania profesor Katedry Nauk Społecznych i Zarządzania Uniwersytetu w Claremont w Kalifornii pisał, że szef, prezes, lider powinni być wymieniani co sześć lat.
Od czasu wprowadzenia w Polsce w 2002 roku bezpośrednich wyborów przez trzy kadencje rządzi w Polsce aż trzy czwarte szefów gmin i miast. Powstaje wiele pytań, chociażby i takich, o jakich pisał Drucker. W kontekście samorządowym brzmieć one mogą nieco inaczej: Czy liderzy nie wypalają się, czy miasto zarządzane przez tego samego człowieka nie grzęźnie w nepotyzmie, układach personalnych, tworzenia dworu zaufanych etc. Kiedy widzimy opinię mieszkańców, którzy mówią, że jest dobrze, albo, że jest nie najgorzej – to można zapytać, czy nie byłoby bardzo dobrze wtedy, kiedy zostałoby odświeżone widzenie problemów miasta, gminy przez osobę nową?
Pytań jest coraz więcej. Wydaje się jednak, że to ruch społeczny może wpłynąć na zmianę legislacyjną. W kancelarii poprzedniego prezydenta była przygotowywana zmiana ustawy o samorządzie terytorialnym, która miała za zadanie wzmocnić znaczenie i rolę mieszkańców. Jednak nie było w niej mowy o wprowadzeniu kadencyjności władzy, ale wręcz odwrotnie były tam koncepcje aby ograniczyć możliwość organizowania referendów. Przeciwnikiem kadencyjności jest oczywiście Związek Miast Polskich, który został utworzony przez prezydentów miast i miasteczek (obecnie do związku należy 313 miast). Jeśli więc nic się w najbliższej przyszłości nie zmieni wypada jedynie z wielką konsekwencją walczyć o budżety partycypacyjne i obronę funkcjonowania referendów. To nam pozostaje. Ponieważ, jak się wydaje grozi nam w bardzo wielu przypadkach dożywocie władz.
Kiedy piszę o kadencyjności – to wiem, o czym piszę: znam z własnego doświadczenia mechanizm obudowywania się władzy „tzw.” wykonawczej (podkreślam cudzysłów przy „tzw”), ale także powstające relacje współzależności pomiędzy radnymi, a urzędnikami. Precyzyjnie zawężające się relacje, które pozwalają wykazać się „tzw” organowi uchwałodawczemu – jakąkolwiek aktywnością. Jestem w stanie zorganizować tę czy inną akcję (którą obiecałam wyborcom), wtedy, kiedy właściwy urzędnik znajdzie pieniądze. A to on jest, tak naprawdę (i bardzo bym chciała, aby to wreszcie zrozumieli dziennikarze, wyborcy i wszelkie fundacje kontrolujące naszą działalność) panem kasy. Doskonale to rozumieją ludzie: powoływani przez prezydenta jego zastępcy są traktowani, jako właściwe organy mające pieniądze. Radnych, którzy muszą wygrać z konkurencją na listach wyborczych traktuje się niezbyt poważnie. Wpływowymi ludźmi w mieście są władze „wykonawcze”, a nie „uchwałodawcze”. Wyborcy wiedzą lepiej. Po prostu rozumieją sprawę.
Kadencyjność organów wykonawczych i uchwałodawczych powodowałby świeżość w zarządzaniu miastem, czyniłby klarowną sytuację wymiany kadr (zawsze część mogłaby powrócić , po przerwie 5 letniej).
Piszę z wnętrza problemu. Obserwuję, widzę i analizuję.