Pomimo zachęt ze strony państwa, a więc między innymi tak zwanego „becikowego” i dłuższych urlopów macierzyńskich w Polsce spada liczba rodzących się dzieci. W 1989 roku urodziło się 562 tysięcy , w 2009 – 417 tysięcy, a w 2010 – 413 tysięcy. Widoczna jest więc wyraźna tendencja spadkowa. Liczba urodzeń nie pozwala na zastępowalność pokoleń, co oznacza, że rodzący się dzisiaj Polacy nie zastąpią naszego pokolenia. W 2004 roku mniej Polaków się urodziło, niż zmarło. Sytuacja jest bardzo poważna. Nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie, która staje się kontynentem ludzi starych. Według najnowszej prognozy demograficznej Głównego Urzędu Statystycznego liczba Polaków będzie systematycznie się zmniejszać i w 2030 roku będzie nas tylko 35,6 mln, a nie jak wcześniej zakładano – 40. Przyrost naturalny w Polsce wynosi – 0,03 proc., jedynie w Małopolsce i na Pomorzu Zachodnim jest on dodatni i sięga 0,12 proc. Problem demografii urósł do rangi międzynarodowej. Vladimir Spidla Komisarz ds. Zatrudnienia i Spraw Społecznych Unii Europejskiej mówił: „To Unia Europejska może odegrać istotną rolę w procesie zarządzania zmianami demograficznymi e Europie”. Dlatego też najważniejsze instytucje i organy Unii podejmują debatę. Z wielu analiz wynika wniosek, że Polska należy do krajów europejskich, w których kobiety mają najgorsze warunki do bycia matkami. Pod uwagę brano między innymi strukturę rynku pracy (możliwość zatrudnienia kobiety z dzieckiem; stabilność zatrudnienia), konflikt kulturowy (postrzeganie przez społeczeństwo aktywnych zawodowo matek), różnice w zarobkach obu płci. Dane uzyskiwane przez ekonomistów wskazują na zależność pomiędzy pracą kobiet i dzietnością społeczeństw. Okazuje się, że im więcej kobiet na rynku pracy, tym więcej rodzi się dzieci. Zachętą do posiadania potomstwa nie są ani zasiłki na dzieci, ani becikowe, ani wydłużone urlopy wychowawcze, ale inne czynniki takie jak na przykład elastyczny czas pracy. Aby to osiągnąć, potrzebne są zmiany w prawie. Najbardziej radykalna propozycja zakłada ograniczenie roli kodeksu pracy. Oznacza to, że czas pracy byłby organizowany w sposób dopasowany do specyfiki firm. To szczególnie ważne dla firm uzależnionych od sezonowych wahań zamówień. Mogłyby wydłużać pracę w razie wzrostu liczby zleceń i skracać ją w okresie schłodzenia. Z kolei pracownicy mogliby częściej korzystać z ruchomego czasu pracy: pracować w różnych godzinach w poszczególnych dniach lub tygodniach. Ułatwiłoby im to łączenie pracy z opieką nad dzieckiem. A pracodawcy nie musieliby już płacić dodatków za nadgodziny, jeśli np. we wtorek pracownik rozpocznie pracę o godzinę wcześniej niż w poniedziałek. Czas pracy mógłby być elastyczny: zmienne godziny rozpoczęcia i kończenia pracy. Praca może być rozliczana zadaniowo, a to mogłoby dawać możliwości jej wykonywania na przykład w weekendy. Bardzo popularna na zachodzie Europy i w Stanach Zjednoczonych jest telepraca. To właśnie miejsca pracy dla kobiet powracających z urlopów macierzyńskich i elastyczność godzin pracy są najważniejszymi elementami polityki prorodzinnej. Wiele firm oferuje w ramach prywatnych pakietów medycznych pełną opiekę medyczną dla matki zarówno w takcie ciąży, jak i po urodzeniu dziecka. Kobiety mają tam zagwarantowany powrót po urlopie macierzyńskim na zajmowane dotychczas stanowisko. Dużym udogodnieniem są też dodatkowe urlopy do wykorzystania przez oboje rodziców. Firmy dla swoich pracowników tworzą zakładowe żłobki i przedszkola (o czym już parokrotnie pisałam). I te elementy składają się na wspieranie młodych ludzi do posiadania dzieci. Niestety, nawet potrójne becikowe nie jest motywacją i inspiracją dla rodzenia potomstwa. Rząd a także i samorządy, jeśli chcą się zastanawiać nad autentycznym wsparciem młodych rodzin muszą popatrzeć na problem wielostronnie, a nie poprzez jednorazowe wypłacanie tzw. becikowego, które staje się jedynie atrapą troskliwości.
Miesiąc: styczeń 2012
Zarządzanie w kryzysie.
Od czasów Adama Smitha wszystkie próby zrozumienia gospodarki opierały się na
założeniu, że każdy z nas jest zwierzęciem ekonomicznym, racjonalnym i
działającym w swoim dobrze pojętym interesie. Kryzys finansowy w świecie po raz
kolejny pokazał, że to tylko część prawdy.
Poszukując dróg wyjścia z recesji, politycy, naukowcy, a nawet finansiści i bankierzy coraz częściej sięgają do najnowszych zdobyczy ekonomii behawioralnej, która bada, jak bardzo nasze decyzje są dziwaczne i niezrozumiałe. Przestaliśmy wierzyć w kryzys. Wciąż nam
się wydaje, że to jedynie media czy politycy nas straszą. Jednak jest tak, że jeśli nie zdecydujemy się na racjonalne zarządzanie tym, co mamy – konsekwencje tak, czy inaczej nas dopadną i wtedy dopiero okaże się, że byli tacy, którzy mówili, że był czas, kiedy należało zacząć przyglądać się racjonalizacji wydatków. Zarządzanie w ogóle nie jest procesem łatwym i przyjemnym, niekiedy wymaga szybkich i nie zawsze dobrych dla ogółu decyzji. Na świecie tworzone są procedury, które pozwalają państwom, miastom czy też firmom podejmować specyficzne działania w sytuacjach trudnych. W USA czy w Wielkiej Brytanii podejmowane są strategie pomagające wyjść z kryzysów. Okazuje się jednak, że ludziom , bez względu na ich miejsce w świecie, trudno uwierzyć, że powinni z wielu rzeczy zrezygnować, ponieważ pojawiła się sytuacja wymagająca wyrzeczeń. Żyjemy w czasie przepełnionym roszczeniami: ludzie chcą mieć zapewnione wszystko, a niekoniecznie chcą brać udział w oszczędzaniu; istnieją przeciwstawiające się sobie grupy: jedni mówią: to im zabierzcie, a nam dajcie, inni mówią to samo patrząc w przeciwnym kierunku. Być może, że jest i tak z tego powodu, że mieszkańcy otrzymują sprzeczne informacje. prezydent i urząd miasta mówią: jest dobrze; Rada Miasta ogłasza stan zagrożenia finansów. Tak więc brak jednakowo brzmiącego komunikatu powoduje, że ludzie nie wierzą, w to co słyszą. Przestajemy więc wszyscy myśleć racjonalnie. Wydaje nam się, że kiedy zamkniemy oczy, rzeczywistość się nie zmieni. Nic się nie stanie, kiedy opowiemy się w obronie tego, „jak jest”. Niech będzie, jak jest. Toteż nie decydujemy się na zmniejszanie ilości festiwali, czy nawet ich skrócenia, nie chcemy likwidować szkół, w których praktycznie prawie nie ma dzieci, nie wstrzymujemy inwestycji, które nie są niezbędne dla funkcjonowania miasta i wciąż jesteśmy przekonani, że będzie dobrze. Stanisław Wyspiański pisał: ,tak by się nam serce miało do ogromnych, wielkich rzeczy (…)”a tu pospolitość skrzeczy.”
Młodzi chcą przejąć władzę.
Kontynuuję poprzedni temat. Po wydarzeniach związanych z ACTA pojawiła się we wszystkich mediach niesamowita ilość komentarzy. Wśród nich był i taki, który mnie zastanowił. Redaktor w jednej z krakowskich gazet napisał, że protest przeciwko podpisaniu ACTA był sygnałem protestu młodych przeciwko władzy starych. Może i tak było. Zresztą zawsze w historii świata tak bywa: młodzi dość szybko stają się starymi, których rządy krytykują następni młodzi. Wszystko więc jest tak, jak być powinno i jak to zwykle bywa. Jednak mnie martwi w tym wszystkim jedna rzecz, ci młodzi, którzy eksponują bardzo wyraźnie swoje aspiracje do przejęcia władzy – są w swoich poglądach bardzo socjalni (ba, powiedziałabym nawet socjalistyczni). Opiera to się przede wszystkim na gigantycznej wprost roszczeniowości. Nam się należy, należy się innym, którzy są biedni, niezaradni etc. Nieproporcjonalna ilość młodych ludzi nawet nie usiłuje znależć zatrudnienia, ponieważ „pracy na rynku nie ma”, część z nich nie pracuje i się nie uczy. Ale żąda opieki, zadbania etc. Znika gdzieś przedsiębiorczość młodych ludzi. A może „nie pytaj gdzie znależć pracę, ale kogo zatrudnić?” I co będzie, jeśli właśnie ci młodzi przejmą władzę? Kto będzie organizował, zarabiał, porządkował, jeśli wszyscy będą „tylko żądali zadbania, ponieważ im się należy”. Duch „pracy u postaw” w Europie umiera. Europa wraca do socjalistycznych korzeni, których się na krótko pozbyła (ta tzw. Europa Zachodnia).
Cytat z „Forbsa” z 2009 roku: „Zdarzyło się to w Connecticut w średniej wielkości sieci fast foodów. Jej szef miał problem z młodymi pracownikami, którzy odchodzili tak często, że nie nadążał z naborem nowych. W końcu zaczął pytać tych, którzy porzucili jego firmę, dlaczego tak postąpili. Jak się okazało, dwie trzecie z nich zrezygnowało z pracy dlatego, że grill, na którym smażyły się hamburgery, pryskał im olejem na spodnie i te nadawały się
tylko do wyrzucenia. W tej banalnej historyjce koncentrują się najbardziej charakterystyczne przypadłości, jakie HR-owcy przypisują pokoleniu Y (roczniki 1980-2000): brak lojalności wobec firmy, niska etyka pracy i problemy w komunikacji, szczególnie ze starszymi pokoleniami. Można na to jednak spojrzeć bardziej racjonalnie. Konsumeryzm spowodował, że życie młodego człowieka jest dziś coraz droższe. Dlatego młodzież coraz wcześniej idzie do pracy, zwykle byle jakiej, tylko po to, żeby zarobić na zakupy. Jeśli więc młody człowiek niszczy w pracy ubranie, na które właśnie zapracował, to zatrudnienie w takiej firmie rzestaje mieć sens.”
A tak a propos tych innych (na których liczę!!) polecam: http://austriacy.pl
Protesty przeciw ACTA
Pomijam sprawę i jej istotę. Nie będę jej osobiście zgłębiać. Parę rzeczy, na podstawie tego, co przeczytałam, mnie-jako człowieka o pogladach liberalnych powinno niepokoić. Po pierwsze, że sprawa została utajniona, w tajemnicy przed wszystkimi, pomimo tego, że prace nad umową międzynarodową ACTA (ang. Anti-Counterfeiting Trade Agreement) trwały dość długo.. Dopiero jak WikiLeaks ujawniła w 2008 roku kuriozalne szczegóły projektowanej umowy, trochę złagodzono niektóre jej postanowienia. Ale 1 października 2011 roku w Tokio została ona podpisana przez Kanadę, Stany Zjednoczone, Australię, Japonię, Maroko, Nową Zelandię, Singapur i Koreę Południową. Unia Europejska wstrzymała się ze złożeniem podpisu, ale potwierdziła że zamierza ją przyjąć w jak najszybszym terminie (zgodnie z jej Art. 39 ma na to czas do 31 marca 2013). 16 grudnia 2011 roku porozumienie w sprawie ACTA przyjęła Rada Unii Europejskiej.
Tutaj zacytuję fragmenty z bloga pana Gwiazdowskiego: „Co to za tajemnice się w tych „actach” kryją? Jeśli chodzi o przepisy prawa materialnego to nic szczególnego. Same tak zwane „klauzule generalne” i to jeszcze deklaratoryjne. W zakresie ochrony „praw własności intelektualnej” nie ma w owych „actach” niczego takiego, czego nie ma już w prawie polskim. Z małymi tylko wyjątkami. Ale z klauzulami generalnymi to jest pewien problem. Za komuny odmowę wydania paszportu można było otrzymać z powodów wymienionych w ustawie. Ostatni z punktów brzmiał: „i z innych ważnych przyczyn”.
W Rozdziale II w Sekcji 1 ACTA jest Artykuł 6, który zapewnia „dostępność środków doraźnych zapobiegających naruszeniom i środków odstraszających od dalszych naruszeń” oraz stanowi, że żadne postanowienie umowy „nie może być interpretowane w taki sposób, aby nakładało na Stronę wymóg pociągania swoich urzędników do odpowiedzialności za działania podjęte w związku z wypełnianiem ich urzędowych obowiązków”. Po co więc nasz rząd tak się trudził w poprzedniej kadencji z nakładaniem na urzędników odpowiedzialności za skutki ich bezprawnych decyzji? Na mocy umowy ACTA żadna odpowiedzialność im nie grozi.
Co do zasady nie mam nic przeciwko, tylko dlaczego odszkodowanie za spowodowanie czyjejś śmierci lub kalectwa ma nadal odbywać się według polskich standardów, a odszkodowanie za naruszenie własności intelektualnej według standardów amerykańskich?
Jest też Art. 12, który brzmi tak:„Każda strona przyznaje swoim organom sądowym prawo zastosowania środków tymczasowych bez wysłuchania drugiej strony w stosownych przypadkach, a szczególności, gdy jakakolwiek zwłoka może spowodować dla posiadacza praw szkodę nie do naprawienia lub gdy istnieje możliwe do wykazania niebezpieczeństwo, że dowody zostaną zniszczone (…) Każda Strona przyznaje swoim organom sądowym prawo do podejmowania natychmiastowego działania w odpowiedzi na wniosek o zastosowanie środków tymczasowych…” Bez wysłuchania drugiej strony? [..]
W Art. 28 jest taki oto pasus: „Każda strona ma wspierać „tworzenie i utrzymanie formalnych i nieformalnych mechanizmów, takich jak grupy doradcze, w ramach których jej właściwe organy mogą poznać opinie posiadaczy praw i innych odpowiednich zainteresowanych stron”. Nieformalne mechanizmy? W państwie prawa???
Na mocy Art. 36 powołany został „Komitet ACTA”, który będzie „dokonywał przeglądu wdrażania i funkcjonowania umowy” oraz „rozważał kwestie związane z jej rozwojem”. Każda Strona ma być reprezentowana w Komitecie – ale autorzy nie przewidzieli jak.
Należy domniemywać, że każda ma po jednym przedstawicielu, ale nie jest to jasno wyartykułowane. Ciekawostką jest, że nie wiadomo kto pokrywał będzie koszty działania Komitetu. Uznano ten szczegół za nieważny??? Ale Komitet ACTA zalicza się chyba do tych „formalnych”. Więc tym bardziej ciekawe, jakie to będą „nieformalne”?[…] Moim zdaniem najistotniejszy jest Artykuł 27, który przewiduje, że „każda Strona zapewnia w swoim prawie dostępność procedur dochodzenia i egzekwowania, tak aby umożliwić skuteczne działania przeciwko naruszaniu praw własności intelektualnej, które odbywa się w środowisku cyfrowym w tym doraźne środki zapobiegające naruszeniom i środki odstraszające od tych naruszeń (…) które może obejmować bezprawne wykorzystanie środków powszechnego rozpowszechniania w celu dokonania naruszeń…”
Umowa nie określa co jest, a co nie jest „własnością intelektualną” –Czym innym jest sytuacja, gdy ktoś w garażu na koszulki naszywa trzy paski – co przez lata było nagminnym
naruszaniem praw Adidasa, a czym innym jest próba tworzenia, na przykład, nowych lekarstw, które mogą, ale wcale nie muszą, naruszać cudze patenty, albo rozpowszechniania różnych treści. Bo jak ktoś z Państwa wrzuci niniejszego posta na Wykop, albo na Face, to na podstawie literalnego brzmienia tak skonstruowanego przepisu przysługiwać mi będzie prawo wsadzenia Was do ciupy! I jeszcze mogę wziąć sobie amerykańskiego adwokata i będziecie musieli ponieść koszty jego honorarium.
A jak podam link do jakiejś strony nie wiedząc, że jej administrator „dokonał naruszenia” to mogą wpaść mi do chałupy „bez wysłuchania” moich racji i zarekwirować laptopa. I proszę nie zapewniać, że tego na pewno nie zrobią. Bo jak mogą, to kiedyś w końcu zrobią.”
Cytat przydługi, ale pan Robert Gwiazdowski wie, co pisze. Mnie zafascynowała sprawa inna. Wczoraj z okien magistratu widziałam olbrzymie tłumy młodych ludzi, którzy się zorganizowali na portalach społecznościowych. Udział zgłosiło 30 tysięcy, a przyszło połowa, ale jest to wynik imponujący. Generał Jaruzelski wyłączał telefony, aby ludzie w czasie stanu wojennego nie mogli sie kontaktować. Tutaj wystarczyło parę dni. I ci wszyscy młodzi, o których się mówi, że im się nie chce wyjść z domu ponieważ komunikują się ze światem właśnie za pomocą facebooka – zdecydowali się wyjść i zaprotestować. Zrobiło to na mnie nisamowite wrażenie. Jesli nie doceni się siły tkwiącej w możliwościach istniejących w takim komunikowaniu się młodych ludzi i w nich samych – to ci, którzy tego nie docenią – nie mają szans w przyszłości. Przyszłość, jak się okazało, to nie tylko świat wirtualny w komputerach, ale źródło komunikacji i impuls do działania .
Działania n i e w i r t u a l n e g o, ale w realu.
Dane do dyskusji o budownictwie komunalnym.
W okresie tym w budownictwie komunalnym oddano do użytkowania 2449 mieszkań (o 28,3 proc. mniej niż przed rokiem), w budownictwie społecznym czynszowym 1881 mieszkań (o 39,9 proc. mniej), a w zakładowym – 336 mieszkań, tj. o 15,9 proc. więcej niż w analogicznym okresie 2010 r.
Kadencyjność dyrektorów szkół
Ośrodek Rozwoju Edukacji opracował raport z wnioskiem, by jedna osoba nie mogła rządzić szkołą dłużej niż dwie kadencje. Dokument, który w lutym zostanie przedstawiony MEN, wywołał burzę w Krakowie.
Siedzenie latami na tym samym stołku jest demoralizujące. Blokuje pomysły i
inwencję. A jeśli ktoś dobrze zarządza szkołą, tym bardziej po dziesięciu latach
pracy można mu powierzyć stanowisko dyrektora w innej placówce. Jest szansa, że znów odniesie sukces. Autor raportu ORE proponuje też inne zmiany, m.in.: konieczność przejścia przez dyrektorów szkoleń menedżerskich wzorowanych na MBA czy pozbawienie ich przywilejów wynikających z Karty nauczyciela. Dyrektor zatrudniony jako pracownik samorządu, a nie nauczyciel, staje się osobą „z zewnątrz”, trzeźwiej patrzącą na szkolną rzeczywistość. Jestem zwolenniczką tego typu zmian. Istnieją od zawsze na uczelniach, gdzie dyrektorzy, dziekani, a nawet rektorzy mają możliwość pracy dwie kadencje i uczelnie istnieją, działają i nikt nie proponowałby, aby je zmienić .
Mam nadzieję, że kadencyjność stanie się zasadą, która będzie także towarzyszyła wyborom prezydentów, posłów, radnych. Sama wiem, z własnego doświadczenia, że tak być powinno. Pisałam o tym w tym miejscu wielokrotnie.
A na Węgrzech!!
Mój dziadek był Węgrem i niestety nie dbał o to, aby jego syn (a mój ojciec) mówił po węgiersku. No i tak, mam rodzinę oobok Tokaju i niestety kontaktów nie utrzymujemy. Szkoda, ponieważ chętnie teraz poczytałabym prasę węgoierską, pogdałabym z ludźmi, a tak – to zostaje mi tylko to, co mi podają w naszych mediach. I prawdę powiedziawszy coraz mniej rozumiem. W nowej węgierskiej konstytucji przewidziano limit zadłużenia do wysokości 50% PKB (czyli o 10 punktów procentowych niższy, niż w Polsce). Podatek CIT wynosi 19%, a dla małych i średnich przedsiębiorstw 10% (!!!tak,tak). Od 1 stycznia bieżącego roku obowiązuje podatek liniowy ze stawką 16% (pozostają ulgi dla dzieci). Za to VAT wynosi 27% (prasa i książki – 5%). Podwyżkę VAT Komisja Europejska poparła, ale obniżenia PITu – nie. Agencja ratingowa Standard and Poors obniżyłą poziom wiarygodności ratingowej Węgier do tzw. poziomu śmieciowego. Działania gabinetu Victora Orbana stały się przedmiotem krytyki ze strony międzynarodowej prasy (także i polskiej). Więc najprawdopodobniej podwyżka podatków jest dobra (według Komisji Europejskiej), a obniżki już nie. Eh, późno. Wrócę do analiz jutro. Może coś się wyjaśni i to bez potrzeby zgłębiania problemów po węgiersku.
Nie pytaj gdzie szukać pracy, ale kogo zatrudnić.
Profesor Czesław Bywalec napisał tekst do dzisiejszej Gazety Wyborczej. Tekst ważny, z którego tezami się nie zgadzam. A więc najpierw spróbujmy uporządkować owe tezy. Pan profesor napisał, że w naszym kraju funkcjonuje 470 szkół wyższych, z czego 340 – to szkoły niepubliczne. I teza pana profesora jest taka, że szkół tych jest za dużo (w Niemczech, jak pisze jest ich 410!).Pytanie moje: dlaczego to, Panie Profesorze ( profesor Wydziału Finansów Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie) mamy dokonywać regulacji działalności ludzkiej. Jeśli ludzie chcieli zakładać wyższe szkoły i spełniali kryteria, mieli chętnych – to dlaczego i kto powinien wprowadzać ograniczenia. Teraz, troszczy się profesor , te szkoły zaczną upadać. No cóż tak bywa – upadają różne interesy, które ktoś kiedyś założył.Bywa. „Popyt na kształcenie akademickie był przecież ogromny” I dobrze, że tak było. Następnie przedstawiona została kolejna teza, z którą się zgadzam: nastąpiła nadmierna redukcja zasadniczego i średniego wykształcenia. Ale, Panie Profesorze, nie było to tak, ze rozprawiano się ze wszystkim, co powiązane z komuną, jak napisał profesor. Taki sam proces rozpoczął się wcześniej w Europie Zachodniej. Tam też sukcesywnie niszczono kształcenie zawodowe, jednakże Niemcy, Włosi czy Francuzi nieco wcześniej zorientowali się w tym, że zbłądzili, a my dopiero teraz zaczynamy bardzo powoli odkręcać sprawę. I sprawa kolejna: pan profesor pisze, jakże smutny i przykry jest moment, w którym następuje uzyskanie dyplomu. Jest dyplom i co dalej. I tutaj są dwa aspekty. Pierwszy, o który m profesor niezbyt wyraźnie pisze, to znaczy koszty kształcenia młodych ludzi i tutaj jest rzeczywiście problem: bezpłatne (czytaj płatne w podatkach przez Polaków) wykształcenie – to koszty, jakie ponosi całe społeczeństwo. I aspekt kolejny, o którym pisze pan profesor: „Dzień, w który kończą studia, jest z reguły dniem bardzo smutnym, coraz częściej przypomina stypę, bo się skończyło ubezpieczenie, ulgowe przejazdy, wyrzucają z akademika, a ni ma dokąd pójść[..] I ja tutaj się pytam pana profesora: dlaczego Uniwersytet Ekonomiczny nie uczy studentów przedsiębiorczości; dlaczego nie uczy ich samodzielności? Z najnowszych danych GUS dotyczących działalności gospodarczej wynika, że na koniec września bieżącego roku zarejestrowanych było niespełna 2,9 mln jednoosobowych firm – mniej o 50 tysięcy niż w grudniu 2010 roku. Okazało się jednakże, że ten spadek to wynik wyczyszczenia przez urząd danych statystyczny przedsiębiorców, którzy zmarli, a przed śmiercią nie wyrejestrowali działalności. Tak więc de facto w pierwszych trzech kwartałach tego roku liczba aktywnych firm nie zmniejszyła się, lecz wzrosłą i to o ponad 20 tysięcy podmiotów. Eksperci twierdzą, że proporcje te nie są przypadkowe. Coraz więcej młodych ludzi obserwując kłopoty na rynku pracy, na którym znalezienie etatu jest coraz trudniejsze decydują się otworzyć działalność gospodarczą lub planują to zrobić. Trudna sytuacja na rynku pracy mobilizuje Polaków do otwierania własnego biznesu. Nowych firm byłoby zapewne jeszcze więcej, gdyby rząd nie ograniczył w tym roku środków z Funduszu Pracy na finansowe wsparcie bezrobotnych mających pomysł na własne przedsiębiorstwo. Mikroprzedsiębiorstw nadal będzie przybywać. Zapewne wielu z poczatkujących przedsiębiorców nie przetrwa, ale znaczna część ma szansę zaistnieć na dłużej. Z małych firm utworzonych w kryzysowym 2009 roku zostało 77%, zaś z tych powstałych w 2004 roku tylko 62%. Być może jest to dowód, że biznesy założone w trudniejszych momentach mają trwalsze podstawy i większe szanse na odniesienie sukcesu. Może więc najlepiej jest zachęcać młodych ekonomistów nie do narzekania, ale do zakładania własnych firm? A któż to może zrobić lepiej, niż wykładowcy Uniwersytetu Ekonomicznego?
Równouprawnienie. Polemika z Lilką.
Przeczytałam wczorajszy tekst Lilki Sonik w Dzienniku Polskim. Lubię je czytać, chociaż niekiedy z postawionymi tezami się nie zgadzam. Dość ciekawe jest to, że największym ich (tez!!) zwolennikiem jest mój mąż. Wczoraj Lilka napisała o równouprawnieniu w Szwecji. Czytamy między innymi: „Kobiety przez wieki nie miały tam łatwo, ale się równouprawniły tak dalece, że nałogowych palaczek jest więcej niż mężczyzn. Alkoholiczek takoż…Słynna swoboda seksualna Szwedek polega nie tylko na inicjowaniu kontaktów z upatrzonymi partnerami, całkiem zmieniły się wektory.[..]obecnie w Szwecji prostytuuje się więcej mężczyzn, niż kobiet.[…] Kobiety pracują, rodzą dzieci, są z konieczności nadpobudliwe, a stres redukują pijąc. Za to mężczyźni żyją dłużej i mają więcej wolnego czasu, bo obowiązek utrzymania rodziny przestał być męską prerogatywą.” Ba, można by wypisać więcej grzechów równouprawnienia: więcej jest rozwodów (ponieważ przede wszystkim to kobiety odmówiły istnienia w zakłamanych związkach, same zresztą też częściej zdradzają mężczyzn, ale wtedy tez mogą odejść i żyć w innym związku, czy też samotnie (sic!!)); rodzi się mniej dzieci (ponieważ to kobiety decydują, czy chcą, czy też nie zajść w ciążę) etc, etc.
Kiedy Olimpia de Gouges pisała francuską „Deklarację Praw Kobiety i Obywatelki” nie wyobrażała sobie zapewne, że jej manifest będzie początkiem tego, co towarzyszy naszemu życiu obecnie. Zaczęto ruch emancypacyjny i w wyniku jego rozwoju w 1893 roku przyznano paniom prawa wyborcze w Nowej Zelandii, a dziewięć lat później w Australii, potem w 1906 roku w Finlandii. W Polsce mamy je od 1918 roku. W Szwajcarii zaś dopuszczono kobiety do praw wyborczych dopiero 1974 roku. I od tego czasu zaczęło się wspinanie kobiet po wszelkich drabinach: zaczęły prowadzić swoją działalność biznesową, zaczęły być ministrami, posłami, menadżerami. Czy jednak i w mentalności ludzi zaistniały zmiany. Czy świat je zaakceptował? Winston Churchil, zajadły przeciwnik równouprawnienia powiedział „Kiedy słucham kobiety, zawsze zastanawiam się jak wygląda bez ubrania”. Może i jest niezbyt dobrze. Możę jest i tak, jak napisała Lilka, kiedy równouprawnienie staje zagrożeniem dla kobiet właśnie, ale ile z nas chciałoby wrócić do czasów madame Bovary?
Po co są partie.
No właśnie: w jakim celu one istnieją? Zdaje się, że pytanie ma bardzo wiele odpowiedzi. Mnie udało się nie być w partii, w czasach kiedy wyboru zbytniego nie było. Wtedy w tamtej partii bywali i ci, którzy byli ideologicznie przekonani, co do idei głoszonej przez nią (i tych, w miarę upływającego czasu było coraz mniej) i ci, którzy dzięki przynależności załatwiali sobie swoje interesy (od małych począwszy po bardzo znaczące). A jak to jest teraz: partii jest nieco więcej i w zasadzie mechanizm jakby podobny: na początku wstępowali do nich ci, którzy mieli takie przekonania, jakie głosiła ta, czy inna partia, potem zaś (patrz wyżej) podłączali się ci, którzy mieli w tej, czy innej swoje interesy do załatwienia. Jednak w każdym człowieku istnieją (tak mi się wydaje) POGLĄDY. Oczywiście są też „ludzie bez właściwości”, a więc ci, którym wszystko jedno. Patrzę więc na partię (pierwszą w moim życiu), którą z wielkim aplauzem zakładałam – i widzę wokół siebie coraz więcej ludzi, którzy „nie pasują”. I oczywiście zadaję sobie pytanie: czy to ja nie zauważyłam, że już nic od niczego się nie różni, czy moje pojęcie partii jest tak bardzo staromodne, czy tak naprawdę liczą się cele aktywnej i samolubnej jednostki?