Wróciłam. Byłam przez parę dni w Wenecji na zakończeniu karnawału. Naprawdę było to zrealizowane marzenie mojego brata. Tak czy inaczej byłam, zobaczyłam i doświadczyłam. Przedziwne uczucie obcowania z maskami. Oskar Wilde napisał, że człowiek jest najprawdziwszy, kiedy zakłada maskę. Tysiące ludzi w maskach. Mężczyźni (podobno, bo i tak nic nie jest pewne do końca) w strojach kobiet, kobiety w męskich. Milczący ludzie-maski. A przy tym kręte, wąskie uliczki, nie wiadomo, jak trafić na tę, gdzie przed chwilą widzieliśmy sklepik, w którym widzieliśmy to, co może byśmy kupili, gdybyśmy mogli tam trafić ponownie… Taka dziwna atmosfera snu, marzenia, ale takiego lekko niepokojącego. A przy tym, w ciągu dnia, piękne słońce, bardzo ciepło, pyszna kawa. I jeszcze i to, że w Wenecji zostają starzy Wenecjanie, ponieważ młodzi wyjeżdżają. Parę lat temu w Wenecji mieszkało 120 tysięcy ludzi, a dzisiaj zaledwie 65. Wyludniający się skansen. Pomyślałam sobie, co zostało po nas, tych wszystkich cudzoziemcach i innych gościach w Wenecji, kiedy wyjechaliśmy. Brudne uliczki, wilgoć, niewielka garstka mieszkańców z nabytym przez lata reumatyzmem… A kiedyś było to miasto tętniące życiem, pełne muzyki Vivaldiego, smaczku rozpusty (z pamięcią o Giacomo Girolamo Casanovie, kawalerze de Seingalto), pełne ukrytych za maseczkami kurtyzan. A teraz taka namiastka tego wszystkiego (jak sądzę?). Chociaż, kto wie, może ja widziałam niewiele?