Przyklejanie mordy.

 

Walczymy z koronawirusem. Ludzie atakują mnie dziesiątkami telefonów, ponieważ tracą pracę, a wierzą w to, że o czymś wiem, a może chcą się wyżalić. A w naszym rządzie, najważniejszą sprawą są wybory. Temu, a nie upadającym firmom, poświęca się najwięcej czasu. I wstyd wielki. Wszyscy to widzą, a więc dobra opinia o politykach nie da się, nawet w mikroskopijnym wymiarze, obronić. Już nikt nie uwierzy w cokolwiek innego. Ludzie w polityce – to najgorszy wybór, przecedzony przez jakąkolwiek uczciwość, sprawiedliwość etc. Od czasów starożytnych, po dzisiaj – wszystko już zostało powiedziane.  Nie ma czego bronić. Są oczywiście i tacy, którzy stają murem za tym, czy innym politykiem, a są i tacy, którzy o Piłsudskim twierdzą, że był mężem opatrznościowym. No cóż o jednych się mówi teraz, o innych będzie się mówiło po ich śmierci.

Czy rzeczywiście jest tak, że polityka zbiera jedynie społeczne szumowiny, nieudaczników, karierowiczów.  Trudno o jednoznaczną odpowiedź.  Niektórzy politycy są nazywani za życia „świętymi”,  chociaż są  … przede wszystkim politykami.

Dlaczego piszę o „oczywistych oczywistościach”? Ano dlatego, że media wspierają, ba, nawet budują taką opinię. Każdy, kto zajmuje się polityką, nawet, kiedy jest samorządowcem musi być skorumpowany, bezczelny, wykorzystujący swoją pozycję. I tak piszą młodzi dziennikarze. Przyznacie Państwo, że jest to smutne, z bardzo złymi rokowaniami.

A co spowodowało moje olbrzymie zdziwienie (bo jeszcze potrafię się dziwić)? Historia następująca: dziennikarz jednej z krakowskich gazet na całą szpaltę objaśnił mieszkańcom Krakowa, że radna/radny (nie będziemy udostępniać personaliów, ani zdjęć)  wchodząc do rady miasta, nie dostała/dostał fuchy w spółce, ale wygrała/wygrał konkurs w firmie X nie będącej spółką miejską. Żenująca informacja, przyznacie Państwo. To tak, jakbyśmy wszyscy się zgadzali na to, że w tym oto celu idzie się do samorządowości, do polityki, aby załatwiać sobie pracę lub swojej rodzinie. I jeśli się tak nie stało – to piszą o tym media. Oczywiście bardzo, bardzo wielu moich znajomych z rady, korzysta  z takich możliwości (o czym dowiaduję się z mediów – i też się dziwię). Jednakże, aby czynić z normalności,  porządności – wydarzenie na miarę cudu – to znaczy, że świat robi się jeszcze gorszy, niż podejrzewamy. Media piszą: „X nie ukradł, a mógł, tak więc X jest bohaterem”. Co się dzieje!

Kiedyś, mój ulubiony Kisiel napisał: ” Coraz więcej  rzeczy rozumiem, lecz coraz trudniej przychodzi wyrazić mi to w słowach”

 

Losy politycznych Małgorzat .

No i stało się to, czego można było się spodziewać. Teraz wystawiona zostanie jedyna gwiazda KO –  Rafał Trzaskowski, który od jakiegoś czasu wygrywa wszystko 🙂  Wydarzenie z Małgorzatą Kidawą – Błońską wypadałoby podsumować. Zapewne takich wniosków pojawi się mnóstwo i zapewne będą bardzo, bardzo negatywne dla pani Kidawy. Moje doświadczenie pokazałoby nieco inne światło dla całego wydarzenia. I oczywiście w innej skali. Pytań związanych z sytuacja byłoby wiele: między innymi i takie: jak to jest, że w wielu krajach (i nie tylko europejskich) kobiety dochodzą do władzy, utrzymują ją i zarządzają. W Polsce jakoś to idzie kiepsko. Nikt nie odważyłby się, jak mniemam, powiedzieć, czy napisać, że Angela Merkel jest osobą zarządzaną przez kogoś, kto stoi tuż za nią. Merkel – zwana przez rodaków – Mutti  (czyli Mamuśka) trzymała rządy Niemiec i partii twarda ręką.  U nas jakoś w wypadku i partii (jakiekolwiek) i rządu nie wychodzi. Może ktoś powie, że była jedna, czy druga pani premier, ale zawsze jakoś były postrzegane nie jako osobowości, ale „przedstawicielki” innych, tych z tyłu krzesła.

Małgorzata K-B po pierwsze musiała się zgodzić na kandydowanie. Zapewne jest osobą ambitną,  z dużą wyobraźnią.  Oczywiście wyniki wyborów mogłyby być zupełnie inne, gdyby odbyły się w normalnym czasie, bez pandemii. Ten szybki czas wyborów byłby dla pani marszałek bardzo korzystny. Niestety stało się, jak się stało. I bardzo wiele błędów popełniono. Po pierwsze z narracją prezentacji kandydatki. Ta prezentacja  była (a miałam takie wrażenie od początku) bardziej pasująca do „obozu przeciwnego”. Stawianie na tradycję, przodków, kontekst historyczny. Nie było dynamiki, doświadczenia kandydatki, a zamiast tego  za dużo .. jej rodziny (tej z przeszłości i to wybiórczo, zapomniano, o tych z członków, którzy nie pasowali do narracji). No cóż.  I niestety bardzo złe wrażenie robiło to, że zamiast wypowiedzi pani marszałek pokazywano szefa partii, który mówił więcej, niż ona (ergo, już na początku wyraźnie prezentowano… brak jej samodzielności).  Przy starciach wyborczych nic i nikt nie zastąpi bystrości odpowiedzi, szybkości reakcji, dowcipu, złośliwości. Umysł człowieka musi być , jak karabin maszynowy.  I trzeba było wiary w zwycięstwo . To widać w oczach, w gestach, etc.  Widać to w człowieku, który idzie po zwycięstwo.  Ale niekiedy można się przygotować na przegraną, ale przegrać też można z klasą.

Przypomniało mi się wydarzenie, które miało miejsce w Krakowie, kiedy PO nie współpracowała, tak jak teraz  (hmm, raczej „współpracowała” ) z prezydentem Krakowa. Odbywało się długie, raczej żałosne poszukiwanie kandydata, który się zmierzy z panującym prezydentem. W zasadzie przegrana kandydata PO była wpisana w przebieg wyborów. To był czas dobry dla prezydenta, długi czas promowania nazwiska, pieniądze na kampanię etc. Oczywiście zawsze mógł się zdarzyć cud. Ponieważ niewielu było takich, którzy podpisaliby się na przegranie (a telefonów było mnóstwo do rektorów uczelni, profesorów, posłów etc). Każdy odmawiał. Wtedy zgłosiłam się do szefa PO. Stwierdziłam, że zapewne, z wyżej wspomnianych względów nie wygramy, a ponieważ jest posucha, kandydaci się nie garną, więc ja przynajmniej nie skompromituję partii, znam miasto, jego problemy, prowadziłam przez 23 lata własną firmę, etc etc. I, co najważniejsze, mogę przegrać – to nie zrujnuje mojej kariery, nie ubliży mojej godności etc. I wtedy zaczęło się , po raz kolejny, piekiełko partyjne (zresztą tak, jak przy poprzednich kontrkandydatach prezydenta, w poprzednich wyborach). Natychmiast powstała opozycja wewnątrzpartyjna.  Zamiast zając się wsparciem, zaczęły się kalkulacje: czy będzie ciągnęła innych za sobą, czy pomoże członkom partii, a zbyt samodzielna, itd.  W dniu zamknięcia zgłoszeń jeszcze członkowie partii (w tym dość aktywny konkurent z list partyjnych w moich dzielnicach) wydzwaniał po uczelnianych profesorach pytając, czy nie zechcieliby być kandydatami na prezydenta miasta. I wtedy coś we mnie zawrzało, wściekło się we mnie. I złożyłam rezygnację. Przykre to jest i smutne. Brak wewnętrznej spójności, stawanie murem za kandydatką (jak uczyniono to w przypadku Małgorzaty Wasserman).  Moja następczyni w kandydowaniu zaczęła od tego, że zakomunikowała mediom, że pan obecnie funkcjonujący prezydent jest….. bardzo dobrym prezydentem, a ona startuje, bo jeśli staruje Jantos – to ona tez może. 😉

Wracając do pani marszałek –  bardzo jest to smutne i przykre. Myślałam sobie, że może i u nas w Polsce, w tych trudnych czasach, przychodzi moment na naszą rodzimą Mutti, że kobieta  stworzy poczucie stabilizacji, opiekuńczości,  że zjednoczy opozycję. I jest mi po prostu żal.

A tak na koniec żartując, może to nasze imię skazuje nas w Polsce na przegraną, a może tylko się udało Małgośce Thatcher 🙂  Bardzo samodzielnej, za która nikt nie miał odwagi się wypowiadać w mediach.

House of Cards – wydanie polskie.

Kiedyś już na moim blogu pisałam o serialu „House of Cards”. Pamiętam, że jak zaczęła się jego emisja wielu moich znajomych opowiadało z przejęciem, jak to wygląda polityka od wewnątrz.  Mnie martwiło to, że nie …czułam się zbulwersowana. „No – mówiłam – tak to jest”.  No, może nieco przerysowane, ale mniej więcej o to chodzi.

I zastanawiające jest to, że ludzie wiedzą (lub przynajmniej im się wydaje, że wiedzą) jak wygląda polityka od wewnątrz. Otto Eduard Leopold von Bismarck przestrzegał: „Im ludzie wiedzą mniej o powstawaniu kiełbas i polityki, tym lepiej w nocy śpią”.  Polityka nie jest  sterylnym miejscem, ale chyba nigdy nie była.  Za życia polityka wszyscy (lub część) wyrażają się o nim, jak najgorzej – potem po śmierci bywa rożnie: niekiedy wielbią, niekiedy pogardzają, niekiedy zapominają. W każdym razie podstawą bycia politykiem jest zwycięstwo. Niestety, jeśli komuś się wydaje, że dobro narodu, państwa – to w większości przypadków nie jest to prawda. Jeśli zaś od czasu do czasu znajdą się tacy ludzie, co tak myślą, to  ich kariera polityczna bywa dość krótka. I też , koniec końcem, nazwą ich koniunkturalistami, cwaniakami etc. Intencje mieszkają w głowach i nie wychodzą, jak wysypka, na zewnątrz.

Piszę o wczorajszym wydarzeniu: Jarek Gowin (a znamy się ze wspólnych kręgów jeszcze z PO) jest, co by nie powiedzieć , zwycięzcą. Najmocniej Państwa przepraszam, ale zbudował, bardzo ryzykując, sytuację, w której zwyciężył.  Zmarginalizował innych rywali.  Stary Lew wydał oświadczenie wespół z Gowinem. Nie z Ziobrą, nie z Morawieckim – z Gowinem. Po tylu latach Stary Lew podjął się wydać osobiście oświadczenie, które podważyło, ośmieszyło jego (sic!!) partię.  W PiSie Gowina nienawidzą, no jest to oczywiste, ponieważ zmusił do czynności Starego Lwa , a nie dał mu się wykorzystać i wypluć. Piszę to bez jakichkolwiek własnych emocji – tak wygląda sytuacja na dzisiaj.

Patrzę na te przepychanki. Wiem więcej od innych, jak się produkuje politykę, no może nie do końca, ale poznałam mechanizmy. I wiem, jak trudno jest nie dać się wygryźć, łatwiej jest się poddać, odstąpić, odjeść. Ile trzeba mieć zażartości w sobie, aby przetrwać.  Oczywiście pozostaje pytanie: zaraz, ale w jakim celu?  Machiavelli napisał w „Księciu”: […] Pamiętać bowiem należy, że ludzi trzeba albo dopieszczać, albo ich zniszczyć; bowiem za krzywdy błahe się mszczą, a za wielkie nie mogą; zatem krzywda, którą ludziom wyrządzasz, musi być taka, byś nie obawiał się zemsty. […]

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Zasiedzenie.

Staram się nie czytać złośliwych uwag pod moim adresem. Z hejtem spotykam się rzadko (więc szczęśliwcem jestem). Grzeczną dziewczynką raczej nie bywam, bo prowokuję, wygłaszam własne sądy i mam odwagę, na którą pracowałam wiele lat, ale jakoś mam szczęście do interlokutorów, tych zaś, którzy zachowują się nieelegancko po prostu wyrzucam z obszaru mojego działania.

W moim życiu jestem nauczycielem akademickim, byłam przez 23 lata przedsiębiorcą, a od 2002 roku jestem radną miasta Krakowa.  Obszarów działania mam sporo, wynika to zapewne z mojego temperamentu, pewnej „niespokojności ducha”.  Poznaję jakieś działanie: a myślę sobie „tak to wygląda z bliska” i potem zaczynam coś nowego. Przeskakuję, biegam, wciąż szukam czegoś nowego. W rozmowach żartuję, że jedynie nie założyłam jakiejś sekty wyznaniowej. Ma to oczywiście dobre, jak i złe strony. Są oczywiście też i sprawy, których bym się nigdy nie podjęła. Przede wszystkim dlatego, że przekraczają one, w każdym wymiarze, nie tylko moje preferencje, ale i umiejętności. Wśród nich jest zapewne i polityka. Jeżeli w tym momencie wywołałam zdziwienie kogoś z Państwa – to spieszę wyjaśnić, że dla mnie jest zasadnicza różnica pomiędzy samorządem, a polityką. Dlatego też ubolewam nad znacznym i coraz większym upolitycznieniem samorządów. Samorząd to nie tylko duże rady wielkich miast, ale także tych miast średnich, małych, czy wsi. I wszędzie tam wkracza, do codziennej działalności, ogólnokrajowa polityka.  Mówi się o polityce zarządzania miastem, o strategii, idei, jednak to nie jest polityka w wymiarze państwowym. Oczywiście nie da się tworzyć nieprawdziwych rozgraniczeń i każdy, lub prawie każdy, człowiek ma w sobie coś , co mu w duszy gra.  Jeśli tym czymś jest mocno zakorzeniony lewicowy egalitaryzm, to oczywiście w wymiarze zarządzania miastem, czy miasteczkiem będzie walczył i sprzeciwiał się jakiemukolwiek przejawowi czegokolwiek, co nie będzie zarządzane przez kolektyw gminny, czy miejski. Wszystko powinno być, jak zapewne powie, zarządzane przez państwo, miasto, gminę (czyli przez tymczasowy zarząd wybierany na pięć lub cztery lat). Zbiorowa inteligencja zarządzania jest zdecydowanie wyższa, jakby powiedział, niż prywatna.  Jeśli zaś tym czymś w duszy jest  liberalna miłość do wolności i wiary w pojedynczego człowieka – to będzie stał po stronie przedsiębiorców, niepublicznej edukacji, prywatnych inicjatyw kulturalnych, budżetu obywatelskiego etc. Tak więc przekonania towarzyszą każdej naszej aktywności, co w działalności samorządowej ma znaczenie (czy też raczej kiedyś miało), a w działalności politycznej – nie ma.  W polityce istnieją  „przekonania zbiorowe” o dość dużym otwarciu, bardzo elastyczne, w życiu –  przekonania trwają jednak dłużej.  Społeczeństwo zresztą to intuicyjnie wyczuwa: politykę ogólnonarodową nie traktuje zbyt poważnie, zresztą już nie za bardzo wiadomo, jakie poglądy mają nasi, a jakie ci inni. Wszystko jest skoncentrowane wokół grupy ludzi, a nie wokół poglądów, czy przekonań (dlatego tez tak łatwo przejść z jednej grupy do drugiej). Ktoś słusznie powiedział, że nie ma partii politycznych tylko doraźne listy wyborcze. Zaś w samorządzie najlepiej się mają ci, którzy wyraźnie odcinają się od opcji politycznych.  Jeśli oczywiście do samorządu się dostaną, ponieważ wcześniej w dużych miastach tę opcję polityczną mieć muszą. Wyborcy wciąż nie wybierają ludzi tylko listy wyborcze.  A na tych listach miejsca pierwsze, drugie, trzecie i ostatnie.  Tak więc kandydaci zabiegają o te miejsca. Taka to gra, Moi Drodzy Państwo.

Obserwuję od wielu lat, a ostatnio widzę także przyspieszenie tej tendencji, że rada (a więc organ stanowiący w samorządach) stają się dla bardzo wielu – tylko przystankiem, polem ćwiczebnym do startu dalej, do polityki krajowej. Nawet coraz wyraźniej widać manewry, ćwiczenia wystąpień sejmowych na sali obrad rady. Samorząd upada w rankingach sukcesów. I dobrze się stało, że ogłoszono kadencyjność władz. Niestety tylko władz samorządowych i tylko organów wykonawczych. Powinno ta zasada powinna objąć posłów, radnych,  w zasadzie wszystkich.

Zaczęłam się zastanawiać nad uwagą osoby, której nie znam, a która napisała, że Jantos „zasiedziała się  w radzie miejskiej”. Pomyślałam sobie, no jest nas kilku tych, co tak się zasiedzieli.  Większość z nas nie chce startować do polityki ogólnokrajowej. Chce być w samorządzie, ponieważ tutaj jest prościej zobaczyć  efekty swoich starań. Jeśli w ogóle jesteśmy w stanie coś wyprosić u dysponentów kasy podatniczej, czy u prezydentów, wójtów, burmistrzów. Wolimy spać w naszych domach, niż w hotelach poselskich. Chadzać na spacery wśród ludzi, którzy nas znają, kojarzą i wciąż mają do nas jakieś sprawy związane z miejscem tym oto, tutaj.

I pytam się, czy tak trudno zrozumieć, że znamy miasto, wszelkie jego urzędnicze zaułki, mechanizmy, funkcjonowanie, a że co jakiś czas pytamy się, w czasie wyborów: czy Państwo nas chcecie? A ludzie mówią „tak”.  I naprawdę trudno zrozumieć, że nie chcemy z samorządowości iść do polityki?