Kwota wolna od podatku.

 Nothing is as easy as it looks.

Wchodzimy w nowy rok 2016. Już za parę dni czekać nas będą zmiany, kolejne pomysły nowej ekipy rządzącej. Jedne będą przez część społeczeństwa akceptowane, inne zaś nie. Wśród tych zapowiadanych jest i propozycja zwiększenia kwoty wolnej od podatku. Przed Świętami występujący w radiu Kraków prezydent naszego miasta odniósł się do tej propozycji negatywnie. Powiedział, że Kraków straci na tym około 200 milionów. No i właśnie wypadałoby przyjrzeć się całej sprawie. Kwota wolna od podatku, a ściślej kwota dochodu wolnego od podatku – kwota  dochodu niepowodującego obowiązku zapłaty podatku dochodowego. Są to więc pieniądze podatnika nie podlegające obowiązkowi płacenia haraczu podatkowego. W Polsce od 8 lat kwota ta nie ulegała zwiększeniu. Należy do najniższych w Europie. To znaczy, że każdy Europejczyk nie musi płacić podatku od większej ilości pieniędzy. Przypomnijmy w Polsce jest to 3091 zł; w Niemczech 34 032 zł; w Wielkiej Brytanii – 48 002zł; w Hiszpanii 74 122 zł; etc. Sprawdźcie sobie Państwo: Litwa, Łotwa, Czechy, Estonia. WSZĘDZIE !! W Kambodży jest trzy razy większa, niż w Polsce.  Na tak niskiej w Polsce kwocie wolnej od podatku tracą wszyscy: także i ci najbiedniejsi. Każdy w Polsce, kto zarabia powyżej 257 zł/ miesiąc – musi płacić podatek. Płacą więc ludzie podatki, a potem dostają wsparcie z socjalu.

Rząd do tej pory pozwalał stosować ulgi takie, czy inne: na przykład na dzieci, wspólne opodatkowanie i inne. A może to wszystko uprościć i po prostu zwiększyć kwotę wolną od podatku? Ekonomiści mówią o zwiększeniu podatku VATu (a raczej jego ujednoliceniu). Chociaż i są tacy, którzy twierdzą, że to ujednolicenie (tak, jak na Słowacji -19% VAT) – się nie sprawdziło.

W każdym razie, jeśli by wprowadzić, tak jak obiecywał prezydent Andrzej Duda, zwiększoną do 8 tysięcy kwotę wolną od opodatkowania – to w kieszeniach podatników zostałoby nieopodatkowanych ponad 20 miliardów złotych, a tym samym podatki, którymi dysponowałby rząd zmalałyby także, rzecz oczywista, o pewną kwotę. Każdy zaś podatnik będzie miał więcej pieniędzy do dyspozycji we własnej kieszeni. Jestem za tym, żeby to ludzie decydowali na co chcą wydawać własne pieniądze, a nie urzędnicy, do których pieniądze podatnika trafią. Piszę to, jako samorządowiec, który widzi od 14 lat, jak traktuje się pieniądze podatnika. Z jakim brakiem szacunku do nich się podchodzi. Najłatwiej wydaje się cudze pieniądze, a jeszcze łatwiej wydaje się cudze pieniądze bez zgody płatnika. Tak więc może i w Krakowie nie będzie 200 milionów, a więc  na przykład nie będzie kolejnego stadionu rugby, kolejnego festiwalu – a może nie będą wyremontowane ulice, czy zabraknie pieniędzy na wybudowanie basenu.  A może zmienią się sposoby dystrybuowania pieniędzy z rządu, a może nie będą spływać na samorządy kolejne zadania (w większości wydumane i dość głupie) bez przepływu pieniędzy na owe zadania. W każdym razie stosowanie skrótu myślowego, że jeśli będzie zwiększona kwota wolna od opodatkowania – to wielkie kłopoty będą miały samorządy – jest uproszczeniem, za którym się kryje … żal i smutek z powodu braku kasy. A przecież pieniądze to władza, a uszczknięcie owych 200 milionów – to, co by nie powiedzieć, zmniejszenie władzy 🙂sadsmile_80_anim_gif

 

 

 

I znów Święta :)

kartkawitecznaKażde Święta są takim przypomnieniem przemijania. To już kolejne Święta. Dla tych z nas, dla których są to przede wszystkim dni związane z przeżyciami religijnymi – jest to inny wymiar, chyba tak jakby pozaczasowy;  dla tych, którzy przeżywają je w nie tak mocnym stanie zaangażowania religijnego – jest to czas chwytany w kontaktach z bliskimi, którzy starzejąc się – odchodzą. Zresztą każde Święta są dla nas trudniejsze, a może bardziej nostalgiczne? I tak szybko mijają.

W każdym razie życzę Państwu, aby trwały długo, aby były pozytywnym przeżyciem chwil mijanych.

Helikopterowi rodzice.

images3Amerykański pedagog, psycholog i, prezes „National Association of Independent Schools” Patrick F.Bassett kiedyś napisał, że nadmiar obecności rodziców w szkole pojawia się wówczas, kiedy wchodzą oni w tryb „helikoptera” to znaczy, że nieustannie wiszą nad dziećmi i pędzą na ratunek, kiedy tylko pojawiają się pierwsze trudności.

Bassett pisał o tych rodzicach, których troska o dobro ich dzieci dochodzi do poziomu zarządzania ich sukcesami w każdym detalu, często ze szkodą dla ukochanych potomków. Twierdził, że najniebezpieczniejsi są ci helikopterowi rodzice, którzy wypraszają u nauczycieli lepsze oceny, usprawiedliwiają złe zachowanie, a nawet grożą konsekwencjami prawnymi, kiedy ich dziecko zostało ukarane.

Taka nadopiekuńczość skutkuje u dzieci wyuczoną bezradnością. Zawsze w tle, kiedy potrzebna jest samodzielność, albo odpowiedzialność za to, co się robi pojawia się podstawowe usprawiedliwienie „dzięki Bogu uratują mnie, albo za mnie podejmą decyzję rodzice”. To jest na początku kariery dziecka w szkole. Potem następuje konsekwentne czuwanie nad dzieckiem, które w międzyczasie staje się studentem, a potem pracownikiem.

Stąd częściowo biorą się problemy wyższych uczelni z rodzicami, którzy próbują zapisać swoje dzieci na lektoraty, seminaria, stąd się biorą problemy pracodawców, z którymi rodzice próbują negocjować pierwsze umowy o pracę i tutaj też jest źródło problemów rodziców, których dorosłe dzieci wracają po studiach do domu, aby „zaoszczędzić pieniądze”.

Z Bassettem zgadzał się Chris Meno, psycholog z Indiana University, który przyznawał, że „helikopterowe rodzicielstwo” wynika często z dobrych aspektów rodziny – z głębokiej troski o dzieci, z przyjaźni z nimi, z chęci ochronienia ich przed zagrożeniami świata. Jednak obaj panowie byli zgodni w tezie, że tacy rodzice potencjalnie wyrządzają wiele krzywd w zamian za niewielkie korzyści.

Kiedy dzieciom (w różnym wieku) nie daje się możliwości samodzielnego radzenia sobie ze swoimi sprawami, nie uczą się rozwiązywania problemów. Nie nabierają pewności swoich zdolności, a to może wpływać na ich samoocenę. Zaś niska samoocena i lęk przed porażką mogą prowadzić do depresji lub znerwicowania. Chris Meno pisał o studentach, ale przecież to dotyczy zarówno młodzieży, jak i dzieci.

Wyrażanie przez rodziców swojego stanowiska wobec nauczycieli i ich spostrzeżeń dotyczących dzieci podczas wywiadówek – to zaleta, ale dążenie do zdobycia specjalnych uprawnień dla swojego dziecka – już nią nie jest.

Jaki jest więc najlepszy model współpracy nauczycieli z rodzicami? W USA działa Krajowe Stowarzyszenie Rodziców i Nauczycieli (National Parent-Teacher Association, National PTA), które jest największą i najstarszą organizacją w Stanach Zjednoczonych wspierającą dzieci w szkolnictwie. Zrzesza miliony rodziców, pedagogów i członków lokalnych społeczności . Organizacja opublikowała Krajowe Standardy Partnerstwa Rodzin i Szkół, które służą jako wzór dla angażowania się rodziców. Standardy są następujące: a) zapraszanie rodzin wszystkich uczniów do społeczności szkoły (członkowie rodzin powinni być aktywnymi uczestnikami życia szkoły i czuć się mile widziani i doceniani); b) efektywna komunikacja (rodzice i pracownicy szkoły powinni się regularnie komunikować w sprawie nauki uczniów); c) wspieranie sukcesów uczniów ((rodziny i pracownicy szkoły powinni współpracować w sposób ciągły, by wspierać naukę i zdrowy rozwój dziecka w szkole i w domu); d) stawanie po stronie każdego dziecka (członkowie rodzin są upoważnieni do bycia adwokatami dzieci zarówno swoich, jak i innych); e) dzielenie władzy (członkowie rodzin i pracownicy szkoły są partnerami, a ich głos jest równie ważny, przy podejmowaniu decyzji, które dotyczą uczniów; wspólnie tworzą strategię, praktyki i programy); f) współpraca z lokalną społecznością .

W materiałach Stowarzyszenia spotykamy się z poradami, jak dotrzeć do rodziców, aby szkoły stały się bardziej otwarte. Czytamy tam, między innymi: „Chodź za rodzicami – wykorzystaj media społecznościowe, jak Facebook czy Twitter”, „Wykorzystaj medialny moment – wykorzystaj to, o czym się mówi w mediach, jako platformę do dyskusji o działaniu szkół i reformie edukacji”; „Niech czytanie będzie zajęciem rodzinnym – propaguj uczynienie z czytania aktywności rodzinnej”; „Sprowadź rozmowę do domu – odwróć do góry nogami sposób naradzania się nauczycieli i rodziców – niech nauczyciele odwiedzają domy swoich uczniów”; „Buduj partnerstwa rodziców – stwórz szeroki wachlarz narzędzi, jak na przykład rodzicielski klub książki lub dawaj uczniom zadania, które wiążą się z potrzebą porozmawiania z członkami rodzin.”

Kiedy rodzice uwierzą w sprawiedliwą i mającą moc twórczą szkołę – może odstąpią od wspierania dzieci na każdym kroku, a wtedy wszyscy: oni sami, ich dzieci i całe społeczeństwo na tym skorzysta.

Dzieci gorszego fiskusa.

jaknarysowackrasnoludka5Powinnam, a mam taką potrzebę – jeszcze raz wypowiedzieć się tutaj na temat, który był dość intensywnie poruszany na środowej sesji rady miasta. Nie będę wnikała w istotę krakowskiego problemu, nie będę przytaczała liczb – ponieważ niniejszy blog jest także czytany przez ludzi, którzy się nie orientują w meandrach krakowskiego budżetu. Opowiem raczej o kierunku, w którym idzie myślenie. Raczej powiedziałabym, że nie jest to nowa droga, ale powrót na drogę starą (wydawałoby się niektórym, że drogę prowadzącą  donikąd).

Budżet państwa i oczywiście samorządu – to nie manna z nieba, ale pieniądze podatników. Jako dochody budżetu państwa uwzględnia się m.in.: wpływy z podatków pośrednich i bezpośrednich, dochody niepodatkowe (np. cła ), dochody jednostek budżetowych  oraz dochody zagraniczne. Mianem wydatków określa się m.in. koszty dotacji, obsługi długu publicznego, obsługi sfery budżetowej , rozliczeń z bankami, subwencji  dla gmin oraz rezerw ogólnych.

Z podatków finansowana jest działalność urzędów państwowych, służby zdrowia, szkolnictwa, policji i wojska. Wypłacane są także emerytury. W zamian korzystamy z przysługujących nam świadczeń, a państwo zobowiązane jest do zapewniania nam bezpieczeństwa. dzisiejszy model finansowania budżetu państwa musi się opierać na podatkach. Nie ma innego sposobu. Zdecydowana większość przedsiębiorstw państwowych została już sprywatyzowana. Owszem, do budżetu płyną miliardy złotych z tytułu podziału zysków ze spółek, w których udziały ma jeszcze skarb państwa (przede wszystkim z dywidend spółek giełdowych), ale to kropla w morzu potrzeb. Osoby fizyczne finansują budżet przez podatek od dochodów osobistych (personal income tax – PIT), przedsiębiorcy płacą podatek od przedsiębiorstw (corporate income tax) – CIT. PIT płacą zatrudnieni na umowę o pracę, umowę zlecenie i umowę o dzieło. Ale nie tylko oni. Płacą go także osoby prowadzące drobną działalność gospodarczą i tzw. samozatrudnieni. Z nieco mniej skomplikowanych form rozliczenia z fiskusem korzystają setki tysięcy mikrofirm – sól polskiej gospodarki. Głównym źródłem finansowania państwa są jednak tak zwane podatki pośrednie, czyli VAT i akcyza. Płacą je wszyscy, którzy robią zakupy na terenie Polski. Większość z nas na co dzień nie zdaje sobie z tego sprawy, bo ceny detaliczne są u nas podawane z uwzględnieniem podatków pośrednich (brutto).

To tak a propos przypomnienia. Tak więc przysłowiowy podatnik Jan K. płaci podatki. I to one przede wszystkim są źródłem wydatków państwa czy samorządu. Między innymi w samorządzie z pieniędzy Jana K. utrzymuje się przedszkola. Urzędnicy mają obowiązek zorganizować miejsca przedszkolne dla każdego chętnego. Robi się więc kosztorys utrzymania przedszkolaka w przedszkolu. I kropka. Pieniądze idą za dzieckiem. I trafiają do konkretnego przedszkola, w którym dziecko się znajdzie. I nie jest ważne, jakie to jest przedszkole. Urzędnik dba o bezpieczeństwo i przedszkola dostarczają zaświadczenia pozwalające im funkcjonować. Sprawa wydaje się klarowna i prosta.

Tutaj jednak zaczyna się krakowski (i nie tylko krakowski, ale raczej polski) akt paranoi. Mianowicie urzędnicy pytają rodziców: a do jakiego przedszkola daje pan/pani dziecko?  Oooo, do prywatnego, nie publicznego – to damy na pana/pani dziecko nie 100% należnych z podatków pieniędzy, ale 75%, no ostatecznie 80%. A dlaczego? Bo pan/pani do tamtego przedszkola dopłaca, więc właściciele przedszkoli zarabiają więcej, niż ci w niepublicznych, a dodatkowo tamże nie ma Karty Nauczyciela i związków zawodowych (tez kosztujących), więc tak być nie może. Damy, my decyzją-urzędniczą mniej niż się należy. Damy 15% mniej!!

Ja pytam DLACZEGO? Dlaczego urzędnik decyduje, że da mniej? Przecież Jan K.- podatnik daje na wszystkie dzieci tak samo. Jeśli chce dopłacać do pobytu swojego dziecka – to jest jego (!!!) JEGO decyzja. Gdzie egalitaryzm, gdzie traktowanie wszystkich dzieci jednakowo?

W Krakowie rośnie ilość przedszkoli i szkół niepublicznych, a w publicznych są wolne miejsca. Znaczy to nie mniej nie więcej, że ludzie chcą tych placówek.

Może powinniśmy, jeśli takie są ograniczenia prawne, które pozwalają dawać na dziecko z placówki niepublicznej 15% – do 30% mniej, niż w publicznej, zastosować model oszczędzania przez miasta. I  powinniśmy iść w tę stronę, aby jak największa ilość placówek stawała się … niepubliczna. Wtedy to cztery placówki stwarzają możliwość absolutnie bezpłatnego funkcjonowania jednego przedszkola. Tak więc – na 200 przedszkoli – 50 jest absolutnie bezpłatnych. Kierunek uzasadniony, ponieważ podatnicy i tak preferują właśnie przedszkola niepubliczne. Nie jest to, jakbyście Państwo być może uważali wydumane uzasadnienie, ponieważ wiele lat temu w tę stronę poszedł Nowy Sącz. W Krakowie nie dało się „wyczarterować” więcej przedszkoli, ponieważ przeszkodziły w tym związki zawodowe nauczycieli dbające przede wszystkim o własne interesy i trwanie Karty Nauczyciela.

Tyle w skrócie na powyższy temat. Najbardziej mnie martwi powrót na „starą drogę”. Najmniej treści w omawianym temacie nie poświęcono (w mediach i na obradach Rady Miasta) na jakość przedszkoli, na pytanie: dlaczego jednak podatnicy wolą niepubliczne, niż publiczne – ale najwięcej się zastanawiano, ile zarabiają właściciele i wychowawczynie/ wychowawcy w niepublicznych placówkach. I tego, przyznaję,  już nie rozumiem. Chyba, że przytoczę opinię, która ujmuje najlepiej istotę sprawy: „W Polsce nie o to chodzi, aby wszystkim było lepiej, ale aby pewnym, którym lepiej jest – było gorzej.”  Też, powiecie Państwo, egalitaryzm 😉

13 grudnia i znów niedziela.

Znów niedziela. Wtedy, w czasie wprowadzenia stanu wojennego też była niedziela. Dzień był mroźny. Usłyszałam komunikat w radiu w nocy, ponieważ wróciłam z podróży. Na początku nie mogłam zrozumieć o co chodzi, jaki stan wojenny? Budziłam ludzi wokół.

I jakież to wszystko dziwne. Tyle lat pracy: dobrej czy też kiepskiej. Pamiętam swoją pierwszą podroż do Niemieckiej Republiki Federalne. I pamiętam, jak się zastanawiałam czy kiedykolwiek będzie podobnie wyglądała Polska. I wygląda.raporty_z_11.F

Dyskusje wewnętrzne na zewnątrz.

870446f38c0c1cjest_031Miałam się nie wypowiadać na temat Willi Decjusza – a zwłaszcza publicznie, ale zdenerwowałam się niezbyt sympatycznymi komentarzami młodych dziennikarzy. List pana wiceprezydenta w oficjalnych mediach, w którym zarzucił mi posiadanie cech, których nie mam; nie zdenerwował mnie, ale zdziwił. Takiej formy raczej do tej pory nie było. Obydwoje mamy swoje numery telefonów, więc można było zadzwonić, zaprosić na spotkanie, a nie wykorzystywać oficjalnego portalu miasta do wygłaszania nieeleganckich inwektyw (zastanawiam się, czy mogą być eleganckie inwektywy 🙂 ). Tak więc pan wiceprezydent napisał, ja odpisałam – i wydawało się, że będzie (jak na razie) po sprawie, a tutaj rzucili się dziennikarze (młodzi tacy, na początku swojej drogi, ale już wiedzący po czyjej stronie, nawet bez znajomości rzeczy – trzeba się ustawić). I to był jeden impuls niniejszej wypowiedzi, drugim było spotkanie z urzędniczką na trasie mojej porannej wycieczki. Zaczęłyśmy, jak to w biegu bywa, wymieniać parę zdań i okazało się, że pani urzędniczka, ba, pani dyrektor wierzy (a może tak wypadało jej mówić, chociaż w oczach miała absolutne przekonanie) w to, że miastem rządzi (jak to ujęła) rada miasta. I te dwa wydarzenia nałożywszy się spowodowały mój dzisiejszy wpis. A są one (sprawy) bardzo wspólnotematyczne.

Pisałam już na blogu wiele razy o błędach reżyserów zmian samorządowych. Zresztą oni sami już to doskonale wiedzą. I za każdym razem, kiedy spotykamy się na Uniwersytecie Ekonomicznym, na kolejnym panelu zajmującym się samorządowością – te same analizy wciąż się pokazują. Są propozycje zmian, ale do nich potrzebna jest wola i odwaga Sejmu.

A więc do rzeczy, po raz kolejny i w skrócie. Poprzez bezpośrednie wybory wójtów, burmistrzów i prezydentów – została  zmieniona relacja organów uchwałodawczych i wykonawczych. Pierwsze już prawie o niczym nie decydują i niczego nie uchwalają, a drugie wybiły się na taką samodzielność, że decydują o wszystkim. Nie odpowiadając do końca za nic, ponieważ rady (organ tzw.”uchwałodawczy”) służą za usprawiedliwienie błędów tych drugich. Jak coś się nie uda – winna temu rada, jak coś radni zasugerują (a niekiedy się zdarza, ze zrobią to mądrze)  – to trzeba zaczekać i ogłosić, jako swoje i zbierać laury. Tak jest. Zapewniam Państwa. Nasze, koncepcje radnych i życzenia, propozycje możemy wskazywać jedynie poprzez uchwały kierunkowe, które najczęściej są nierealizowane. Albo są realizowane po czasie – z niewielką modyfikacją i już są inne (dla zainteresowanych służę przykładami). Budżet.powiecie Państwo – może tutaj? I znów rozczarowanie – także i nie. Dostajemy budżet gotowy, możemy w nim dokonywać śladowych, drobnych zmian. Jeśli na przykład budżet to 5 miliardów złotych, radni mogą zmienić na poziomie nawet dajmy na to 100 milionów, to jest to możliwość niewielkich zmian.  A pieniądze to władza (prawda nie wykoncypowana przeze mnie, ale znana od wieków) – tak więc kto decyduje o kasie – ten ma władzę. Zresztą wiedzą o tym wszyscy (może poza panią dyrektor z urzędu). Na wszelkich spotkaniach  mieszkańcy Krakowa hołubią pana prezydenta, wiceprezydentów, pracowników urzędu – a bezradnych radnych traktują dosyć lekceważąco. Ci którzy nie hołubią, też wiedzą kogo oskarżać. Nie wykrzykują „radni odpowiadacie, zróbcie”, ale adresują sprawy – tam gdzie należy. Oni po prostu wiedzą. Podkreślam, że nie piszę o szczególnej sytuacji Krakowa, ale o sytuacji w Polsce (sic!!!).

A jak się ma w tym wszystkim Willa Decjusza? Pisałam już parokrotnie, ja – przeciwniczka powstawania instytucji kultury (a więc przechodzenia na garnuszek podatników, z hasłem „wreszcie mamy święty spokój i byt zapewniony”), że w wypadku Willi należało się zastanowić. Działalność Stowarzyszenia Willa Decjusza była wyjątkowa. Czytamy o działalności, a może warto ją przypomnieć:

„U podstaw wszelkich programów Stowarzyszenia leży idea spotkań przedstawicieli różnych dziedzin nauki i kultury, narodowości i obszarów zainteresowań, idea wymiany myśli, promując pluralizm i tolerancję w życiu publicznym. Wiele projektów ma charakter interdyscyplinarny, umożliwiający wieloaspektowe spojrzenie na rolę kultury we współczesnym świecie, zagadnienia międzynarodowej współpracy kulturalnej, metody zarządzania kulturą i sposoby jej finansowania. Równie ważne miejsce w tych programach przyznaje Willa Decjusza roli pisarzy i tłumaczy w dialogu społecznym, integracji europejskiej, ochronie dziedzictwa kulturowego, problematyce mniejszości narodowych i kształtowaniu postaw tolerancji.

Adresatami programów Stowarzyszenia są nie tylko przedstawiciele środowisk nauki, sztuki i polityki ale również menadżerowie i przedsiębiorcy pracujący na styku różnych kultur”. Letnia Szkoła Wyszehradzka to wykłady, warsztaty i debaty, które  prowadzą wybitni eksperci reprezentujący różne dziedziny wiedzy i działalności publicznej. Obok ekspertów i intelektualistów bywali tam  ambasadorzy, ministrowie, przedstawiciele Unii Europejskiej, środowiska akademickiego, politycy, dziennikarze, artyści, przedstawiciele administracji, samorządu i organizacji pozarządowych.

Uczestnikami programu byli  studenci, doktoranci, młodzi nauczyciele i dziennikarze z czterech krajów Grupy Wyszehradzkiej oraz innych krajów europejskich. W dotychczasowych edycjach Szkoły wzięło udział ponad 500 osób, pochodzących z: Polski, Czech, Słowacji, Węgier, Armenii, Azerbejdżanu, Białorusi, Francji, Kirgistanu, Kosowa, Litwy, Macedonii, Mołdawii, Niemiec, Rosji, Rumunii, Serbii, Słowenii i Ukrainy. Część debat, wykładów i spotkań jest otwarta dla publiczności.

Program Letniej Szkoły Wyszehradzkiej obejmował  tematykę gospodarczą, polityczną i społeczną, a także historyczny i kulturowy kontekst relacji państw Europy Środkowo-Wschodniej. Uczestnicy Szkoły zaangażowani byli w opracowanie projektów z zakresu współpracy międzynarodowej, prezentowali wybrane aspekty tradycyjnej lub nowoczesnej kultury swoich krajów, co pozwala skonfrontować z rzeczywistością, niejednokrotnie powierzchowną, znajomość sąsiednich krajów i narodów. Bywałam na spotkaniach, widziałam.  No i cóż: Stowarzyszenie stwierdziło, że dłużej już nie da rady finansować tych wydarzeń. Trzeba było, moim zdaniem, usiąść w większym gronie. Zastanowić się, nie podejmować decyzji zbyt pochopnie. Jednak tak się nie stało. Decyzja była de facto jednoosobowa. Biorąc udział w spotkaniu – miałam świadomość, że nikt nie chce się wgłębić w sprawę. Ze względu na szacunek dla osób biorących udział w owym spotkaniu – nie będę rozwijała a tym bardziej przytaczała argumentacji (dość jednostronnej i nie do końca prawdziwej). Zresztą miałam świadomość, że decyzja właściwie już zapadła.

Szkoda jest mi tego, co było.