Powstaje pytanie, które w swoim czasie postawił Kotarbiński: czy zbieracz znaczków, aby stac się dobrym koneserem musi być znaczkiem.
Niniejszy wstęp rozpoczął etap moich podsumowań kampanii. Dzisiaj słyszałam, jak młodzi pracownicy naukowi politolodzy z nieskamkiem wyrażali się o nowej modzie wśród kandydatów polegającej na chodzeniu wśród wyborców w celu „rozdawania im gadżetów’ zamiast zdecydowanej walki na programy. Polecałabym więc owym młodym krytykom, aby w ramach swoich praktyk zawodowych pochodzili chociaż przez parę dni wśród zwykłych ludzi, aby przekonać ich o wartości takiego, czy innego programu. Niech zobaczą, jak można przekonywać ludzi do programów, kiedy oni w ogóle prawie niczym z zakresu samorządowości czy też polityki się nie interesują. Oczywiście można powiedzieć, że kiedy mówi się prostym, jasnym językiem – to można liczyć na to, że wyborca zrozumie. Ja mówię jasnym językiem, jestem przecież nauczycielem i praktykuję ze studentami tumaczenie spraw trudnych. A może, co jest opcją kolejną, nie ma potrzeby, aby wszyscy ludzie rozumieli tezy programowe, może demokracja wymagająca tegoż zrozumienia nie obejmuje wszystkich członków społeczności. Dlaczego, pytam owych teoretyzujących krytyków, kobieta sprzedająca ogórki na straganie na Hali Grzegórzeckiej musi rozumieć kolejne punkty programu. Ona powinna czuć się bezpiecznie w dobrze zarządzanym mieście. I ja powinnam jej takie poczucie zabezpieczyć. Powinna móc przyjść na mój dyżur ze swoim problemem, a ja powinnam jej, jako osobie która mnie wybrała – pomóc. I tyle. Dzisiaj jeżdziłam od godziny 7.00 rano do 18.00 wyborczym tramwajem, którym chciałam zwrócić uwagę wyborców na siebie, chciałam zachęcić ludzi do zastanowienia się nad pójściem do wyborów, a wcześniej, aby chociaż przez chwilę pomyśleli o swoim prawie do decydowania.