Późny debiut to „druga biografia”.

Tak, jak zapowiedziałam niżej, zaczynam przygotowywać podcast poświęcony późnym debiutom, które okazały się sukcesem.

Ważne, by podkreślić, że to nie są osoby, które nagle odkryły pasję, lecz takie, które ją nosiły w sobie całe życie, ale dopiero po latach mogły (lub odważyły się) na pełne zaangażowanie. To nie jest hobby na emeryturze — to „druga biografia”.

To nie jest opowieść o nagłym olśnieniu, o osobach, które „odkryły pasję na emeryturze”. To raczej historia długo tłumionej potrzeby, która dopiero w pewnym momencie życia znajduje warunki, by się w pełni zamanifestować. Czasem to potrzeba milczała przez dekady. Czasem człowiek nie milczał, ale nikt nie słuchał.

Nie chodzi tu o hobby. Nie o „pomaluję sobie, bo mam wolne popołudnia”. Chodzi o ludzi, którzy po sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce zaczynają pisać, malować, tworzyć z taką intensywnością, jakby wreszcie mogli oddychać. Jakby przestali być na służbie życia — dzieci, pracy, obowiązków — i wrócili do tego, co w nich było pierwsze i najwłaściwsze.

Wcześniej nie mieli czasu, albo się bali, albo świat ich nie słyszał. albo byli potrzebni komuś innemu bardziej niż sobie. Nie znaczy to jednak, że tej potrzeby nie było. To nie są osoby, które nagle wymyśliły, że zostaną artystami. One już nimi były — tyle że nie mogły jeszcze żyć swoją prawdą.

Dzisiaj Wam opowiem o Harriet Huntington Doerr (1910-2002) amerykańskiej pisarce, która zadebiutowała powieścią w wieku 74 lat.

Była wnuczką kalifornijskiego magnata kolejowego i znanego kolekcjonera dzieł sztuki oraz rzadkich książek, Henry’ego Edwardsa Huntingtona.

W 1930 roku, po trzecim roku studiów na Uniwersytecie Stanforda przerwała naukę i  wyszła za mąż za Alberta Doerra Jr.

Doerrowie spędzili następne 25 lat w Pasadenie, gdzie wychowali syna, Michaela i córkę, Marthę.

Począwszy od 1935 roku Harriet towarzyszyła Albertowi w jego licznych podróżach służbowych. Pod koniec lat 50. Doerrowie przenieśli się do Meksyku, gdzie Albert zajął się renowacją kopalni. Pozostali tam do 1972 roku, kiedy Albert zmarł, dziesięć lat po zdiagnozowaniu u niego białaczki. Czas spędzony w tym małym meksykańskim miasteczku górniczym dostarczył Harriet zarówno tematu, jak i tła dla wielu jej utworów.

Po śmierci męża Harriet Doerr wróciła do Kalifornii. Za namową syna postanowiła dokończyć edukację, którą  wcześniej przerwało małżeństwo. Zapisała się  ponownie na Stanford. W 67 roku życia uzyskała tytuł licencjata z historii Europy. W wieku 69 lat  otrzymała stypendium Stegnera (przyznawane: uwaga!!”młodym naukowcom”) i wkrótce zaczęła publikować opowiadania. Jej pierwsza powieść, „Stones for Ibarra” , została opublikowana w 1984 roku i zdobyła nagrodę National Book Award for Fiction  Jej druga powieść, Consider This, Señora , została opublikowana, kiedy autorka miała 83 lata, a zbiór opowiadań i esejów, Tiger in the Grass: Stories and Other Inventions , ukazał się w 1995 roku. Adaptacja telewizyjna Stones for Ibarra pchodzi z  1988 roku.

Kraków: teatralna nagroda im. Wyspiańskiego.

Kraków od lat słynie z bogatej i różnorodnej sceny teatralnej, której fundamentalną częścią są teatry nieinstytucjonalne. To właśnie one, mimo dramatycznych braków finansowych, niedostatku wsparcia i ciągłych przeszkód organizacyjnych, wzmacniają kulturalną ofertę miasta. To dzięki nim Kraków tętni prawdziwym, niezależnym duchem sztuki, który nie poddaje się biurokracji ani komercyjnym wymogom.
I właśnie tym twórcom niezależnym została poświęcona jedna z najważniejszych nagród teatralnych w mieście — nagroda im. Wyspiańskiego, ustanowiona po to, by doceniać ich za trud, pasję i oryginalność. Poza teatrami instytucjonalnymi – od paru lat przyznawana jest nagroda tym, które nimi nie są Tymczasem w tym roku, po raz kolejny, ta została przyznana teatrowi uczelnianemu Akademii Sztuk Teatralnych (AST).
Teatr uczelniany to przecież nie teatr nieinstytucjonalny! To nic innego, jak rozbudowane koło naukowe, działające w ramach instytucji edukacyjnej. Posiada wsparcie uczelni, stabilny budżet i warunki, o jakich teatry niezależne mogą tylko pomarzyć.
Przyznanie tej nagrody teatrowi AST jest to, moim zdaniem, wypaczenie idei, na której powinna się opierać — doceniania prawdziwej, niezależnej twórczości, która powstaje w warunkach dalekich od komfortu instytucjonalnego zaplecza. To przekreślenie wysiłków wielu artystów, którzy działają bez gwarancji finansowych i organizacyjnych, by tworzyć kulturę prawdziwą, nieprzefiltrowaną, niepokorną.
Tym ruchem Kraków wciąż marginalizuje swoje teatry nieinstytucjonalne, ignorując ich kluczowy wkład w życie kulturalne miasta. To nie tylko błąd — to skandal, który powinien oburzać każdego, komu zależy na autentycznej sztuce i wsparciu niezależnych twórców.
Apeluję do Kapituły Nagrody im.Wyspiańskiego: przemyślcie  decyzje na przyszłość i  oddajcie nagrodę tam, gdzie jej miejsce — artystom, którzy walczą o kulturę Krakowa bez gwarancji i wygód instytucjonalnych, bo bez nich Kraków przestanie być miastem żywej, niezależnej sceny teatralnej, którą tak cenimy.

Niestety, mogę tylko apelować, ponieważ już nie jestem członkinią Kapituły.

Krakowska kultura potrzebuje lidera z prawdziwego zdarzenia.

Wracam do pisania bloga. Powoli się zbieram, by znów zacząć regularnie pisać. Przepraszam, że tak długo mnie tu nie było — czasem życie niespodziewanie odciąga nas na boczne tory. Chcę skupić się na kulturze Krakowa i opowiadać o ludziach, którzy zaczynają swoje późne debiuty — tych, którzy odkrywają swoją pasję i talent w dorosłym życiu. Mam nadzieję, że będzie to dla Was ciekawa podróż!

Dzisiaj zacznę, po roku obserwacji, od uwagi ważnej, jak myślę 🙂

Nie kolejnego zarządcy z dystansu, nie kogoś, kto pojawi się raz do roku na gali i zniknie.
Potrzebny jest ktoś, kto zna kulturę nie z raportów, lecz z obecności.

Kto był na festiwalu, zanim stał się modny. Kto wie, co znaczy, że w teatrze w grudniu jest zimno, a w maju nie ma pieniędzy.
Kto potrafi rozmawiać z twórcami, bo sam umie słuchać.
Kto widzi artystę nie jako „beneficjenta programu”, lecz jako człowieka z biografią, twórczością i potrzebą rozmowy.

Potrzebujemy specjalisty od zarządzania, ale nie technokraty.
Potrzebujemy kogoś, kto wie, że budżet to jedno, a klimat zaufania — drugie.
Kogoś, kto potrafi postawić na młodych bez obrażania starszych.
Kogoś, kto wie, że kultura nie dzieje się w tabelce — tylko między ludźmi.

Deklaracje mamy piękne.
Tylko że na wydarzeniach wciąż brakuje tych, którzy mają realny wpływ na to, jak wygląda kultura w mieście.
Nie ma ich na koncertach, nie ma w małych teatrach, nie ma tam, gdzie coś się dzieje.
Ale za to są raporty, strategie, konferencje.

Bo kultura to nie sektor usług.
To żywa tkanka miasta.

Kambodża, Malezja, Singapur. Część III (podsumowanie)

Refleksje:

  1. Zobaczyłam, jak wyglądają i czym są dla wielu ludzi podróże. Samoloty lądują wszędzie, w każdym miejscu kuli ziemskiej. Jesteśmy więc wielokrotnymi „homo viator”. W filozoficznym ujęciu ziemska egzystencja człowieka łączy się z nieustannym przebywaniem szlaku od narodzin do śmierci, więc bycie „człowiekiem drogi” nie jest wyborem, lecz jednym z fundamentów ludzkiego istnienia. Wędrujemy przez własne życie, ale także, coraz intensywniej poruszamy się w przestrzeni.
  2. Zastanawiało mnie, co powoduje olbrzymi ruch człowieka w przestrzeni. Kiedyś podróżowanie dostępne było dla elit intelektualnych, czy finansowych – teraz dostępne jest dla wszystkich. Każdego (lub prawie każdego) stać na wyjazd do Egiptu, czy Tajlandii.
  3. Pytanie: w jakim celu to robimy? Temat  na rozprawę naukową 😉  Zapewne dlatego, żeby pokazać, że nas stać. No ale przecież musi być motywacja i inna, poza tą wymienioną: no więc dlaczego? Dlatego (być może), że chcemy porobić zdjęcia i zjadać to, co tam dają – a jeśli się połączy te dwie sprawy, to mamy foodstagramming. Ta więc: lecimy na Kretę, Jamajkę po to, aby na instagramie pokazywać zdjęcia potraw i alkoholu. Nic poza tym: 12 godzin w samolocie, a potem reszta pobytu w restauracjach czy barach.
  4. Może interesuje niektórych seksturystyka. Podobno przodują w tym Niemcy, Szwedzi czy Szwajcarzy – ale i może u nas w Polsce to się staje powodem turystyki.
  5. Powodów więcej trudno mi znaleźć.
  6. Mogę za to, z pełną odpowiedzialnością powiedzieć: co nas nie interesuje: nie interesuje nas historia miejsca, zwyczaje ludzi, tradycja, współczesność miejsca, religia. Wiem, bo doświadczyłam. Zobaczyłam własne dziwactwo – przeczytane książki, artykuły. Merytoryczne przygotowanie do każdej wyprawy. I zdaje mi się, że takie traktowanie podróżowania to absolutny przeżytek 🙂 Quo vadis, homine?

 

Kambodża, Malezja, Singapur. Część II

Symbolem nadprzyrodzonych sił przyrody dla mieszkańców Kambodży była dziewięciogłowa kobra zwana NAGA. Występowała, jako duch opiekuńczy, w czasach prehistorycznych. Khmerowie byli społeczeństwem matriarchalnym  w którym kobiety zajmowały przodującą pozycję, dziedziczenie następowało po stronie matki. Religią był animizm, dopiero z czasem przybył, razem z kupcami i  żeglarzami – hinduizm.

Buddyzm był drugą, wielką religią Indii, która wywarła wpływ na mieszkańców Kambodży. Po rozłamie buddyzmu na hinajanę („mały wóz”) i mahajanę („wielki wóz”) także i w Kambodży zmieniła się nieco sytuacja. Hinduizm stał się religią dworu królewskiego, zaś ogromna większość Khmerów pozostała wierna animizmowi z lekka przyswajając sobie buddyzm. Kambodża wiele zawdzięczała wpływom indyjskim: między innymi alfabet (zapożyczony z sanskrytu) znaczną część słownictwa, kalendarz, system administracji i sądownictwa.

Najpotężniejsze państwo zamieszkane przez Khmerów przeszło do historii pod nazwą Funan (czasy II wieku naszej ery). Położenie geograficzne, a i wysoki poziom cywilizacji khmerskiej spowodowało, że królestwo Funan kontrolowało handel między Chinami i Indiami. A jednak Funan upadło. Tak bywa. I wtedy pojawia się na kartach chińskich opowieści – królestwo Kambuza, z którego wywodzi się współczesna Kambodża.

Kiedy w Europie Karol Wielki koronował się na cesarza – w Kambodży panował przez 48 lat Dżaja Warman II – twórca Angkoru.  Wybudował cztery stolice, ale to jego wnuk Indra Warman I (877-889) zaczął stawiać świątynie, ale także dbał o inwestycje wodne i stabilizował sytuację królestwa.

Twórcą największego Angkor Wat („Miasto/Stolica Świątyń”) – kompleksu świątynnego największego zabytku religijnego na świecie, na terenie o powierzchni 162,6 ha był Suria Warman I (1002-1050). Był pierwszym królem khmerskim wyznającym buddyzm.

Pierwotny projekt i budowa świątyni miały miejsce w pierwszej połowie XII wieku, za panowania  Suria Warman II 1113–1150 n.e.) ku czci hinduskiegoo bóstwaa Wisznuu, z którym, jako władca-bóg, król ten się identyfikował. Czas budowy świątyni szacuje się na 32 do 35 lat

Jeden z największych skarbów Angkor Wat to kamienna opowieść ciągnąca się na długości ponad 900 metrów, na którym widnieje prawie 20 tysięcy postaci przedstawiających realistyczne sceny z  eposów  indyjskich Ramajany i Mahabharaty, jak również życie dworu. Godne uwagi jest jedno z najsłynniejszych i najbardziej reprezentacyjnych dzieł w sztuce Khmerów: bogowie wraz z demonami ubijają Morze Mleka, aby wydobyć z głębin eliksir nieśmiertelności. Wszystkie reliefy wyróżniają się nad wyraz subtelnym pięknem i wielką precyzją. Płaskorzeźby w całym Angkor malowano początkowo na wiele kolorów. Pokryte złotem wieże Bajonuu mieniły się w słońcu.

Angor Wat można traktować, jako świątynię Wisznu, ale też, jako miejsce poświęcone królowi Surii Warmanowi II, którego utożsamiano z Wisznu i który po śmierci stawał się bogiem. Zresztą prochy króla odnaleziono w ruinach centralnej wieży, ale także znaleziono jego posąg przedstawiający go, jako boga Wisznu.

 

Kambodża, Malezja, Singapur. Część I

Samodzielną podróż w dalekie kraje, a zwłaszcza wtedy, kiedy jednak brakuje doświadczenia – hamuje strach, że nie damy rady, a nie wiadomo, jak to tam jest etc. I nie chodzi tutaj o logistykę, bo można z daleka właściwie wszystko, ale ten strach właśnie. I wybraliśmy wycieczkę wykupioną nie w molochu turystycznym, ale w niezbyt dużej firmie i pojechaliśmy. Znaleźliśmy się w 13-osobowej grupie i ruszyliśmy w stronę, którą sobie wymyśliłam, w stronę Kambodży. Przeczytałam dość sporo, wiedziałam, co mnie interesuje etc.

I teraz, po powrocie,mogę się podzielić paroma refleksjami, bo „podróże kształcą”.

Dlaczego Kambodża? Ano bo tam jest Angkor Wat – unikalny zespół świątyń hinduistycznych i buddyjskich na 230 km kw. To kamienna pozostałość legendarnego królestwa Khmerów sięgającego od dzisiejszej Tajlandii po Wietnam (od IX do XIV wieku). Potem świątynie pochłonęła dżungla. W roku 1858 32-letni Francuz Henrie Mouhot mający już za sobą podróże po Rosji, Włoszech, Holandii znalazł się w Tajlandii (wtedy był to Syjam) i rozpoczął wędrówkę w kierunku Kambodży. Mouhot zapewne słyszał opowieści o tajemniczym mieście umarłych, które zostało pochłonięte przez dżunglę. W czasie podróży, wśród gęsto splatanych korzeni drzew wyłoniły się posągi bóstw. Mouhot czynił notatki, i starał się wejść głębiej, do zarośniętej budowli.  Napisał artykuł, który się ukazał w 1868 roku w magazynie podróżniczym „Le Tour du monde”. W tym samym roku pojawiła się jego książka o podróży po Syjamie, Kambodży i Laosie. Ukazała się już po śmierci autora, którego powaliła malaria. Mouhot- wierny syn epoki wielkiej ekspansji kolonialnej , wierzył w misję „białego człowieka” – to znaczy, że Francja uratuje Kambodżę. I tak się stało: według idei Mouhota: Francuzi podjęli się restauracji. Posągi i płaskorzeźby wyrąbane ze świątyni spławiano na tratwach Mekongiem w stronę Europy – to był ówczesny patent na samofinansowanie wypraw badawczych. Najsłynniejszym rabusiem Angkor Wat był (60 lat później, po odkryciach Mouhota) pisarz i późniejszy francuski minister kultury André Malraux. W 1923 r. wyprawił się z tragarzami, by rozebrać i wywieźć reliefy z jednej ze świątyń. Schwytany na gorącym uczynku został deportowany. Ale jednak, pomimo bezczelnej grabieży „białego człowieka” – to dzięki francuskim naukowcom uratowano Angor: w latach trzydziestych XX wieku trzeba było przede wszystkim wyrwać świątynie – dżungli. Bloki różowego piaskowca, które służyły dawnym Khmerom za materiał budowlany stały się: poprzez panująca wilgoć, bakterie, grzyby –  czarne. Dla Angkor Wat zła passa ciągnęła się przez cały XX wiek. Na murach widać do dziś ślady kul z czasów Czerwonych Khmerów Pol Pota.

„Za darmo”

Nie znoszę tego pojęcia „za darmo”, ponieważ jest to bzdura i nieprawda. Zastanówmy się, co ono oznacza? Co można dostać „za darmo”.  Pomyślałam, że jabłka w sadzie, bo ktoś nam je daje, rzodkiewkę, szczaw. No tak, my nie płacimy, ale ktoś to musiał zakupić wcześniej, zasadzić (a praca to też koszt), spryskać, aby robale nie zjadły (przed nami). No więc z tym „za darmo” też nie do końca. Zbieramy maliny w lesie, to tak, one mogą być „za darmo”.

A teraz popatrzmy na szafowanie tym pojęciem w sferze politycznej.  Pojawia się polityk, który głosi, że rozdaje „za darmo” bilety na imprezy, bilety komunikacji, mieszkania (bo podstawowe prawo człowiek ma do mieszkania) etc. Daje „za darmo”. I znów coś, o czym ja przypominam za każdym razem: samorząd, czy rząd nie mają „własnych pieniędzy”, ponieważ są to tylko i wyłącznie pieniądze pobrane z podatków podatników.  Samorząd, rząd rozdają je według własnego uznania. Jest to oczywiście demokracja pośrednia: to znaczy, naród wybiera, według własnych przekonań –  przedstawicieli, którzy dysponują ich pieniędzmi. Suweren– może ich odwołać, kiedy nie sprawują się tak, jak się przedstawiali. Oczywiście, rozumiemy, że to są mrzonki, ponieważ dość rzadko się zdarza, aby naród kontrolował swoich przedstawicieli i ich odwoływał. Wybory wygrywa się nie programem, ale emocjami. Wiedzą o tym kandydaci i starają się wprowadzać na giełdę pomysłów, w trakcie kampanii, tematy powodujące powstawanie emocji: tak więc wracają wytarte, ale jakże sprawdzone tematy: aborcja, LGBT, kontrola nad Internetem, etc, etc Czy pamiętacie Państwo dyskusje społeczne dotyczące podatków, koncepcji gospodarczych?

Wydawać by się mogło, że Polska jest już w innej sytuacji gospodarczej: zbliżyła się do zasobności krajów nie-komunistycznych. Zbliżyła, co nie znaczy, że dostąpiła pełnego porównania. Na naszych oczach powstawała inna sytuacja, tworzenie się  wolnego rynku i z tym związany i dobrostan i rozwarstwienie społeczne. Jedni się załapali, a inni zostali w tyle. I jesteśmy świadkami, w nowej sytuacji gospodarczej – rozprzestrzeniania się koncepcji „solidaryzmu’ społecznego” polegającego na, jak można przeczytać: „założeniu, że wspólny interes wszystkich ludzi ważniejszy jest od indywidualnych celów jednostki.” Solidaryzm społeczny powstał w XIX w. jako jeden z kierunków przeciwstawiających się filozoficznemu indywidualizmowi, ekonomicznemu liberalizmowi i systemowi gospodarki kapitalistycznej. Tym razem podstawy filozoficzne dał, nie jak poprzednio Karol Marks, ale Karol Gide, francuski katolik XIX wieku. Solidarność — stwierdzał on — nabiera wartości moralnej dopiero z chwilą, gdy staje się świadoma i dobrowolna (!!). Świadomość ta istnieje wprawdzie w każdym człowieku, ale często jest przygłuszona. Przez wychowanie należy ją rozwijać. Uświadomienie solidarności i dążenie do niej ma być dziełem wychowania i interwencyjnej działalności państwa (!!) Efektem końcowym ma być zlikwidowanie czegoś, co kapitalizm określał, jako zysk. itd., itd. No i rozwija się  solidaryzm społeczny między innymi poprzez popularyzowanie pojęcia, że samorząd rozdaje „za darmo”. Karol Gid, jak i jezuita Heinrich Pesch  krytykują indywidualistyczną koncepcję własności, etc, etc Znika rozróżnienie wkładu pracy, ponieważ najistotniejszą sprawą ma być suma szczęścia ludzkości. Zapewne podatek progresywny byłby w zgodzie z taka koncepcją.

Solidarność ma być świadoma i dobrowolna (sic!!) Nie wmawiajmy więc ludziom, że cokolwiek , co otrzymują jest „za darmo”, nazwijmy to inaczej: że jest to składka jednych dla drugich i nie zawsze jest „świadoma i dobrowolna”, ale jest dystrybuowana przez władze, które zostały delegowane do rozdawania podatków.

Gdzie są polscy specjaliści w Parlamencie Europejskim?

Wracam do tematu, który poruszałam wcześniej: do „cmentarzyska politycznych słoni”, czyli do Parlamentu Europejskiego. I stało się to, czego zapowiedzi już się pojawiały. Do parlamentu dostali się politycy (!!) podejrzani o przestępstwa, tudzież już skazani lub osoby zasłużone partyjnie, wysłane na dorobek (no bo przecież tutaj na miejscu takiej kasy nie dostaną). Partyjni przywódcy (no może nie wszyscy, ale niektórzy zapowiadali i ja pamiętam), że Polskę powinni reprezentować specjaliści znający się na konkretnych sprawach. No więc ja się pytam, gdzie owi specjaliści są? Na listach nie pojawili się ludzie spoza partii znający się na prawie europejskim, na zagadnieniach związanych z energią jądrową, z ekologią, z rolnictwem, z cyberprzestrzenią. Ich nie było. Pojawili się działacze partyjni.

I to wszędzie, na każdej liście. Ja jestem przekonana, że Polskę powinni reprezentować ludzie mający doświadczenie w poszczególnych dziedzinach, właśnie owi specjaliści. Czy to takie niemożliwe? Na przykład na listach KO nazwiska ludzi wybitnych w danych specjalnościach (jeżdżą na konferencje, więc zapewne poradziliby sobie z Parlamentem, a przede wszystkim wiedzieliby o czym mowa, co może być zagrożeniem , a co wsparciem dla Polski). Chyba, że Parlament Europejski to hucpa, gdzie nikt nic nie może, poza prywatnym zasilaniem własnej kasy, wtedy też odmawiam, bo na tę hucpę  i ja się składam.

Odmawiam traktowania mnie, jako „idioty wyborczego”, który będzie wypełniał swoim głosem –  zobowiązania liderów politycznych wobec swoich zasłużonych, lojalnych  działaczy partyjnych. I oficjalnie to czynię: ODMAWIAM!!

Cmentarzysko politycznych słoni.

To niżej  – to podsumowanie, które powinniśmy mieć w głowie, kiedy pójdziemy do głosowania. No i dobrze: niech nas reprezentują mądrzy, odpowiedzialni i odważni.  No właśnie, ale powstaje pytanie: czy tacy się tam znajdą. Przed wyborami powinniśmy się: my wyborcy, zastanowić w jakim celu ma być w Parlamencie Europejskim X czy Y. Czy swoją dotychczasową aktywnością czymś się wyróżnił, czy będzie aktywny w Parlamencie, gdzie jest sprawozdanie z jego/jej dotychczasowej działalności i czy były w tejże działalności sukcesy?

Ktoś powiedziała, że Parlament to „cmentarzysko politycznych słoni” , dokąd udają się zasłużeni, odstawieni, ci, którym się składa podziękowania za lata wierności politycznej (bo gdzie tak się finansowo nie ustawią, jak w PE). I raczej nie ci, na których liczyć może Polka/Polak. I tak czynią wszystkie (!!) partie. WSZYSTKIE podkreślam. Oglądam plakaty wyborcze: przede wszystkich tych, których prywatnie znam, obserwuję od lat. I powiem Państwu, że rozpacz mnie ogarnia. Kiedy patrzę na znajome twarze, wiem, że to nie są osoby, którym my podatnicy, powinniśmy fundować takie zasobne życie.

Zawsze, do tej pory, brałam udział w głosowaniu, bo uważałam, że jest to podstawy obowiązek obywatela. Zawsze, do tej pory 🙁

Parlament Europejski: miesięczne podstawowe wynagrodzenie posła do Parlamentu Europejskiego wynosi 10 075,42 euro brutto przed opodatkowaniem. Pensja jest wypłacana z budżetu Unii Europejskiej. Po potrąceniu unijnego podatku i składki ubezpieczeniowej wynosi ok. 7854 euro netto. W przeliczeniu po średnim kursie euro NBP obowiązującym w dniu 17 kwietnia 2024 roku (4,3353 zł) można ustalić, że europoseł otrzymuje „na rękę” blisko 34 050 zł miesięcznie.

Członkowie Parlamentu Europejskiego oprócz miesięcznego wynagrodzenia podstawowego w wysokości ponad 40 tys. zł brutto mają prawo do dodatków. Te środki pieniężne mają pokryć wydatki poniesione przez europosła w związku z wykonywaniem obowiązków parlamentarnych, często poza domem. Podobnie jak posłowie do parlamentów krajowych, w europarlamencie wypłacana jest dieta. Wyróżnia się dwa jej rodzaje. Pierwszą z nich jest dieta z tytułu kosztów ogólnych wypłacana w ryczałtowanej kwocie 4950 euro miesięcznie – około 21 460 zł. Dieta ma na celu pokrycie kosztów poniesionych w państwie członkowskim, w którym poseł został wybrany m.in. z tytułu: opłaty za wynajem biura,wydatków poniesionych na zakupu sprzętu, oprogramowania informatycznego, telefonów komórkowych,zakup materiałów biurowych, opłacenie abonamentów telefonicznych i internetowych.

Warto podkreślić, że posłowie otrzymują połowę diety, jeśli bez odpowiedniego uzasadnienia uczestniczyli w mniej niż połowie posiedzeń plenarnych w jednym roku parlamentarnym (tj. w okresie od września do sierpnia).

Dieta dzienna (pobytowa) jest zryczałtowaną kwotą wypłacaną europosłom na pokrycie kosztów związanych z przebywaniem w Parlamencie Europejskim w celach służbowych – m.in. wydatków na zakwaterowanie oraz posiłki. Jej dzienna wartość 350 euro, czyli około 1517 zł na dzień. Parlament Europejski pokrywa koszty podróży, aby umożliwić posłom

udział w posiedzeniach parlamentu, takich jak posiedzenia plenarne, posiedzenia komisji i grup. Odbywają się one głównie w Brukseli lub Strasburgu.

Europosłowie otrzymują zwrot rzeczywistych kosztów podróży na posiedzenia, po przedłożeniu rachunków potwierdzających ich wysokość np. rachunek z tytułu opłaty za przejazd autostradą lub opłaty za dodatkowy bagaż.

Przepisy określają maksymalne kwoty zwrotu oraz sandardu podróży. W przypadku europoseł może zamówić bilet lotniczy w klasie biznes (klasa taryfowa „D” lub podobna) lub bilet kolejowy pierwszej klasy. Parlament Europejski dokonuje rezerwacji biletów. Z kolei za każdy kilometr podróży samochodem (maksymalnie do 1000 km) przysługuje 0,58 euro.

Posłowie do Parlamentu Europejskiego po zakończeniu swojej kadencji mają prawo do otrzymania odprawy. Jej kwota wypłacana jest w wysokości równowartości miesięcznego wynagrodzenia za każdy rok sprawowania mandatu.

Jednocześnie warto podkreślić, że były eurodeputowany otrzymuje odprawę nie krócej niż przez 6 miesięcy oraz nie dłużej niż przez 24 miesiące, ale tylko do momentu, gdy obejmie on inną publiczną funkcję czy mandat w parlamencie krajowym albo przejdzie na emeryturę.

Zgodnie z przepisami statutu byli europosłowie są uprawnieni do emerytury po ukończeniu 63. roku życia. Świadczenie emerytalne wynosi 3,5 proc. wynagrodzenia za każdy pełny rok wykonywania mandatu, nie więcej niż 70 proc. uposażenia. Koszty świadczeń emerytalnych pokrywane są z budżetu Unii Europejskiej.

Po śmierci eurodeputowanego jego żona oraz będące na jego utrzymaniu dzieci mogą otrzymać rentę.

(korzystałam z portalu: „bankier.pl”)