Pomysł na inwestycje w mieście.

images6Jestem od dawna zwolenniczką Partnerstwa Publiczno-Prywatnego (PPP). Wciąż ubolewam nad tym, że w Polsce się tego nie wykorzystuje. Nie wiem dlaczego. Teraz, za czasów rządów PiSu, jest to bardziej zrozumiałe, po prostu wszyscy się wszystkiego boją. Nie wiem dlaczego nie stosowało się tego, z powodzeniem, wcześniej. Może po prostu nie mieściło się w żadnej głowie, że można i u nas korzystać z takiej możliwości.  Nie wspominam tutaj krajów zachodnioeuropejskich, gdzie spotykamy się ze zjawiskiem PPP powszechnie –  ale jest to metoda wykorzystywana także i w krajach, takich, jak Słowacja czy Węgry. Na Węgrzech jest nawet więzienie, które funkcjonuje w PPP.

W Krakowie jest tak, że jeżeli instaluje się jakaś nowa firma – to niekiedy budują drogę,  z której mogą korzystać mieszkańcy i tę drogę firma przekazuje gminie. Oni mają dojazd, a gmina (mieszkańcy) nową drogę. I jest to, w moim mniemaniu, jak najbardziej oczywiste i korzystne dla miasta. Ostatnio spotkałam się z człowiekiem, który buduje osiedle i powiedział, że chciał dla wszystkich mieszkańców miasta wyremontować znajdujący się opodal plac zabaw dla dzieci. Nawet nie chciał robić z tego faktu znaczącego wydarzenia medialnego. I usłyszał, że gmina tego nie chce, ponieważ ma własne (czytaj podatników) pieniądze. Inwestor się więc wycofał. Nie wiadomo, czy plac zabaw powstanie. Przyznaję nie rozumiem, ponieważ zawsze słyszę, ze brakuje nam (miastu) pieniędzy na to, czy inne wydarzenie, inwestycję etc. Może pieniądze na plac zabaw obok powstającego osiedla, które się znalazły w kasie miasta – można byłoby wykorzystać w innym miejscu?

Przykład inny: inwestor, który w Krakowie buduje dużą galerię chciał postawić w krakowskim schronisku dla zwierząt – budynek, który miał być szpitalem dla zwierząt. Miał to być prezent dla miasta i mieszkańców. Chcieli, aby budynek miał imię  firmy. I tyle. Dla nich wybudowanie budynku, przy dość ekskluzywnej inwestycji – to był  pikuś. I co?

Ano nic. Budynek powstał. Dzisiaj oglądaliśmy. I świetnie, że jest, ale … powstał z kasy miejskiej. I przyznaję, że nie wiem dlaczego tak jest. Obawa przed korupcją? Ależ skąd, przecież są przekazywane miastu te, czy inne drogi. Więc o co tutaj chodzi? 

Może ktoś z Państwa ma jakąś koncepcję?

 

Projekt obywatelski ws. legalizacji medycznej marihuany.

16 sierpnia 2016r. Marszałek Sejmu RP zarejestrował Komitet Koalicji Medycznej Marihuany, który prowadzi zbiórkę podpisów pod obywatelskim projektem ustawy o medycznej marihuanie (nowelizacja Ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii).

 

W kapitule komitetu są przedstawiciele nauki: prof. Krzysztof Krajewski, Prof. Jerzy Vetulani, prof. Monika Płatek, prof. Małgorzata Jantos, oraz lekarze dr Jerzy Jarosz z Hospicjum Onkologicznego w Warszawie, psychiatra dr Marek Balicki oraz neurolog Marek Bachański. Do komitetu przystąpili również politycy – Piotr Liroy Marzec z Kukiz 15 oraz Marcin Duszek z PIS.   Wśród członków komitetu są przede wszystkim pacjenci i ich opiekunowie – państwo Ewa i Dariusz Dołeccy (aresztowani w ub. roku za przywóz oleju dla chorej matki), Dorota Gudaniec oraz Paulina Janowicz, której 4 letnia córka Ola zmarła, nie doczekawszy sprowadzenia marihuany w ramach obowiązującej procedury importu docelowego.

 

Przedstawicielami komitetu są Dorota Gudaniec z Fundacji Krok Po Kroku oraz Jędrzej Sadowski, doktorant w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Siedzibą komitetu jest Warszawa. Komitet działa we współpracy z Fundacją Krok Po Kroku z siedzibą w Oławie.

 

Komitet ma trzy miesiące na zebranie stu tysięcy podpisów pod projektem ustawy. To ten sam projekt, który w lutym złożył poseł Piotr Liroy-Marzec, a który z niejasnych powodów, pomimo pozytywnej oceny Komisji ustawodawczej, utknął w sejmowej zamrażarce. Celem zbiórki podpisów jest włączenie głosu obywateli do prac parlamentarnych, aby uświadomić politykom poparcie społeczne dla proponowanego modelu uregulowania statusu medycznej marihuany.

 

Projekt przewiduje m.in.: 2 letnie, pilotażowe utworzenie narodowego rejestru lekarzy, placówek i pacjentów stosujących medyczną marihuanę za zgodą Państwowej Inspekcji Farmaceutycznej, w oparciu o monitoring prowadzony w Ministerstwie Zdrowia. Po dwóch latach programu Sejm wspólnie z Rządem mają zadecydować o jego dalszych losach.

 

Projekt ustawy opublikowany jest na stronie Koalicji (link: www.medycznamarihuana.org.pl), gdzie wskazane zostaną również miejsca wyłożenia projektu do podpisu. Formularz do podpisów można także pobrać ze strony i przesłać na adres Fundacji Krok Po Kroku. Upoważnieni wolontariusze komitetu wkrótce pojawią się fizycznie w całym kraju. Zbiórka będzie organizowana również w placówkach opieki zdrowotnej, zakładach karnych, oraz wśród obywateli polskich za granicą.

 

Więcej informacji na konferencji prasowej, która odbędzie się najbliższą środę, 24 sierpnia, o godz. 11:00 w Sejmie.

 

Kontakt do przedstawicieli komitetu:

 

Dorota Gudaniec – 516 202 777

Jędrzej Sadowski – 531 732 606

Słowo do Janusza Majcherka

Wróciłam z urlopu. Niestety, bardzo krótkiego, ponieważ mnóstwo pracy na mnie czeka. Jak mówiła moja babcia: praca mnie lubi. No cóż. Miałam zaległości w czytaniu prasy. I od razu trafiłam na wywiad z Januszem Majcherkiem w naszej krakowskiej „Gazecie Wyborczej”. Janusza bardzo cenię i osobiście lubię. Znamy się od lat, dyskutujemy na tematy filozoficzne, ale i omawiamy sytuacje polityczne. Mamy podobne poglądy, ale (na szczęście) i niekiedy różne zdania. Przeczytałam opinie Janusza na temat referendum, do którego się przymierzał Łukasz Gibała. O tym już nie chcę pisać, ponieważ swoje zdanie wyraziłam. Inna sprawa mnie zainteresowała w wypowiedzi profesora Majcherka: jego zdanie na temat udziału mieszkańców w zarządzaniu miastem. A więc sprawa Budżetu Obywatelskiego i referendów. Stosunek Majcherka jest dość sceptyczny. Może i dlatego, ze patrzy na sprawę z dystansu i pozycji komentatora. Za moim zdaniem przemawia nie teoria, ale praktyka. Ja znam sprawy od wewnątrz. Jestem zwolenniczką  i BO i referendów. Postaram się podać uzasadnienie mojego stanowiska. Zresztą już po raz kolejny. Czyniłam to wielokrotnie i na łamach wszelkich możliwych mediów. Budżet jest jak najbardziej potrzebny. I to z bardzo wielu powodów. Między innymi i dlatego, że zarządzanie miastem powinno być wspólne: to z pieniędzy podatników powstaje budżet miasta, którym tak naprawdę dysponuje grupa ludzi – prezydent i grupa urzędników. Nie piszę tutaj o radnych miasta, ponieważ wszelkie decyzje finansowe są ostatecznie i tak  w rękach prezydenta.  Jeśli powstaje jakakolwiek potrzeba realizacji projektu i tak radny (czytaj przedstawiciel wyborców) udaje się do prezydenta (czytaj tutaj „lub jego zastępców”) i przedstawia stanowisko (czytaj tutaj mieszkańców miasta) prezydentowi, który dysponuje pieniędzmi (przypominam: podatników). Inwestycja, wydarzenie etc może być zrealizowane, jeśli uzyska się akceptację urzędników. Tyle. Tak to wygląda. Realizowana jest więc ostatecznie koncepcja zarządzania miastem grupy ludzi.  Nie zawsze oni wiedzą, co jest a co nie jest,  bardziej lub mniej potrzebne tam niżej w dzielnicach. Budżet Obywatelski jest głosem. I powinien być słuchany i realizowany. Dlaczego jest tak słaba frekwencja? Powodów jest sporo, a najważniejsze, moim zdaniem są następujące: nie najlepiej jest z realizacją projektów z lat poprzednich. Przykre. Ale najistotniejszy jest brak, bardzo wyraźnie widoczny, akceptacji Budżetu Obywatelskiego przez prezydenta i urzędników miasta. Jeśli prezydent podkreślałby swoją akceptację – urzędnicy zachowywaliby się zgoła inaczej. W jednym z wywiadów, tuż po pierwszej emisji BO, prezydent zapytany: „na jakie projekty pan głosował” –  odpowiedział, ” a wie pan, ja nie głosowałem”. Wydaje mi się, że to jedno zdanie zaważyło na stosunku do BO – urzędników. Bardzo, bardzo było mi przykro, kiedy to usłyszałam. No cóż, w dalszym ciągu jestem przekonana, o czym mówiłam wielokrotnie, że zarządzanie w przyszłości musi być oparte na szeroko  rozbudowanych konsultacjach społecznych. Autorytaryzm jest passe. Budżet Obywatelski jest także formą edukacyjną: ludzie się uczą tego, co może być zrobione w mieście, ile to kosztuje, jak powinna wyglądać realizacja. Nie wszyscy chcą brać udział w zarządzaniu w formie bezpośredniej, nie chcą być radnymi, urzędnikami. Chcą po prostu coś zrealizować w swojej dzielnicy, w mieście – ponieważ widzą brak. Do tej pory mieszkańcy świetnie się wyspecjalizowali jedynie w protestach przeciwko wszystkiemu. Przeczytałam, że protestują nawet w sprawach, które mogłyby przynieść im korzyści. Tak więc BO mógłby mieć walor edukacyjny: byłby elementem pozytywnego włączenia się ludzi w zarządzanie. BO jest elementem pozytywnym, a protesty ( niestety w większości) są negatywnym. Ludzie czegoś by chcieli, tak jak w tej chwili – czegoś nie chcą. I widzą, że protesty maja większą moc, niż pozytywne propozycje.

Kolejnym elementem, dla mnie dość niezrozumiałym, jest wiara w odpowiedzialność urzędniczą. Nie chcę tutaj pisać o koniunkturalizmie, populizmie etc bardzo wielu decyzji. Wiara w mądrość dość przypadkowo wybranych do władz  osób – jest zaskakująca. Nie wiem dlaczego bardziej wierzymy w odpowiedzialność i intelekt radnego X, czy wysokiego urzędnika Y – niż grupy ludzi z dzielnicy V ? Wybaczcie Państwo, ale tego wątku nie powinnam rozwijać (po moich wieloletnich obserwacjach).

To samo dotyczy referendów. Pytanie podatników o ważne decyzje w zarządzaniu miastem wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione. Może kiedyś, wiele lat temu, kiedy proponowałam zapytać mieszkańców o potrzebę dużych inwestycji w stadiony miejskie – pytanie było, jak teraz widać, dość zasadne? Przed chwilą, notabene,  usłyszałam w Radiu Kraków komentarz, że nakłady na „pewien stadion X” i działalność klubu absolutnie się nie przekładają na efekty funkcjonowania klubu.

Niewiara w mądrość mieszkańców jest, jak by to nazwać delikatnie, niezrozumiała. Są oni na tyle mądrzy, aby wybierać przedstawicieli władzy, ale na tyle głupi, aby decydować w referendach?

 

Referendum krakowskie i dwóch zwycięzców.

7374486

No i mamy kolejne wydarzenie w Krakowie. Dzisiaj ogłoszono, że referendum w sprawie odwołania prezydenta Jacka Majchrowskiego się nie odbędzie, ponieważ nie zebrano odpowiedniej ilości podpisów. Uważam, że obaj panowie Jacek Majchrowski i Łukasz Gibała są zwycięzcami. Tak myślę, a  dowód wniosku podsyłam Państwu. Po pierwsze pierwszy z panów: Jacek Majchrowski: Światowe Dni Młodzieży ugruntowały działalność prezydenta. Jeśli referendum by się odbyło, zapewne mieszkańcy Krakowa, którzy bardzo dobrze ocenili przebieg i organizację  ŚDM – zapewne  mieliby w pamięci wydarzenie (bo przecież byłby to październik, a więc jeszcze pamięć by trwała). Tak więc odwołanie by się nie powiodło. Teraz dlaczego drugi z panów także, w moim mniemaniu, jest zwycięzcą: referendum się nie odbędzie, ale (i taka zapewne będzie oficjalnie przedstawiana wersja) tylko i wyłącznie dlatego, że ktoś podał nieprawdziwe swoje dane, albo zbierający podpisy byli nieuczciwi. Nie mieszkańcy się wypowiedzieli, nie było głosu krakowian, ale nieuczciwość jakiejś grupy. Gorzej zapewne byłoby, kiedy by się okazało, że sromotnie przepadła koncepcja odwołania panującego prezydenta. Tak to widzę i zapewne Łukasz Gibała, o ile posiada środki finansowe nie zaprzestanie, w ciągu dwóch lat, kąsania urzędu prezydenta. I myślę sobie, że i dobrze. Władza powinna podlegać nieustającej kontroli. Nie czynią tego radni, ponieważ, a pisałam już wielokrotnie – jakiekolwiek działania radnych są uzależnione od urzędników (bo to oni dysponują kasą), więc kontrola urzędu jest niemożliwa. Z drugiej strony kontrola działalności radnych miasta i dzielnic też może przynieść jedynie korzyść. Środowisko organizacji pozarządowych, które mogłoby sprawować kontrolę nad urzędnikami i radą – jest w Krakowie słabe. I kontrola w zasadzie nie istnieje. Zresztą ich niby-kontrola też jest pozorna, ponieważ mogą funkcjonować dzięki programom i aplikacjom, które składają do urzędników. Więc wniosek jest oczywisty.

Łukasz Gibała startując za dwa lata na prezydenta miasta nie będzie miał za sobą przegranego referendum. Wciąż będzie mógł twierdzić, że wygrałby, ale niedokładność zebranych podpisów przekreśliła bezpośrednią konfrontację.

Równie dobrze mogłabym napisać, że obaj panowie są przegranymi: pierwszy, ponieważ jednak parę tysięcy ludzi w Krakowie jest gotowych na referendum i domagają się zmiany, drugi, ponieważ … przegrał, już na etapie wstępnym.

Co mogłoby być panaceum na obecną i przyszłe sytuacje? Jak powtarzał Kato Starszy: „Ceterum censeo Carthaginem delendam esse”.

Tą Kartaginą w moim umyśle nieustająco i wciąż jest kadencyjność władz. Nie będę powtarzała argumentów i dobrych przykładów (władze uniwersyteckie, władze w korporacjach etc, etc). Kadencyjność władz wszelkich: od samorządowych, po centralne. Pytanie: kto to zrobi, przecież nikt nie podetnie gałęzi, na której siedzi (a siedzi na przykład od dwudziestu paru lat). W zasadzie, przepraszam Państwa,  przecież to jest pytanie retoryczne.