Wróciłam z urlopu. Niestety, bardzo krótkiego, ponieważ mnóstwo pracy na mnie czeka. Jak mówiła moja babcia: praca mnie lubi. No cóż. Miałam zaległości w czytaniu prasy. I od razu trafiłam na wywiad z Januszem Majcherkiem w naszej krakowskiej „Gazecie Wyborczej”. Janusza bardzo cenię i osobiście lubię. Znamy się od lat, dyskutujemy na tematy filozoficzne, ale i omawiamy sytuacje polityczne. Mamy podobne poglądy, ale (na szczęście) i niekiedy różne zdania. Przeczytałam opinie Janusza na temat referendum, do którego się przymierzał Łukasz Gibała. O tym już nie chcę pisać, ponieważ swoje zdanie wyraziłam. Inna sprawa mnie zainteresowała w wypowiedzi profesora Majcherka: jego zdanie na temat udziału mieszkańców w zarządzaniu miastem. A więc sprawa Budżetu Obywatelskiego i referendów. Stosunek Majcherka jest dość sceptyczny. Może i dlatego, ze patrzy na sprawę z dystansu i pozycji komentatora. Za moim zdaniem przemawia nie teoria, ale praktyka. Ja znam sprawy od wewnątrz. Jestem zwolenniczką i BO i referendów. Postaram się podać uzasadnienie mojego stanowiska. Zresztą już po raz kolejny. Czyniłam to wielokrotnie i na łamach wszelkich możliwych mediów. Budżet jest jak najbardziej potrzebny. I to z bardzo wielu powodów. Między innymi i dlatego, że zarządzanie miastem powinno być wspólne: to z pieniędzy podatników powstaje budżet miasta, którym tak naprawdę dysponuje grupa ludzi – prezydent i grupa urzędników. Nie piszę tutaj o radnych miasta, ponieważ wszelkie decyzje finansowe są ostatecznie i tak w rękach prezydenta. Jeśli powstaje jakakolwiek potrzeba realizacji projektu i tak radny (czytaj przedstawiciel wyborców) udaje się do prezydenta (czytaj tutaj „lub jego zastępców”) i przedstawia stanowisko (czytaj tutaj mieszkańców miasta) prezydentowi, który dysponuje pieniędzmi (przypominam: podatników). Inwestycja, wydarzenie etc może być zrealizowane, jeśli uzyska się akceptację urzędników. Tyle. Tak to wygląda. Realizowana jest więc ostatecznie koncepcja zarządzania miastem grupy ludzi. Nie zawsze oni wiedzą, co jest a co nie jest, bardziej lub mniej potrzebne tam niżej w dzielnicach. Budżet Obywatelski jest głosem. I powinien być słuchany i realizowany. Dlaczego jest tak słaba frekwencja? Powodów jest sporo, a najważniejsze, moim zdaniem są następujące: nie najlepiej jest z realizacją projektów z lat poprzednich. Przykre. Ale najistotniejszy jest brak, bardzo wyraźnie widoczny, akceptacji Budżetu Obywatelskiego przez prezydenta i urzędników miasta. Jeśli prezydent podkreślałby swoją akceptację – urzędnicy zachowywaliby się zgoła inaczej. W jednym z wywiadów, tuż po pierwszej emisji BO, prezydent zapytany: „na jakie projekty pan głosował” – odpowiedział, ” a wie pan, ja nie głosowałem”. Wydaje mi się, że to jedno zdanie zaważyło na stosunku do BO – urzędników. Bardzo, bardzo było mi przykro, kiedy to usłyszałam. No cóż, w dalszym ciągu jestem przekonana, o czym mówiłam wielokrotnie, że zarządzanie w przyszłości musi być oparte na szeroko rozbudowanych konsultacjach społecznych. Autorytaryzm jest passe. Budżet Obywatelski jest także formą edukacyjną: ludzie się uczą tego, co może być zrobione w mieście, ile to kosztuje, jak powinna wyglądać realizacja. Nie wszyscy chcą brać udział w zarządzaniu w formie bezpośredniej, nie chcą być radnymi, urzędnikami. Chcą po prostu coś zrealizować w swojej dzielnicy, w mieście – ponieważ widzą brak. Do tej pory mieszkańcy świetnie się wyspecjalizowali jedynie w protestach przeciwko wszystkiemu. Przeczytałam, że protestują nawet w sprawach, które mogłyby przynieść im korzyści. Tak więc BO mógłby mieć walor edukacyjny: byłby elementem pozytywnego włączenia się ludzi w zarządzanie. BO jest elementem pozytywnym, a protesty ( niestety w większości) są negatywnym. Ludzie czegoś by chcieli, tak jak w tej chwili – czegoś nie chcą. I widzą, że protesty maja większą moc, niż pozytywne propozycje.
Kolejnym elementem, dla mnie dość niezrozumiałym, jest wiara w odpowiedzialność urzędniczą. Nie chcę tutaj pisać o koniunkturalizmie, populizmie etc bardzo wielu decyzji. Wiara w mądrość dość przypadkowo wybranych do władz osób – jest zaskakująca. Nie wiem dlaczego bardziej wierzymy w odpowiedzialność i intelekt radnego X, czy wysokiego urzędnika Y – niż grupy ludzi z dzielnicy V ? Wybaczcie Państwo, ale tego wątku nie powinnam rozwijać (po moich wieloletnich obserwacjach).
To samo dotyczy referendów. Pytanie podatników o ważne decyzje w zarządzaniu miastem wydaje mi się jak najbardziej uzasadnione. Może kiedyś, wiele lat temu, kiedy proponowałam zapytać mieszkańców o potrzebę dużych inwestycji w stadiony miejskie – pytanie było, jak teraz widać, dość zasadne? Przed chwilą, notabene, usłyszałam w Radiu Kraków komentarz, że nakłady na „pewien stadion X” i działalność klubu absolutnie się nie przekładają na efekty funkcjonowania klubu.
Niewiara w mądrość mieszkańców jest, jak by to nazwać delikatnie, niezrozumiała. Są oni na tyle mądrzy, aby wybierać przedstawicieli władzy, ale na tyle głupi, aby decydować w referendach?