Trzaskowski i inni na listach.

W jakimś sensie dzisiejszy wpis będzie kontynuacja poprzedniego. Został sprowokowany porannym wywiadem w krakowskim radiu z polskim senatorem i członkiem PO. Sprawa dotyczyła (między innymi) miejsca dla Rafała Trzaskowskiego na krakowskich listach do sejmu. Dziennikarka pytała, czy jest dobrze, że Kraków dostał „spadochroniarza”, który uczy się miasta siedząc w krakowskich kawiarniach – patrząc na Rynek (podobno cytat z wypowiedzi Trzaskowskiego). Niniejsze pytanie zawierało w sobie wiele sugestii. Tak więc można byłoby je wydobyć i się zastanowić: czy na przykład jest to tak, że posłowie powinni przede wszystkim dbać o tereny, z których się wywodzą czy raczej powinni dbać o Polskę w całości? Posłużę się przykładami z mikroskali, a więc krakowską Radą Miasta. Są wśród nas tacy, którzy dbają tylko i wyłącznie o dobro dzielnic, w których startują do rady. Miasto, jako całość – z jego problemami nie wchodzą w obszar zainteresowania owych radnych; ważna jest dzielnica X czy Y. Dzięki takiej opcji myślenia – na przykład żadna ze szkół krakowskich nie została zamknięta, ponieważ wchodziła w grę sprawa prosta: „ja nie zagłosuję za likwidacją szkoły w twojej dzielnicy, a ty zrób to samo z moimi szkołami”. To jeden z wielu przykładów. Koniunkturalizm przesłonił racjonalizm. Kto na tym stracił? Miasto jako całość. Czy więc powinniśmy myśleć przede wszystkim w skali państwa czy obszarów, z których się wywodzą? Niekiedy kołdra bywa za krótka i trzeba podjąć decyzje niepopularne dla własnych, miejscowych wyborców. Ten problem nie istniał dla małopolskich parlamentarzystów, ponieważ (z niewielkimi wyjątkami) nie naciskali oni zbytnio za sprawami najbardziej istotnymi dla naszego terenu (a w tym i dla Krakowa). Naciskali za to inni i efekt jest taki, że o wiele więcej otrzymywał Dolny Śląsk czy Pomorze. I nie wiem, czy była zachowana proporcja czy właśnie ów wspomniany wyżej racjonalizm. Może więc większą wartość (przydatność) mają posłowie widzący miasto czy państwo w szerszej perspektywie, niż własne podwórko. Może lepiej wybierać mądrych posłów czy radnych a nie z „zapędami lokalnymi”?

Są oczywiście i tacy wśród europosłów, posłów czy radnych, których nie interesuje nic, poza ich dietą. Aktywność swoją wielokrotnie zwiększają jedynie w czasie przedwyborczym. I, co najdziwniejsze, są wybierani! Dla nich jest to też informacja, że nie trzeba się zbytnio starać, bo i tak wszystko jest kwestią miejsca na liście. Miejsca „wybieralnego”, czy tez miejsca, z którego wejdą tylko niektóre jednostki (o wybitnych talentach happeningowych lub z bardzo dobrym nazwiskiem – przypomnieć tutaj należy, że „bardzo dobre nazwisko” nie znaczy nazwisko, które w/w wypracował poprzez swoje zaangażowanie, ale nazwisko, które ludziom „coś tam” mówi – przykład poseł Łukasz Tusk i wielu, wielu innych). Tutaj oczywiście kontynuacją tematu powinna być refleksja dotycząca funkcjonowania znienawidzonej przez Platona demokracji, ale już o tym też było.

Konkluzją moją jest więc stwierdzenie a właściwie prośba o zaniechanie demonizowania „znajomości problemów miasta” – jeśli tak miało by być to a priori mandat posłów powinni dostawać radni miejscy, ponieważ oni te problemy znają najlepiej. Głosujmy więc za mądrymi, odważnymi, kreatywnymi posłami, a nie tymi, którzy dłużej lub krócej siedzą w kawiarniach, aby przypatrywać się miastu. Nawiasem mówiąc znam takich, którzy z tych kawiarni prawie nie wychodzą, a co nie świadczy bynajmniej o ich znajomości czegokolwiek.

"Spadochroniarze" czy "zasilacze".

20080422150235airpol_dedal

Patrzę z zainteresowaniem na to, co się dzieje w polityce, bo lubię. Patrzę na to w inny sposób, niż wyborca nie mający moich doświadczeń. Przeszłam przez cztery własne kampanie wyborcze. Znam mechanizmy funkcjonowania list wyborczych, rywalizację i brak współpracy. Nie pisałabym nic, patrząc na to, co się wokół dzieje, gdybym nie słyszała dzisiejszej wypowiedzi specjalisty politologa dr Łukasza S. w radiu. Domyślam się, że młodych adeptów politologii nie zachęca się do czytania dzieł Niccolò di Bernardo dei Machiavelli, ale żeby im odpuszczać analizę działania i poglądy na politykę i polityków Otto von Bismarcka – to jest dla mnie trudne do zrozumienia. Najprawdopodobniej pan doktor nie zgłębił dzieł Żelaznego Kanclerza – ponieważ gdyby zgłębił to nie opowiadałby takich rzeczy, które nie przystoją politologowi.   Po pierwsze pan doktor zauważył (niesłusznie zresztą), że wszyscy głosujący znają osoby występujące na listach i podchodzą do głosowań z przemyślanymi wnioskami. Tak nie jest, Panie Doktorze – ludzie glosują na listy i zaprawdę jest im wszystko jedno, kto na nich występuje. I opinia powyższa nie dotyczy „ciemnego motłochu”, ale wykształconych, zdawałoby się światłych (czytaj: koniecznie interesujących się polityką) ludzi. Zapewniam Pana, że w Krakowie niezbyt wielu ludzi zna liderów krakowskiej polityki. I o tym wiemy my: samorządowcy i politycy. Dlatego tez tak bardzo zabiegamy o „biorące”  miejsca na listach wyborczych. Jak to się mówi, z jedynki  wejdzie do sejmu nawet koń. Chociaż ostatnio wśród wyborców większą karierę (taka moda) robi numer dwa lub ostatni. To także bierze się pod uwagę. Niewielu jest takich, którzy poradzą sobie ze środka listy –   to jest gwarantowany klops. Ze środka listy może wejść jedynie Jurek Fedorowicz, a dlaczego – to inna opowieść lub Jagna Marczułajtis po występie w „Tańcu z gwiazdami”. Taki jest ten nasz elektorat. 

Wracając do Pana Doktora: powiedział Pan, że Kazimiera Szczuka nie ma zbyt wiele szans, ponieważ znana jest jedynie ze sprawnie prowadzonych dyskusji, ale niczym innym, poza dyskutowaniem, nie może się pochwalić. Szanowny Panie Doktorze, a czymże zdobywa się głosy? Właśnie byciem celebrytą. Dyskutantem. Niekiedy można wystąpić w reality show lub w tańcu z gwiazdami. Ostatnio weszła do rady miasta  młoda śliczna dziewczyna, bo ładne plakaty miała. Z naszymi zasługami czy aktywnością społeczną  układanie list niewiele ma wspólnego. Chyba, że wspierają nas media, wtedy bywamy często na łamach i jak reklama piwa czy środków piorących wrzynamy się w mózgi wyborców. I niekoniecznie musimy mówić i działać mądrze. Wystarczy, że jesteśmy. Panie Doktorze, zapewne niezbyt dobrze przeanalizował Pan ostatnie wybory prezydenckie. Tam znajduje się perfekcyjnie opracowana metoda wygranych wyborów.  Kazimierę Szczukę wielu nas kojarzy szybciej, niż kojarzono (do tej pory) Andrzeja Dudę. Tak więc wszystko jest kwestią reklamy. Nie demonizujmy więc sprawy „spadochroniarzy”, czy jak inni twierdzą „zasilaczy”.  Po prostu wszystko jest kwestią sprawnie poprowadzonej kampanii reklamowej.

I kolejna sprawa, która wyłoniła się w dyskusji ze specjalistą od polityki. Pan Doktor powiedział, że „spadochroniarze” będą powodowali, że nie będzie pracy dla wspólnej listy, ale każdy będzie pracował na siebie. I znów tutaj wychodzi brak znajomości literatury. Przywoływany tutaj Bismarck wielokrotnie powtarzał, że istnieje dla polityka wróg, bardzo poważny wróg i kolega partyjny. Konkurentem nie jest ktoś z innej partii, ponieważ, patrz wyżej, ludzie głosują na listy partyjne; ale konkurentem jest człowiek na mojej liście. Może wychodzi lepiej na zdjęciach, będzie miał więcej włosów, ujmujący uśmiech, będzie chodził po ulicach i ściskał dłonie przechodniów, albo będzie młodszą kobietą i ładniejszą. Spójrzmy prawdzie w oczy: iluż wyborców wie o dokonaniach, wykształceniu kandydatów? To nie jest ta droga. I wiedzą o tym politycy. Zażarcie walczący o miejsce (sic!!) na listach. I to, co wyżej napisałam jest, niestety gorzką prawdą. Wiemy o tym, my wszyscy – mający za sobą parę wygranych lub przegranych wyborów. I wiemy, że jesteśmy materiałem do prac magisterskich, doktorskich i innych książek. Tylko się zastanawiam, czy ci, którzy opowiadają o strukturach, metodologii działań politycznych – nie znają zasad, czy udają, na okoliczność unaukowiania tematów, że są one zupełnie inne, niż są w rzeczywistości.

W podziękowaniu za inspirację, którą znalazłam w wypowiedzi Pana Doktora – przepraszam Go za to, że uczyniłam sobie z owej wypowiedzi główny przypis.