Co mogą media?

Na pytanie można odpowiedzieć od razu: media mogą wszystko. Gonitwa za wiadomością (jakąkolwiek) jest tak olbrzymia, że wymuszają, szantażują, a na końcu kreują rzeczywistość. Nie będę tutaj pisała o „Rzeczpospolitej” i o jej niedawnych kreacjach, ale o nieco mniejszych krakowskich. Od paru tygodni media gonią za informacjami, co stanie się z krakowską edukacją. Wszyscy (lub prawie wszyscy) wiemy, że edukacja krakowska musi być przemyślana na nowo, to znaczy ograniczona w swojej formie (wiele szkół jest po prostu pustych, bez dzieci) i w treści (szkoły muszą być odpowiednio dotowane, między innymi powinno się na przykład dostosować pracownie komputerowe do wymagań współczesnego świata). Należy więc dokonać zmian. Tym razem, po poprzednio zafundowanym mieszkańcom Krakowa falstarcie i złym przygotowaniu propozycji zmian, musi to być koncepcja rzetelnie uzasadniona , a przede wszystkim przemyślana. Nie wolno popełnić błędów, jakie były poprzednio. Wszystko jednak potrzebuje czasu. I media nie dają nam szans na koncetrację. Codziennie mam 5-6 telefonów ponaglających, szntażującyh, niemiłych. Do tego stopnia, że ostatnio powiedziałam pani dziennikarce, że podam sprawę do rozpatrzenia przez komisję etyki mediów. Ktoś jednak, na samym początku zainicjował akcję napędzania strachu, neurotyczności, bezsensu. Nie trafia do młodych dziennikarzy prośba, aby nam ten niezbędny czas dali. Oni piszą i ich też ktoś popędza. Nie piszą rzetelnie, no cóż: takie czasy. Nie uczą ich nawet przykłady tych, którzy się wysypali na nie sprawdzonych „pseudonjusach”. Pytam jednak, gdzie się podziała zwykła, ludzka uczciwość. Już jej nie uczą i po prostu jej nie ma.

10 moich lat w samorządzie.

Media są pełne wywiadów i podsumowań działań prezydenta JM w Krakowie. A przecież nie jedynie on urzęduje 10 lat na placu Wszystkich Świętych. Jest też paru radnych, którzy się ostali. Tak jak on i my zostaliśmy przez trzy razy pod rząd wybrani przez mieszkańców miasta. Mogę więc popatrzeć na 10 lat z paru perpektyw: ze swojej własnej (co można zrobić w mieście będąc radnym), z perspektywy człowieka współpracującego (hm!?) z prezydentem, z perpektywy radnej, która z opozycji przechodzi do współdziałania. Co mogą radni? No właśnie podstawowe pytanie. Wydaje mi się, że radni przede wszystkim innym są usprawiedliwieniem dla błędów w zarządzaniu prezydentów, burmistrzów, wójtów. Radni mają możliwość składania projektów uchwał, wniosków, poprawek do uchwał. Do projektu każdej uchwały musi być dołączone uzasadnienie zawierające także przewidywane skutki finansowe dla budżetu miasta. Projekt uchwały wymaga opinii prawnej, opinii właściwej komisji i opinii prezydenta. Poza tym radni mają prawo do składania interpelacji, które dotyczą realizacji uchwał Rady lub związane są z wykonywaniem zadań przez prezydenta. Jak głosi artykuł 59 Statutu Miasta Krakowa: prezydent wykonuje uchwały Rady i zadania Miasta określone przepisami prawa. Do jego zdań należy przygotowywanie projektów uchwał Rady, określenie sposobu ich wykonywania, gospodarowanie mieniem komunalnym, wykonywanie budżetu miasta, zatrudnianie i zwalnianie kierowników miejskich jednostek organizacyjnych i inne.            Zależność prezydenta od Rady Miasta była o wiele głębsza przed 2002 rokiem czyli do czasu bezpośrednich wyborów. Zmiana trybu wyborów powodująca między innymi konieczność odbycia referendum przy próbie odwołania prezydenta jest przyczyną powstania znacznej niezależności jego działań od Rady. Prezydent uzyskał dużą autonomię, polegającą między innymi i na tym, że może na przykład realizować jedynie nieznaczną ilość uchwał Rady. Wiem coś na ten temat, ponieważ w poprzednich dwóch kadencjach pisałam znacznie więcej uchwał kierunkowych (czyli zalecających podjęcie działań przez prezydenta) niż obecnie. Teraz wiem, że nie ma to zbyt dużego sensu, ponieważ w zasadzie prezydent ich nie realizuje (nie ma takiego obowiązku). Jeśli prezydent zdobędzie przychylność większości rady – rządzić może bez przeszkód w nieskończoność. To tak a propos relacji. Moje doświadczenia: no cóż w życiu zajmowałam się uprawianiem nauki (i wiem, jak to się robi), zorganizowałam całkiem niezły i w swoim czasie dochodowy biznes, a potem zajęłam się (i nie wymyśliłam tego sama, ale poniekąd poddałam się czyjejś sugestii) samorządowością/ przez politykę. Nie podsumowuję swojej działalności samorządowej wielkim zadowoleniem, nawet powiedziałabym, że podchodzę do tych 10 lat z duzym dystansem. Między innymi i z tego powodu, że nie czułam się partnerem w tworzeniu jakichkolwiek koncepcji zarządzania miastem. I to nie z mojej winy. Mój zapał jest niustająco przeogromny. Po prostu taki system. I myślę, że doskonale istotę zarządzania miastem wyczuwają ludzie: wiedzą, że tutaj rządzi prezydent i jego ludzie. Na spotkaniach, konferencjach etc. najpierw jest hołubienie „ludzi prezydenta” a potem, o ile ktoś sobie przypomni – wspomnienie o radzie. I tak byc powinno. Dlaczegóż jednak istota władzy nie jest równorzędna z odpowiedzialnośćią? Przez tak rozmytą koncepcję: wiadomo powszechnie kto rządzi, ale nie wiadomo, kto za wyniki działań odpowiada. Chociaż nie !! Przy podsumowaniu dekady dowiaduję się z mediów i od mieszkańców miasta, że wszystko co było nieudane i złe – to radni. Oni się zmieniali, więc odeszła z nimi ich domniemana i niestety nie potwierdzona prawnie ODPOWIEDZIALNOŚĆ za błędy. Tak więc reforma samorządów została nieukończona. Być może powinno być tak, że prezydent i jego zarząd powinni być organem zarządzającym (i w pełni odpowiedzialnym), a rada (zredukowana do 13-15 osób, składająca się z profesjonalistów) powinna się stać organem doradczym (a więc bez możliwości rządzenia – tak, jak jest teraz i bez możliwości przyjmowania na siebie odpowiedzialności). I oczywiście niezbędnym wydaje mi się kadencyjność władzy. Dwie, przedłużone do 5 lat jedna, kadencje i zmiana. Zmiany wychodzą na dobre. Na koniec pozostaje pytanie co z demokracją. Jednak to już temat na osobny wpis.:))